niedziela, 21 grudnia 2014

Taki lajf

Jakby tu zacząć?
Może od kotów.
Mam dwa. Chociaż przez chwilę, całkiem niedawno były trzy, ale to inna bajka i na inny wpis.
Jeden to spokojny, zrównoważony, delikatny, kochany, przytulny, mięciutki, pieszczotliwy i łagodny jak anioł. Czyli krótko mówiąc: FRYDERYK WIELKI!

Fredzioryk jest kotem przekochanym. Jak się go weźmie na ręce, to wiadomo, że się kota MA! Ponad sześć kilo futrastego, mruczącego żywca.
Łowny jest jak szatan - tępi krety i myszy jak maszyna.
Dostać się w jego zębiska, to żadna przyjemność:

Drugi kocamber, to znany Wam już z moich wpisów kot stuknięty zderzakiem, czyli Lucjusz z piekła rodem.
Na zdjęciu powyżej, dzięki przeróbce made by Asia udaje dostojnego, podstarzałego milorda.
A tak naprawdę to kocisko z piekła rodem!
Charrrakterrrek ma, że niech ręka boska broni.
Krnąbrny, zaparty i samowolny. Inteligentny jak szatan. Asystuje mi we wszystkich czynnościach domowych. Najbardziej kocha wycierać kurze razem z mamusią (czyli ze mną). Jestem jego niekwestionowanym autorytetem i ostoją w przypadku dramatów pod tytułem: MAMO! Twoje córki na mnie krzyczą!
Krzyczą, bo mają rację i powody.
Lucek to złodziej! Kradnie wszystko, co mu się pod paszczę nawinie.
U Ani najciekawsza jest kolekcja jej dzwonków. Kiedyś kradł jej zabawki, ale dziecię się zestarzało i maskotek już nie ma.
Nawet nie wiecie, jaka to frajda zakraść się po cichutku do pokoju młodej młodszej i rąbnąć jej jeden z dzwonków.
W środku nocy, rzecz jasna!
Wyobraźcie to sobie: ciemna noc. Wszyscy śpią. Cisza absolutna...
I nagle rozlega się radosne: dzyń, dzyń, dzyń! I to takie oddalające się dzyń, dzyń, dzyń...
Za pierwszym razem ciarki mi przeleciały po grzbiecie, bo nie bardzo wiedziałam co to do cholery jest! Wystartowałam z łóżka i zobaczyłam osobistego syjama tajskiego stojącego z głupią miną na dole schodów z jednym z dzwonków w paszczy.
Później już tylko się na moment budziłam, a teraz po prostu zbieram rano dzwonki i oddaję właścicielce.
Kradnie mi nici i kordonki. Muszę się bardzo pilnować i nie zostawiać nawet tyciej szpuleczki na wierzchu, bo Lucyferuisz natentychmiast sobie przywłaszczy.
Moteczki, kordoneczki, dzwoneczki to zwykłe pierdołeczki ;-)
DROBNICA!
Lucjusz potrzebował większego wyzwania.
I się nawinęło.
Asia kupiła sobie narzutę na łóżko. Puchatą, mięciutką i przytulną.
Fred docenił ją od pierwszego pomacania:


Natomiast Lucuś...
To była gratka dla jego złodziejskiej natury.
Kradł, ściągał z łóżka, ale na dół, po schodach jednak nie dał rady - przerosła go (nomen omen) :D


Tak więc, skoro kocisko kradnie, wynosi i demoluje co się pod paszczę mu nawinie, choinka drugi rok z rzędu musi być ubrana w ozdoby idiotoodporne, czyli nietłukące.
Czyli: pierniczki, ciasteczka, cukierki-sople, prześliczne plastikowe bombki, (które, nawiasem mówiąc są tak zrobione, że wyglądają lepiej niż szklane) i czekoladki. 
W tym roku dojdą też tak zwane hendmejdy zrobione przez mła.
Czapeczki z resztek włóczki:



Oraz uszytki z przed chwili:

Może sobie to moje chore, kochane mimo wszystko,  kocie turbo ADHD kraść do woli. Krzywdy sobie nie zrobi, a choinkę znowu dla pewności przywiążemy do haka w ścianie.
Taki lajf ;-)


PS:
Zdjęcia kotów: Joanna 
Czapeczki: tutorial
Gwiazdki: tutorial

sobota, 6 grudnia 2014

Zapraszam na chrzest

A więc dziś nadejszła wiekopomna chwiła...
Znaczy losowanie zwycięzcy w mojej zabawie pt: "Chrzciny maszyny".
Mimo, że wybór miał być mój, subiektywny, to jednak Wasze propozycje były tak fajne, że nie umiałam sama wybrać.
Więc zdałam się na los. I na losowanie metodą tradycyjną, czyli karteczkową.


Znikąd pojawiła się tajemnicza dłoń...

Zanurzyła się w losach, pogmerała i wyciągnęła jeden...

A na nim widnieje nick zwyciężczyni:

Tak więc wszystko jasne: wygrała Jo Ho i jej propozycja na imię mojej maszyny: 

JASZYNA 

Wszystkim uczestnikom dziękuję za zabawę, Jo Ho gratuluję i czekam na dane do wysyłki :-)

poniedziałek, 1 grudnia 2014

O sobie samym - Around the World Blog Hop

Do zabawy zaprosiła mnie Jola prowadząca blog "Od czasu do czasu".

Celem zabawy jest, aby quilterki z całego świata opowiedziały coś o sobie.

Nie ukrywam, że zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam zaproszenie. Nie czuję się patchworkarą, ani tym bardziej quilterką.
Jestem po prostu taką tam panią, co to czasem pozszywa parę szmatek do kupy i się cieszy, że coś  jej  strawnego spod maszyny wyszło.
Gdzie mi tam do dziewczyn szyjących prawdziwe cuda. Nawet za sto lat nie osiągnę ich biegłości i mistrzostwa.
No ale, skoro podjęłam wyzwanie rzucone przez Jolę, to koniec biczowania - czas przystąpić do ekshibicjonizmu.


1. O sobie samej.

Wzrostu podłego, wagi mikrej. Zwyczajowo i tradycyjnie rozczochrana (nawet jak uczesana). Pyskata. Co w sercu, to na języku. Nie cierpię lizusów i  pochlebców.

