niedziela, 18 grudnia 2016

Horror świątecznej eskalacji

Nie ma co chować głowy w piasek - co raz bliżej święta.
Nawet jak by się chciało, to i tak nie da się o tym zapomnieć. "Markiety" i wszelkiej maści "skliepy" tudzież "rekliamy" przypominają o tym do (za przeproszeniem) wyrzygu od października.
Można sobie zbrzydzić święta, zanim tak naprawdę poczuje się tą jedyną w swoim rodzaju atmosferę najbardziej rodzinnych świąt.
Jak sobie człek poogląda tu i ówdzie na wpół poprzepalane lampki na witrynach, sponiewierane Mikołaje z wyleniałymi brodami i renifery z mordami naćpanych kretynów, to naprawdę ma ochotę po cichu zakopać się głęboko w glebie niczym chrząszcz majowy.
Niestety, człek chrząszczem nie jest i musi tę eskalację radosnych "dżingle belsów" przetrwać i przeżyć we w miarę normalnym stanie umysłu.

Najlepszą formą terapii jest rękodzieło.
W moim przypadku ma ono formę szyciową, co się daje zresztą zauważyć gołym, nieuzbrojonym okiem.
Żeby nie było - świątecznie sobie poszyłam. Ot tak - dla odreagowania tych krzykliwych i kiczowatych  reklam, witryn ociekających zakurzonym lukrem.

Na pierwszy ogień poszły Mikołaje.


I tu wypełzła na światło dzienne moja totalna beztroska matematyczna.
Otóż kwadrat wyjściowy miał bok 6 cm. Jakoś się przestawiłam w szyciu na cale, bo wygodniej się szyje w calach, to se wzięłam i szybciutko przełożyłam, że to będzie 2,5'. No nie chce być inaczej.
Paski doszywane do kwadratu miały 2.5 cm. Czyli jeden cal. Słownie JEDEN!

Dlaczego z prostego przeliczenia wyszło mi PÓŁTORA CALA historia dyskretnie milczy...

Miały być sympatyczne, niekłopotliwe zawieszki na choinkę, wyszły mastodonty idealne na solidny, rzeźnicki hak!

Nie wierzycie?
Proszszsz bardzo. Oto dowód rzeczowy, czyli mutanty z pudełkiem zapałek jako odniesienie wielkości:

Sporawe, c'nie? :-D

Jak się ogarnęłam calowo i stuknęłam solidnie w rozczochraną, uszyłam w końcu NORMALNE Mikołaje:

"Było nas sześć, w każdym z nas inna krew" - że tak sparafrazuję tekst "Autobiografii" Perfectu.
Było, ale dwa się zmyło. W sensie, że znalazły nowe domy, zanim znalazły się przed obiektywem.
Dla porównania wielkości pstryknęłam im fotkę grupową:

Jest różnica miedzy półtora a jednym calem? Jest! Widać gołym nieuzbrojonym okiem :D

Dalej świątecznie.
Na stół w salonie uszyłam już gwiazdę, o której pisałam tutaj.
Natomiast ława w pokoju telewizyjnym skrzeczała do mnie, że się czuje wyobcowana, niekochana i niedoinwestowana.
No to pyknęłam jej bieżnik. Mam nadzieję, że przestanie dziamać na mój widok:

Najprostszy z możliwych. Czyli z panelu kupionego od Agnieszki z Wytwórni Śliczności wycinamy obrazeczki, obszywamy je paskami, pikujemy, lamujemy i już.
Pikowanie na szybko, czyli 1/4' od szwów i dookoła obrazków:



Szczerze mówiąc, guzik widać na zdjęciach, ale zapewniam Was, że obrazki są uwypuklone i takie trójwymiarowe. Nie mam talentu do robienia szczegółowych zdjęć. Brak mi kawałka mózgu, czy coś?

No i na zakończenie poduszka-plagiat.
Na bezczela splagiatowałam wyżej wspomnianą Agę. Pomacałam niegodnymi dłońmi swemi poduchy jej autorstwa i wpadłam w absolutny zachwyt i rządzę posiadania. Uprzedziłam o moich niecnych zakusach, zapytałam, pozwolenie dostałam - żeby nie było!
Pomysł tak oczywisty i wykonanie niebolesne. czyli kawałek szmatki na tło, panel plus koroneczka. Ocieplinka, pikowanko i podusia gotowa:


Panel jest osobno pikowany, ale za cholerę (jak i w bieżniku) nie chce mi wyjść na zdjęciu ta trójwymiarowość.
Mam nadzieję, że macie wyobraźnię i widzicie na powiększeniu zdjęć wypukłości obrazka:


Kolejna świąteczna podusia się uszyła, ale póki co nie ma zdjęć, bo ciemno już było jak skończyłam. Mam nadzieję, że wyląduje przed obiektywem, zanim wywieje ją z domu.

Ehh...
Fotografem to ja na pewno nie zostanę.
Ale co tam! Najważniejsze, że wiem, z której strony maszyny mam siadać, żeby szyć :-D

I w ten oto sposób odczarowuję horror świątecznej eskalacji radosnych pokrzykiwań w duchu "hołhołhoł! merychristmas!"