wtorek, 14 kwietnia 2009

Dzień jak co dzień

Święta były i się skończyły. Zaczął się zwykły tydzień. Trochę niezwykle...
Zawlokłam starszą córkę na pobranie krwi... Zadowolona to ona nie była! O nie!! Wręcz przeciwnie! Zapakowała się do samochodu wściekła na cały świat (ja!) i okolice (ja!) z trzech ważnych powodów:
1: ferie, a ja brutalnie wkroczyłam o 8:00 świeżutka jak skowronek i kazałam wstawać
2: bez śniadania - wszak wszyscy wiedzą, że jak Polak głodny, to zły (moje dziecko jest wybitnie polskie ;-) )
3: na horyzoncie widać już było oczami duszy te straszne igły, strzykawy i w ogóle!!

Powarkując na mnie, dziecko wkroczyło do gabinetu. Od progu oznajmiła, że ona chce zalegnąć na leżance, bo jak nie to kipnie!
-Proszę bardzo - powiedziała pani pielęgniarka.
Pyk, pyk - chwilka i po ptakach - jucha utoczona.
Aś poleżał jeszcze chwilę i zabrał zwłoki na korytarz, bo jak rzekła pani wampirzyca:
- Posiedź sobie trochę, bo może być tzw spóźniona reakcja.
No i była... Chwilę tylko posiedziała i musiałam wzywać siły fachowe ;-)
Profesjonalnie machnęły ją na opuszczoną przed chwilą leżankę, porobiły jakieś wygibasy z jej nogami i głową i dziecko po chwili pyszczyło już całkiem normalnie.
Zabrałam wygłodzoną i odchudzoną o kilka mililitrów dziecinę do domu.
Ba! Nawet śniadanko jej zrobiłam! Miała naiwnie nadzieję, że tak już mi zostanie, ale stwierdziłam, że dzień dobroci kończy się dziś o 9:00 - była 8:40...
Później wydałam wojnę chwastom obrastającym w sposób bezczelny rododendrony i azalie.
Miałam rzecz jasna pomocnicę - młodszą latorośl chętnie babrzącą się w glebie.
Wywaliłam też spod różaneczników kopiastą taczkę starej, "przegryzionej" już ziemi i sypnęłam nowym torfem. W czasie tychże prac wykopaliskowych zdewastowałyśmy z Anią dom mrówom. W ramach zemsty zostałyśmy pogryzione przez bezdomne czarne mrówki z czerwonymi mózgami (określenie małej).
A potem, kiedy zabrakło nam już kwaśnej ziemi z czystym sumieniem usiadłam sobie na huśtawce i dokończyłam "Zakonnicę na schodach"
Dlaczego tak go nazwałam? Bo jak widać naszyjnik jest czarno-biały i w trakcie dziergania przypomniał mi się taki stary dowcip:
"Co to jest? Czarne, białe, czarne, białe, czarne, białe. BĘC!!
Zakonnica spadająca ze schodów."

A jutro marsz do arbeitu - dochodzę do wniosku, że jednak najlepiej czuję się w roli kury domowej, czy jak kto woli menadżera ogniska domowego ;-)

7 komentarzy:

  1. Jakaś zmowa wampirza chyba szaleje po blogowisku, bo ja młodego torturowałam przed Świętami. Nie był by to facet, żeby łzą serdeczną fotela nie zrosił.
    A zwrot "menadżer ogniska domowego" szalenie mi się spodobał i życzę sobie od dziś być tak tytułowana przez moją 3-kę facetów.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach te męskie łzy... Hihihi!!

    OdpowiedzUsuń
  3. no żeby mnie tak zjechać. pf. :}

    OdpowiedzUsuń
  4. Hehehe! Córuniu! Sama się prosiłaś! Poza tym - powiedziałam Ci, że dostarczasz mi materiału na bloga :-P

    OdpowiedzUsuń
  5. zamknę się w sobie, jak boga kocham. najpierw chodzisz po domu i mnie straszysz a teraz mieszasz z błotem prawieże!

    OdpowiedzUsuń
  6. Oj nie histeryzuj! Jakie tam mieszam! Zwyczajnie i obiektywnie sobie piszę :-P

    A co do straszenia - widać masz nieczyste sumienie, skoro boisz się tak łagodnej osoby jak ja!

    OdpowiedzUsuń
  7. "Menadżerze ogniska domowego" -fajna nazwa, masz lekki styl pisania, tworzysz fantastyczną biżuterię frywolitkową, a ja mam coraz większą ochotę poznać mieszkankę stolicy. Ja jestem z Żoliborza. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że chcesz pozostawić po sobie ślad :-)