No dobra!
W tym punkcie miało być o mojej "karierze robótkarskiej", a nie o meandrach charakteru.
Kiedy zaczęłam robótkować? Hmmm... Miałam wtedy coś kole pięciu, czy sześciu wiosen. Dostałam taki fajny zestaw do haftowania krzyżykami. Jakieś serwetki i chusteczki z nadrukowanym wzorkiem. Do tego tamborek, nici i igła.
Nie konsultując się z nikim, przystąpiłam do działania.
Intuicyjnie można by powiedzieć.
Bo ani Mama, ani Babcia nie haftowały. Znaczy krzyżykami. Bo richelieu, angielski, pełny i płaski opanowany miały do perfekcji.
Co mi wyszło? Wierzch spoko, ale spód pierwszego urobku hafciarskiego wrzeszczał i wył o pomstę do nieba! Kotłowanina nici i supłów.
Skąd tak to dobrze wiem? No bo niedawno, na własnym strychu znalazłam to cudo stworzone własnymi, bardzo nieumiejętnymi  wtedy rękami :-D
Potem nastąpiły lata, w których bardzo sporadycznie bawiłam się robótkami ręcznymi. Ale jednak zawsze gdzieś tam mi się plątały po życiorysie.
A więc, żeby nie przedłużać i nie pisać swojego CV robótkarskiego wyglądało to mniej więcej tak:
haft krzyżykowy, szycie, druty, długa przerwa i znowu krzyżyki. A potem zachłysnęłam się hardangerem. I kocham go dnia dzisiejszego, ale już nie haftuję - oczyska głupie się buntują i nie pozwalają.
Kolejna miłość głęboka i na zawsze to frywolitki. Kocham ich zwiewność i delikatność. I łatwość dziergania.
Decoupage. A jakże! To też mam na swoim koncie. I to wcale niemało.
Potem druty i pierdylion zrobionych kapci, mitenek, chust, czapek i kominów.
W międzyczasie błąkało się szycie zabawek.

A gdzie w tym wszystkim patchwork?
Ano plątał się po życiorysie, jak spocona mrówka po pustyni.
Pisałam o tym tutaj  


Lubię szmatki, lubię je ciąć, lubię czekać na efekt finalny, lubię cieszyć się gotowcem.
Tak więc patchwork, chociaż jest okrutnie wymagający, zagościł na stałe w moim menu robótkowym.


2. Nad czym obecnie pracuję?

Nad paczworem.  
Ramę godną "Bitwy pod Grunwaldem" już ma od pewnego czasu. Czekał na plecki. I się doczekał. Wczoraj kupiłam 4 metry szczęścia, uprałam je w celu zdekatyzowania i czekam aż wyschną, żeby móc je pociąć, zszyć i skanapkować z gotową górą.

Poza tym bawiłam się takimi ło drobiazgami:


To heksagony o powalającej wielkości połowy cala.


Tak wyglądają realnie:


Maluszki urocze :-)


Po zszyciu i przepikowaniu wyglądały tak:


Produktu finalnego nie pokażę za żadne skarby świata, bo wyszedł mi taki zbuk, że aż się zdziwiłam.

Nie załamałam się, tylko wyciągnęłam wnioski na przyszłość. I znowu zacznę zszywać maciupeństwa ze skrzętnie ciułanych ścinków bawełnianych.

Heksagony bardzo mnie wciągnęły.

Z większych kawałków ścinków zszywam takie wielkości jednego cala:


Co z nich będzie? A ja wiem? Się zobaczy. Zapewne kiedyś coś powstanie ;-)
Może kolejny bieżnik? Tym razem większy i zszywany na żywioł? Pożyjemy, zdecydujemy.

Natomiast z całkiem dużych odpadów poprodukcyjnych powstają heksagony trzy calowe, plus gwiazdy:

Wiem co z tego ma być w bliżej nieokreślonej przyszłości: narzuta na podwójne łoże do sypialni.
A kiedy będzie? Jak się uszyje. Ręcznie rzecz jasna. Bo i takież pikowanie przewiduję.

Dla ciekawych fotka zbiorcza heksagonów, tak dla porównania ich wielkości:


Poza tym, dla relaksu, szyję sobie metodą PP takie bloki:

Co z nich powstanie? Chodnik przed łóżko młodej młodszej. Do kompletu z poduszką funkcyjną, o której pisałam  tu (klik!)

3. Czym moje prace różnią się od prac innych quilterek?

Jak to czym? Wszystkim! Choćby tym, że jak wspomniałam na wstępie - nie jestem quilterką.
Ja dopiero nieporadnie raczkuję w tym temacie. Pierwsze kroki stawiałam pod okiem nieocenionej Ani Sławińskiej w jej Szkole Patchworku
I ciągle się uczę. Podglądając innych, wzdychając nad cudami, które atakują mnie ze wszystkich stron. Bardzo często brakuje mi odwagi, żeby tak po prostu skoczyć na główkę, nie sprawdzając przedtem, czy w basenie jest woda.
Chyba jestem zbyt zachowawcza w swych poczynaniach patchworkowych...


4. Dlaczego tworzę to, co tworzę?

Bo lubię rzeczy użyteczne, a nie tylko ozdobne same dla siebie.
Czyli - durnostojki, kurzołapki nie mają u mnie racji bytu. Jak coś zrobię, to pro publico bono.
Ma być używane, eksploatowane i zużywane. Taki właśnie jest według mnie sens patchworkowania i innej sztuki rękodzielniczej.
Poza tym tworzę, bo lubię tworzyć. Bawi mnie to.
I jest odskocznią od codziennej rutyny (praca/dom/zakupy/sprzątanie/pranie/prasowanie/gotowanie).

A, że nie moje prace nie są konkursowe i idealne?
Tak jak powiedziała jedna z patchworkujących dziewczyn:
"Ten patchwork nie ma ratować świata. 
Ma się tylko podobać" 
I tej wersji będę się trzymać! Bo to w zupełności zaspokaja moje ambicje.


5. Jak przebiega mój proces twórczy?

O matko! Jak to brzmi: "proces twórczy"!
Z doskoku, szczerze mówiąc. I głównie w weekendy. Jak już wtarabanię maszynę do szycia na stół w salonie, to musi przynajmniej dwa dni podziałać. Bo w pozostałe dni tygodnia tylko by się nieszczęśnica kurzyła, a ja bym się wkurzała bajzlem po powrocie z pracy, od razu na wejściu. Tak więc proces twórczy u mnie to proces weekendowy.
Planów na szycie mam ssstraszszsznie dużo!  Staram się je jakoś usystematyzować i dostosować do możliwości przerobowych, materiałowych i finansowych. W całkiem konkretnych zamiarach mam parę rzeczy, ale o nich nic nie powiem, bo diabli wiedzą, czy się powiodą. Albo może zostaną wyparte przez inne, jeszcze fajniejsze projekty.


Zaletą wzięcia udziału w zabawie Around the World Blog Hop jest możliwość wyznaczenia do spowiedzi publicznej kolejnej uczestniczki.
Tak więc wywołuję do tablicy Jo Ho.
Warto do niej zajrzeć, bo chociaż bloga prowadzi od września, to  dziewczyna osiągnięcia i prace ma do pozazdroszczenia. Choćby ta, za  zdobycie drugiej nagrody w "Sew Sweet QAL" .

Dotarł ktoś do końca tego ekshibicjonizmu? :-D

czwartek, 27 listopada 2014

Poezja dla potłuczonych

Jak wiecie, jestem bibliotekarzem nauczycielem.
Mus szerzenia  słowa pisanego/drukowanego,  wśród dziatwy szkolnej,  mam wpisany w zawód i pasję.
Wczoraj, będąc całkiem prywatnie w bibliotece publicznej, dostałam zaproszenie na spotkanie z pewną panią poetką.
Usiłowałam się wymigać mówiąc, że wiersze jakoś mnie niekoniecznie pociągają, że gdyby to była poetka wierszyków dziecięcych, to bardzo chętnie, bo wprawdzie w tym roku szkolnym mamy już zaplanowane (i jedno już odbyte), spotkanie z autorem, ale wszak można na przyszły rok szkolny, lub kalendarzowy pomyśleć, i tepe, itede...
No i się okazało, że pani ta pisze (a jakże!) również dla małolatów. I to takich całkiem małych małolatów w wieku mniej więcej 6-8.
Cudnie! Tak jak byłam średnio chętna na spędzenie jednego z późnych popołudni na odczycie poezji dla dorosłych, tak zaświeciłam własnym, nieodbitym światłem i chęcią natychmiastowego poznania twórczości rzeczonej autorki.
- Super! To ja chętnie! A czy jest w bibliotece jakaś jej książka?
- Ależ tak! Nawet kilka. W oddziale dziecięcym.

Wspaniale!
Poszłam. Wypożyczyłam całe cztery sztuki i pełna euforii udałam się do domu. Czekając na powrót młodej młodszej z gimnazjalnej placówki oświatowej, zapałem zagłębiłam się  w lekturę.

Ta...

Pierwsza książeczka  tytułem ( "Ada, Basia, Celina") zasugerowała mi, że kryje w sobie coś na kształt słynnego tuwimowskiego "Abecadła".
Mądrzy ludzie mówią: nie oceniaj książki po tytule!.
Cytuję fragmenty:

- Jestem Ada.
Ta modnisia - mówi Jędrek o mnie.
Koleżanki mi zazdroszczą,
bo mam modne spodnie.
[...]
- Jestem Basia - najładniejsza,
i tym się nie chwalę.
Tak przedwczoraj powiedzieli:
Adaś, Robert, Arek.
[...]
Jestem Cela, od Celiny.
Niezwykłe mam imię.
Gdy przechodzą korytarzem,
wszyscy patrzą na mnie.
[....]

I tak dalej w ten deseń.
W skrócie: panny okazały się być młodocianymi blacharami i flądrami. Po imprezie, na którą się wybrały, okropnie się pokłóciły, pobiły i wytytłały w błocie. Nie wiadomo skąd, znalazł się prosiak i powiedział im, że  są po prostu zwykłymi świniami.
Koniec wierszyka...

No cóż...
Jedna jaskółka wiosny nie czyni, więc może ten wierszyk, wydany na bardzo przyzwoitym papierze, z nowoczesną, łapiącą oko grafiką, trochę się nie udał...

Sięgnęłam po całkiem wypasiony zbiór wierszy.
Pod względem edytorskim i graficznym: rewelacja! Ideał dla dzieci.
Otworzyłam pierwszą stronę i czytam:

KUCYK

Kucyk Basi stracił nogę.
Teraz ma protezę.
Kucyk odzyskuje sprawność,
bo uwierzył w siebie.

Lekko mną wstrząsnęło, ale przecież wierszyk treść ma jak najbardziej taką w duchu integracji, empatii, a dzięki rytmice, łatwo wpada w ucho.

Tak więc lekko podbudowana zawiesiłam oko na kolejnym:

MILENKA

Malutka Milenka
w sukieneczce w kropki
jest jak biedroneczka
i szczęście przynosi.

- A jak założy kieckę w paski, to pecha będzie rozsiewać? - pomyślałam.

W międzyczasie wróciła młoda młodsza i zaczęłam dzielić się z nią nowo odkrytą poetką:

LUBIĄ LATO

Bez wyjątku,
w każde lato -
tata, dziadek, babcia,
mama
- biorą malców na
barana.

- I? - zapytała Ania.
- Nic.
- Koniec już?
- Ta...
- Aha... A zimą?
- Zimą nie lubią.
- Tylko latem na barana targają?
- Jak widać.

Co ciekawe - identyczne pytania zadała mi dziś moja koleżanka bibliotekarka, którą to uszczęśliwiałam radosną lekturą przy drugim śniadaniu.
Podsłuchiwała naszą rozmowę z Anią, czy co? :-D

Pogrążyłam się w dalszej, jakże ekscytującej lekturze. I ku zdumieniu własnemu odkryłam wierszyk z kontekstem pedofilskim:

ŻARTOWNISIE

- Iwonko, moja mała kobietko,
bądź trochę inna od swojej mamy:
- Nie noś obcasów takich wysokich!
Nie pudruj noska.
Siądź na kolana i mnie pocałuj...
- I... mam powiedzieć: - Jestem córeczką
taty, nie mamy...
- Ty żartownisiu...
- My ciebie tatku obie kochamy.

O ile wiem i tak mnie uczono,wielokropek oznacza nieoczekiwane urwanie wypowiedzi i pełni funkcję niedopowiedzenia.

A na koniec, perełka czystej wody.
Czyli coś dla dorosłych, zabłąkanego w wierszykach dla małolatów:

NA PIESKA

Maciuś niezwykle lubi Milenkę.
Chciałby z Milenką się zaprzyjaźnić.
- Co jej powiedzieć? Poradź mi - proszę.
- Wyjdź jej naprzeciw ze swoim pieskiem.
Kiedy zobaczy twego jamnika,
wtedy nie będziesz musiał nic mówić...

Bogu dzięki, że nie tylko ja miałam co najmniej dziwne odczucia przy czytaniu tych wypocin. I nie mam tu na myśli moich córek, ale również siły bardziej doświadczone pedagogiczne w mojej szkole.

Bo gdybym tylko ja oceniała te wierszydła jako niebezpieczne i wstrząsająco głupie grafomaństwo, to musiałabym mocno zweryfikować swoje podejście do słowa pisanego - niezależnie czy ono rymowane jest to słowo, czy pisane wierszem białym, lub uczciwą prozą.

Nie muszę chyba dodawać, że tej pani nie zaproszę na spotkanie autorskie.
Ani dla klas 0-3, ani 4-6, ani gimnazjum.

Ps: Celowo nie podaję personaliów autorki, ani o niej nic bliższego nie piszę. To bardzo niszowa "tfurczyni", chociaż mocno nagradzana. Koleżanki po fachu oraz nauczycielki przedmiotowe mogę uświadomić mailowo, jak coś ;-)

niedziela, 23 listopada 2014

Się utkało



 W poprzednim wpisie chwaliłam się swoimi wygranymi.
Między innymi krosnem do tkania koralików.
Jak  wspominałam - zabawa przednia i wciągająca.
A najważniejsze, że szybko jest efekt finalny i można bez przeszkód  lansować się w nowej biżuterii, ku zazdrości innych ludzików ;-)

Tak więc jutro idę dumnie do pracy w towarzystwie nowej bransoletki:


W ubiegłym tygodniu pomaszerowała ze mną ta, którą pokazywałam na krośnie:





Aś też ma swoją, w jedynie słusznym kolorze nadziei:





A Ania zabiera jutro do szkoły trzy koty:



I jak? Fajne biżutki się utkały?




Wzory na trzy pierwsze bransoletki pochodzą z "TI" 5/6 2013
Koty - zrobione ze zdjęcia znalezionego w internecie.

środa, 19 listopada 2014

Nagrodzona

Czasem biorę udział w różnych konkursach.
Czasem nawet wygrywam.

I jakoś się tak zebrało trochę tych wygranych ostatnimi czasy. No i oczywiście mus się pochwalić przed  światem.

Zastanawiałam się, jak mam pokazać nagrody.
Czy w porządku chronologicznym wygrania, czy może według chronologii fizycznego posiadania rzeczonych.
Zdecydowałam, że zaprezentuję je zgodnie z datami wygrania, ale w kwestii informacyjnej: ostatni (prezentowani na blogu) są pierwszymi ;-)

A więc.
Zostałam namówiona do wzięcia udziału w konkursie na najbardziej twórczo zakręcony blog, organizowany przez firmę Coricamo.
Nie bardzo miałam na to chęć, bo konkurs był na tak zwane "lajki".
 Nie lubię takich zabaw. Są niemiarodajne i delikatnie mówiąc - trącą w wielu przypadkach oszustwem.
Bo jak wytłumaczyć fakt, że pierwsze miejsce zajmuje blogerka, która ma 26 (dwudziestu sześciu) obserwatorów, 286 odsłon profilu, a lajków zebrała 826? A blogi, które znam od lat, mające ogromny dorobek przepadły bez wieści. Coś to dziwne troszkę i dające do myślenia.
No cóż. Są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się nawet filozofom.
Nie pisałam nic na temat konkursu na blogu, bo doszłam do wniosku, że co ma być, to będzie. Kto chce, to mnie znajdzie i kliknie. I tyle.
Nagroda główna była jedna, a pozostałe to wyróżnienia.
Miałam to niewątpliwe szczęście, że jedno z nich trafiło właśnie do mnie :-)
Za wygrany bon, mogłam zrobić zakupy w sklepie Coricamo.
Pogmerałam w ofercie i znalazłam to, co mi przypadło do gustu i wołało do mnie gromkim głosem: MAMO!!!
Po pierwsze taka zabaweczka:

Czyli krosno do tkania koralikami. Jak widać - już w użyciu :-D
Fajna zabawa, odmóżdżająco-relaksująca - jak to przy koralikach bywa. Działa się ekspresowo i bezboleśnie, a efekty są piorunująco szybkie: po mniej więcej 3 godzinach mamy na przykład nową bransoletkę.
Tzn. taką szerszą, bo robiłam już też wąziutką i ta zajęła mi z wykończeniem 40 minut.
Polecam gadżet!
Aha - wie ktoś, bo co jest to drewienko z literką "B"? Bo u mnie to służy głównie do podkradania przez Lucjusza - kota złodzieja ;-)
Poza krosnem zamówienie kryło w sobie jeszcze takie zabawki:

Idąc od prawej: szablon do robienia kwiatków kanzashi. Niestety nie taki jak chciałam. Wymyśliłam sobie mały pięciocentymetrowy, ale nie było na stanie i zgodziłam się na siedmiocentymetrowy. Może kiedyś uda mi się posiąść ten mniejszy, wymarzony szablon.
Wypróbuję ten większy pewnie w ten weekend i będę się chwalić ;-)
Po lewej stronie, na górze, są igły - to bardzo miły gratis od firmy :-) Na pewno się przydadzą.
A te tajemnicze sznurki i kamyczki, to zamówienie mojej Aniusi. Dziecko mi zakręciło w temacie sutaszu i koniecznie chce się go nauczyć. Z kursu naziemnego niestety wyszły nici, bo nie zebrało się kworum, ale młoda postanowiła ogarnąć sprawę internetem i specjalnie dla niej kupioną gazetą w temacie.
Liczę na kolczyki hand made by Anna ;-)


Kolejna wygrana (też z Coricamo) przypadła mi w udziale dzięki jubileuszowym, dwusetnym Weekendowym Spotkaniom Robótkowym on line na FB.

Jak widać na załączonym obrazku: koraliki Precjoza i duuuużo oczek do pierścionków. Już im wymyśliłam zupełnie inne zastosowanie ;-)

No i ostatnia nagroda. Tzn. ostatnio wygrana. Bo dostałam ją w pierwszej kolejności :-)

MNIAM!!! Piękne kordonki i igły ze sklepu Middi
Niteczki są tak apetyczne, że póki co tylko je oglądam, macam i wącham nie wierząc, że je tak po prostu mam!!
No mam, mam! Serio! Ucieszyłam się, jak nie wiem co, kiedy przeczytałam wiadomość od Klary o wygranej :-))) Do tej pory banan z paszczy mi nie schodzi :-)))

I napiszę Wam w sekrecie, że teraz u Klary są ogromne przeceny i wyprzedaże.
Biegusiem lećcie i kupujcie, bo takich okazji już nie będzie.

A ja idę sobie pomacać zdobyczne kordoneczki i upojona szczęściem po czubeczki włosów, utkam kolejną koralikową bransoletkę ;-)

niedziela, 16 listopada 2014

Leń kreatywny

Się szyje poczwora, o którym pisałam w poprzednim poście.
Poczwor jest duży. Ma już ramkę, a właściwie ramę, której nie powstydziłby się Matejko do swojej "Bitwy pod Grunwaldem". Wszyta jak ta lala, zgodnie z moimi zamierzeniami i wyobrażeniami.
Aktualnie szukam plecków, a właściwie plerów, do tego strasznego etui na mamuta.
A ponieważ nie mam, to z nieukrywaną radością odłożyłam giganta na bok, czując się całkowicie rozgrzeszona.

I poczułam dziką chęć uszycia czegoś w skali mikro.
Tak na odreagowanie.

Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to może by tak w końcu zszyć podszewkę we własnej torebce, bo notorycznie coś mi w niej ginie: a to dokumenty, a to klucz pracowy, a to komórka...
 No po prostu  torebka-kradziejka!

Szybko mi ten dziwaczny pomysł przeszedł i pogmerałam na osobistym Pintereście.
Wybór był szybki i bezbolesny. Pudełeczko na niewiadomoco:


Następna w kolejce miała być oczywiście torebka i jej sponiewierane wnętrze...

Jasssne! Jak się znalazło takie ło fajne, to kto by tam se głowę podszewkami zawracał.
Się uszyło i już się ma miseczkę:

Można w nią wrzucić na ten przykład pyszne cukierasy:



Torebka szlocha...

A mnie się przypomniało to, co spychałam na tył głowy przez cały weekend, czyli konieczność wycięcia ponad 60 miśków z papieru na dekorację czytelni z okazji Dnia Misia.
Wycięłam 6 i skapitulowałam.
Beznadziejnie nudna robota!
Popadłam w zamyślenie. Kreatywne, jak coś ;-)
Planowałam dać resztę miśków moim pannom robótkarom jutro na kółku, ale jak oczami wyobraźni zobaczyłam ten entuzjazm buchający wręcz od dziewczynek, to mi się smutno zrobiło.
No bo z drugiej strony trudno im się dziwić. Zamiast znowu coś fajnego dłubać, szyć i tworzyć, pani  zarzuci im pokserowanymi miśkami i każe prymitywnie wycinać...

Jak je tu zmotywować i samemu się nie narobić?
Ot, dylemat lenia :-D

I nagle przyszedł mi do głowy pomysł: uszyję coś! I konkurs ogłoszę! Ha!!!

W ten oto sposób powstała podkładka pod kubek

Założenie pierwotne było takie:
ta z panieneczek, która powycina najwięcej i najstaranniej miśkowych postaci, dostanie w nagrodę podkładkę pod kubek.

Uszyłam, zaprezentowałam na FB i...
I nie wzięłam się za torebkę, co to to nie!

Doszłam do wniosku, że przecież takich dokładnych pracusiów to ja mogę mieć jakby więcej.
I co wtedy?
Kaszana!!!
To usiadłam i uszyłam dwie kolejne:


Z drugiej strony wyglądają ło tak:

A jak któraś się wybitnie wybije na niepodległość???
O matkoooo!!!

No to jeszcze miśka sieknęłam (tak w nawiązaniu do tematu jutrzejszych zajęć i planowanej dekoracji)

Jak widać - przypomniałam sobie o foceniu już po pakowaniu (podkładek i misia).

No! To jutro mogę spokojnie iść do pracy.
Z podartą podszewką w torebce, rzecz jasna :-D

wtorek, 11 listopada 2014

Paczwor dla mamuta

Człowiek bywa znudzony. I lubi gmerać w necie w poszukiwaniu niewiadomokompletnieiabsolunieczego. Ot tak. Bo a nóż widelec jakaś łyżka w oko wpadnie ;-)

I wpadła. Aż człek podskoczył ze szczęścia.

Bo człekowi szyć się chce i nawet coś tworzy długofalowo. Ale człek chciałby poza tym jeszcze  coś tak szybko i bezboleśnie.

No to człek niechcący  zobaczył zawody w szyciu na czas z użyciem Jelly Roll. Człek oszalał ze szczęścia, bo szybkie, fajne i w końcowej fazie efektowne.
Wprawdzie człek do zawodów nie przystąpi, bo wprawa nie ta i człek ogony by ciągnął, ale Jelly Roll skusiło jak nie wiem co!

Tym bardziej, że człek do JR wzdycha od stu lat z okładem.

Jelly Roll są piękne i oko rwące, ale...

Ale kosztują niestety jak na człeka możliwości fortunę.

Ponieważ jednak człek kreatywny jest, to stwierdził, że taką lekką niedogodność jak wicher śmigający w portfelu łatwo przezwycięży zasobami materiałowymi własnymi, ciułanymi przez lata.

Wystarczyło otworzyć szafę, w której jedną, całkiem pojemną półkę bezczelnie zajmują szmatki do szycia (nie mylić z resztą szafy, w której są szmaty codziennego przyoblekania na się przez człowieka między ludzi idącego!).

Na tejże czarodziejskiej półce leżały sobie spokojnie takie tam bawełniane końcówki pościelowe. Człowiek kupił je dawno dawno temu, w ilości 5 kg i zużył przez lata tak cirka ebałt 3,5 kg. Półtora kilosika  się poniewierało i czekało na swój dzionek.
I się doczekało.
Człowiek wywlókł na światło dzienne kilogramek szmatek, posegregował kolorystycznie mniej więcej, podumał, pociął nożycami na części składowe, poprasował, a potem znowu ciął na szerokość odpowiednią. Te miłe zajęcia kosztowały człeka 5 godzin. Najgorsze i najmniej twórcze było prasowanie - godzina wyrwana z życiorysu!
Ale jak się chce mieć Jelly Roll lub jak kto woli Roll Up uzyskane domowym sposobem, to niech nie marudzi, tylko niech działa! O!

Potem człek pozszywał pasy, żeby móc śmigać jak te panie na youtubie bijące rekord szycia.
Nienienie! Człowiek niczego nie chciał bić! Człowiek po prostu chciał szyć!
I tak oto człowiek stworzył "tasiemkę" o długości 31 metrów i szerokości 12 cm.
Pierwszy szew miał długość, jak łatwo policzyć - 15,5 m. Zajęło to człekowi 40 minut, jak coś.
 Czyli tyle, ile rekordzistki szyją całość z JR ;).

Wyszła z tego taka ło kupka szmatek:


Każdy kolejny szew miał o połowę mniejszą długość. Po jednym szwie następowało dziabanie nożycami po całości i ponowne składanie i szycie.
I tak 4 razy...
W sumie ok. dwóch godzin. Może dwóch i pół. Tak  więc raczej rekordu człek nie pobił. I nie zamierza, bo człek raczej pacyfistą jest i do bójek nieskory ;-)

W efekcie kombinowania, prasowania, szycia i cięcia powstało takie coś:


Wiatr śmigał to i wybrzuszał.
W wersji statycznej wertykalnej wygląda tak:


A horyzontalnie tak:


Jest sporawy. Rzekłabym nawet, że człek poszalał i wyszło mu niezłe schronienie dla mamuciej rodzinki. 
I będzie większy. Bo wykończenie człek przewiduje ramowe. W sensie, że ramka będzie. W kolorze beżu lub kremu. Człek jeszcze nie zdecydował. 

A kiedy człek zdecyduje?

A licho wie, bo człek z gładkich bezwzorkowych szmat posiada jedynie wściekłą zieleń, rąbiący po oczach pomarańczowy, śnieżną biel i schizowy granat/prawie czarny :-D
Jak człek kiedyś kupi co wymyślił, to wykończy.

A kiedy człek kupi?

No tego to nawet najpotężniejsze wróżki tego świata nie wiedzą.

Więc człek pokazuje co zrobił, bo jak nie pokaże i upchnie w tapczanie kolejnego UFO'ka, to prędko go stamtąd nie wyciągnie.

A tak, jak człek już światu pokazał, to może świat go będzie kopał po kostkach/zadku/ambicji i się zmobilizuje gnuśny człek na oblot po szmateksach w celu zlokalizowania gałganów na ramkę tudzież na plecki paczwora co by taki łysy nie został po wsze czasy ;-)

sobota, 8 listopada 2014

Chrzciny maszyny

Uwaga! Uwaga!
Będzie zabawa.


Jak wiadomo moim wiernym czytelnikom, mam nową/stareńką maszynę do szycia. Pokazywałam ją już jakiś czas temu. W tym poście (klik!)

Poprzednia miała imię Zofia. 
Odmieniałam je mniej więcej tak: Zofia, Zosia, Zośka, Ścierwo, Złom.

Obecna jest bezimienna. Bidulka taka. Pracowita jak mróweczka i ciągle nie ochrzczona.
Tak dłużej być nie może!

Zapytałam młodą starszą jakby tu mówić do maszyny.
- Nazwij ją Jadwiga.
- Hmmm. W sumie niegłupio: jadź Jadźka, jadziem z tem koksem Jadziu... Super! Kupuję pomysł!

Młoda młodsza skrzywiła się i powiedziała co następuje:
- Weź coś uszyj, wrzuć na bloga albo na fanpejdża i ogłoś konkurs.
- O! Mega! Kupuję pomysł!

Czy ja już wspominałam, że mam genialne dzieci przerastające mła? ;-)

Tak więc moje drogie i moi drodzy.

Ogłaszam zabawę pod tytułem "Chrzciny maszyny".

Jak zabawa, to nagrody. 
Uszyłam dziś takie ło:


Czyli: zakładka do książki. A jak książka, to miło jest wlewać w siebie coś ciepłego na przykład herbatkę o smaku dowolnym (podkładka czerwona - pod kubek z teiną), albo kawkę (podkładka -beżowa pod filiżankę z kofeiną). 
Jeśli ktoś ma chęć przygarnięcia tej trójeczki, to zapraszam.

A teraz zasady zabawy.

1: Nie wystarczy w komentarzu napisać "chcę, bo chcę". Należy zaproponować imię dla mojej maszyny i UZASADNIĆ dlaczego takie, a nie inne.

2: Na czas trwania zabawy (czyli do 06.12.14) otwieram możliwość komentowania osobom anonimowym (spam mnie wprawdzie zasypie, ale trudno! Miłość wymaga bólu - powiedziała małpa całując jeża po plecach.).

3: Osoby blogujące mogą, ale nie muszą umieszczać link do zabawy u siebie na bocznym pasku bloga.

4: Konkurs ogłaszam również na moim fanpejdżu na FB (a co! Mam to korzystam! :-D)

5: Zapisy przyjmuję do 06.06, do godziny 12:00 w południe. Spośród Waszych propozycji wybiorę jedną. Taką, która najbardziej mi się spodoba. Wieczorem ogłoszę wyniki.

6: Jeżeli nie padnie lepsza propozycja (tu lub na FB), niż zaproponowana przez moją starszą córkę, nagrody widoczne na zdjęciu zostaną przyznane jednej osobie wyłonionej w drodze losowania.

Uff! Tom się naskrobała regulaminu!
To teraz cierpliwie i z ciekawością czekam na Wasze propozycje :-)

sobota, 1 listopada 2014

Zgubne skutki porządków...

Wczoraj wieczorem opanowała mnie dzika chęć zrobienia porządków w posiadanych gazetach robótkowych.
Bez specjalnej przyczyny.
No może jednak powód był, bo sterta prasy sypała się na prawo i lewo bez umiaru.
Wyciągnęłam ładnych kilkanaście kilogramów szczęścia i zaczęłam segregację.
Osobno gazety z frywolitkami, osobno  hardangerowe, zagraniczne, drutowe, szyciowe, "Wena", "TI" i tak dalej...
Podłoga wokół mnie zamieniła się w kolorowe śmietnisko.
Ale przynajmniej przekonałam się, że niesłuszne były moje narzekania na deficyt prasy rękodzielniczej.
Potem ułożyłam wsio rocznikami, a w rocznikach wg. miesięcy. Porządek musi być i basta!

Niestety, zaczęłam również przeglądać co poniektóre gazetki...
I tak oto w jednej z nich znalazłam pomysł na świetną zakładkę do książki.
Kocią zakładkę.

Zakładka jest słusznych rozmiarów i raczej trudno będzie ją zgubić ;)

A ponieważ nabrałam rozpędu, no i maszyna do szycia i tak już została wywleczona z kąta, to postanowiłam wprowadzić w czyn swój dawny zamysł, ciągle spychany na kiedy indziej.

Mianowicie: mam kalendarz nauczyciela. Rzecz przydatna, acz okładką nie powala. Wręcz nudzi.
Poza tym, oprócz mnie, takie kalendarze ma cała kadra pedagogiczna w mojej szkole w liczbie ponad 80 osób.
Wszystkie kalendarze jednakie... Często dochodzi do pomyłek i koleżanka koleżance nieświadomie podkrada kalendarz. Trudno się temu dziwi, skoro one tak samo wyglądają: nostalgiczny widoczek morski z palmami w egzotycznym kraju bliżej nieokreślonym.

Chyba tylko po to, żeby uświadomić nauczycielskiej braci, że tropiki za swoją pensję, to nauczyciel raczej tylko na obrazku może se pooglądać.

No to ja już nie będę pławić oczu w otchłani mórz ciepłych. W końcu zrealizowałam swój pomysł na spersonifikowanie kalendarza.
Okładką:


Kocią! No bo jakby inaczej mogłoby być! :-D

W środę mam radę pedagogiczną. Się będę lansować, że hohoho! I nikt się nie pomyli i mi nie rąbnie mojej własności. Nie ma bata! Drugiej takiej okładki po prostu nie ma :-D
A przynajmniej u mnie szkole ;-)


Szablon pierwszego kota pochodzi z gazety "Wena", a drugi z internetu (ogólnie dostępny).

sobota, 25 października 2014

Bombki w majtasach



Ubrałam bombki w koralikowe majtasy.

Jeśli ktoś jest ciekaw skąd pochodzi pomysł, to na moim blogu recenzenckim znajdzie odpowiedź ;-)

Zapraszam do czytania i komentowania.

sobota, 18 października 2014

Poduszka funkcyjna

Jak Wam już wiadomo, nowy/stary Łucznik szyje i to całkiem nieźle szyje.
No nie sam!
Mną.
Tyle, że "mną" ma jakby deficyty czasowe i rzadko może robić to co by się robić chciało.

Ale jakoś tak w środę po powrocie z pracy stwierdziłam, że mam nagle nadmiar wolnych chwil i warto by je było jakoś konstruktywnie spożytkować.

Pytanie jak?

No jak?
Szyjąc! :-D

A co?
Coś szybkiego i paczłorkowego.

Pomysł pojawił się niejako samoistnie.
Otóż moje młodsze dziecko podłącza komórkę do ładowania na noc. W łóżku własnym.
Ponieważ kontakt ma po jednej stronie łóżka, a szafkę nocną po drugiej, komórka musi leżeć grzecznie pod kołdrą, bo w innym przypadku, Ania zwyczajnie zaplątałaby się w kabel od ładowarki.

A przy porannym ścieleniu barłogu, komórka dostaje skrzydeł i sfruwa z hukiem na glebę. Sądzę, że pozytywnie na zdrowotność jej to nie wpływa...

Tak więc mus było coś na to zaradzić. I to pilnie.

Poskrobałam się w rozczochraną, wyciągnęłam resztki dżinsów z szycia narzuty, jakąś szmatę w duże ziamaje, pocięłam, zszyłam, przepikowałam i już.

Pod dwóch godzinach Ania dostała poduszkę funkcyjną:



 Swoją rolę spełnia - komórka ma przytulne i bezpieczne mieszkanko ;-)

sobota, 4 października 2014

Łucznik 466 - obsługa subiektywna.

No to poszły konie po betonie...

Jak już wiecie, bo pisałam o tym ło tu, jedna maszyna mi padła, a drugą oddałam do fachowca.
Miała być do odbioru w środę, ale już w poniedziałek dostałam esesmana, że czeka na mnie.
Pojechałam po zreanimowane szczęście wagi super ciężkiej we wtorek po pracy.
No i mam!

Łucznik - uczciwy, leciwy, ale co najważniejsze - DZIAŁAJĄCY!


Mam dowód na to, że latek kobieta ma już trochę:

To strona tytułowa instrukcji obsługi. A w niej, napisana ręką Mamy, data zakupu...

Maszynę odebrałam od naprawcy jako się rzekło, we wtorek. Oprócz niej, wraz ze mną przyjechało ze mną do domu kilka dodatkowych stopek, które zaginęły w akcji na przestrzeni lat, a bez nich ani rusz :-D
We wtorek przejechałam sobie na próbę prostymi ściegami po szmatkach. Ot tak - sprawdzić, czy faktycznie działa.
NO DZIAŁA!!! I skubana ciszej działa niż chińska Zofia!
Kto by się spodziewał!
W środę nie miałam czasu napawać się szczęściem, więc dopiero w czwartek zasiadłam na dobre i przepikowałam z liniałem kawał szmaty.
Oczywiście nie tak sobie - sztuka dla sztuki, tylko z konkretnym zamiarem.
Zamiar nazywał się rękawice kuchenne:


No i zamiar przybrał konkretne, funkcjonalne kształty. Jak widać na załączonym obrazku.
Są RÓWNE! To tylko mój  niekłamany talent do robienia zdjęć je zdeformował :-D

A teraz moje odczucia po wielu latach nieużywania Łucznika 466.
Najpierw minusy:
Pkt. 1 - ciężka jak cholera! Jak ją już się raz postawi na stole, to niech stoi! Bo jeleni brak do targania.
Pkt. 2 - z powodu jak wyżej - musi stać na czymś, co uchroni stół przed dewastacją (koc, gruby ręcznik). Nie ma bata - odciśnie się nawet na MDF'ie!
Pkt. 3 - brak wolnego ramienia dał mi w kość przy obszywaniu rękawic dookoła przy wykończeniu. Wolę nie myśleć, jakbym szyła, gdybym zdecydowała się na lamówkę! Brrr! Prędzej bym siebie wykończyła niż rękawice ;-D
Pkt. 4 - brak zintegrowanego z maszyną obcinacza nici. Oj duży mankament! Duży! Się człek rozwydrzył na jednym, bezproblematycznym ruchu ręki typu: pyk! i obie niteczki obcięte bez wysiłku ;-)

A teraz plusy:
Pkt. 1 - DZIAŁA! I to niweluje te powyższe wady :-D
Pkt. 2 - ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu jest cicha! Mimo, że to solidny wyrób zakładów zbrojeniowych w rozkwicie, nie dudni jak czołg! Jest cichsza i to sporo niż wspomniana wyżej Zofia.
Pkt. 3 - Nie wpada w histeryczny dygot i wibracje przy dużych prędkościach.
Pkt. 4 - silna jest i daje radę przeszyć bez zająknienia, łamania igieł i zatrzymania 8 (Tak, tak! Osiem!) warstw grubych tkanin.
Pkt. 5 - rusza od pierwszego kopa i zatrzymuje się bez zająknienia tam gdzie ja chcę, a nie tam gdzie jej się wydaje i ma ochotę.
Pkt. 6 - łatwo się manewruje tkaniną przy WŁĄCZONYM (co podkreślam szczególnie) transporterze - nie blokuje, nie buntuje się, daje się przesuwać po łuku (a nawet po łuczkach) jak po maśle.
Pkt. 7 - chyba subiektywny - mimo, że nawlekanie igły jest bardziej upierdliwe, jakoś szybciej mi to idzie. Może dlatego, że wtykam nić w igłę z boku, a nie od frontu?

Tak więc - nie jest źle.
 Ba!
Jest całkiem dobrze :-D
Teraz trenuję kobietę na trapunto. Zobaczymy co mi powie, jak jej pikowanie lotem naćpanej pczoły zapodam :-D




niedziela, 28 września 2014

(Nie) będę szyć i już!

Jakby tu zacząć...
No może szalenie oryginalnie: Zofia skonała. Oddała ducha dokumentnie.
Nie chce jucha współpracować, jak jej zadaję pikowanie z wolnej ręki.
Ni huhu nie daje się ustawić. Rwie nici, plącze, blokuje się, zgrzyta i dudni jak kombajn w szczycie prac polowych.
Z normalnymi ściegami na wprost i na zad też nie daje sobie rady. Szyje w odcinkach pięciocentymetrowych, a potem łamie igły i szlus! Po zawodach.

Dałam sobie z nią spokój dokładnie we wtorek.
Po dwóch godzinach zmagań i uszyciu 4 cm (!),  wyłączyłam cholerę i poszłam precz do męża.
Klapnęłam ciężko na zadku i oznajmiłam:
- Zofia umarła.
- Znowu? - zapytał małż.
- Taaa. Tym razem definitywnie jak sądzę.
- Tylko jej nie naprawiaj!
- Spoko! Nie mam zamiaru ładować kasy we wskrzeszanie trupa. Raczej wezmę tego starego Łucznika i zawiozę do naprawy.
- Jakiego Łucznika?
- No tego dla Pudziana. Po Mamie. Stoi toto sto lat nieużywane i zepsute, jakimś cudem niewyrzucone.
- GDZIE???
- W garażu. Już odkopałam.
- I co? Weź daj spokój! Kup se nową Zośkę i za pięć lat spokojnie wywalisz.
- NIGDY WIĘCEJ OSZUKANEGO ŁUCZNIKA!
- A za naprawę tego starego ile zapłacisz? Ze 3 stówy pewnie!
- Pewnie, że nie! Jak więcej niż 120 zeta, to na złom oddam i nie będę szyć. I już...

W piątek zapakowałam maszynę wagi super ciężkiej do bagażnika. Aż mi zad przysiadł! Znaczy ten od samochodu ;)

Pojechałam. Kombinowałam, żeby zaparkować jak najbliżej punktu napraw, bo ciągnięcie tego solidnego żelastwa przez kilka ulic jakoś mi się nie uśmiechało.
Miałam farta! Już przy drugiej rundzie honorowej dookoła naprawcy, zwolniło się miejsce i miałam w miarę blisko.
Zasapana doniosłam czołg zwany maszyną do szycia do lekarza od maszyn, otarłam pot z czoła i szczerze mówiąc oniemiałam...
Czegoś takiego to ja jeszcze nie widziałam!
Nawet mój strych to szczyt porządku i  ładu :-D
Maszyny i ich szczątki są wszędzie! A zwłaszcza na podłodze. Okupują stoły, regały i każdą wolną przestrzeń. Jedynie na ścianach nie wiszą. Za to na ścianie wiszą papiery mistrzowskie pana Z.L. I dzięki nim dowiedziałam się, że rzeczony pan urodził się 19.09.1939 roku. Stara gwardia zawsze na posterunku! :-D

Pan Z. wyjął maszynę z walizki i się rozpłynął:
- Aaaaaaa! Moja ukochana maszyna! C-U-D-E-Ń-K-O!!! Pani widzi ten znaczek? O ten tututu? O ten "Q"? Pani wie, co to jest??? - wcale nie czekał na odpowiedź - to znaczy, ze jest NAJLEPSZA!!!
- Aaaahhaa... Ale trochę nie działa... - ośmieliłam się szepnąć.
- Ale co tam nie działa! Będzie! O tu coś stuka... Eee! Maleństwo do wymiany. A tu sprężynka pękła... Wymienimy!  I nasmarować trzeba. I oczyścić. A wie pani, z którego ona jest roku?
- WIEM! Ha! WIEM!
- Nooo?
- Dokładnie 20.08.1980 zawitała w naszych progach! Mam od niej instrukcję i Mama napisała tą datę na stronie tytułowej ku pamięci!
- No brawo! Jak ja ją pani poustawiam, to co najmniej ćwierć wieku na niej pani poszyje. Zobaczy pani!
- Oj fajnie by było! Ale  ile to będzie kosztować?
- Niech no ja policzę... Sprężynka, tamta część z głowicy (pan mówił nazwę, ale nie pamiętam ja się nazywa) do tego oczyszczenie i oczywiście regulacja, no i robocizna...  - Pan Z. mamrotał coś pod nosem licząc skrupulatnie, na ile skosić klientkę z cudem techniki z drugiej połowy XX wieku.

Szczerze mówiąc, ciarki mi po grzbiecie latały, jak czekałam na wyliczankę.
No i się doczekałam...

- To będzie proszę pani 70 złotych. Za wszystko.

Nie padłam na wszelki wypadek, bo za dużo dookoła mnie żelastwa się poniewierało ;-)
Maszyna będzie do odbioru w środę.
No to będę szyć i już!


czwartek, 25 września 2014

Mam dość!

Zdecydowanie mam dość!
Nie, nie życia i jego zawiłości.

Mam po dziurki w nosie dość anonimowych komentarzy.
I nie mam na myśli sfrustrowanych gimbusów, tylko tak zwane "boty" zalewające bez umiaru mojego bloga chłamem!

Od dziś, na czas nieokreślony, zamykam możliwość komentowania moich postów osobom anonimowym.

Po ostatnim wpisie miałam coś koło 200 (!) komentarzy od spamerów! Niech spadają na drzewo liście pompować!
U mnie już się nie pożywią!


niedziela, 21 września 2014

Raport dnia

Mglisty poranek niedzielny...
Człowiek się obudził zadowolony z życia po 10 (!) godzinach nieprzerwanego snu. Wściekle poranne wstawanie przez ostatnie tygodnie dało o sobie znać...
Człowiek absolutnie i do granic przyzwoitości zrelaksowany, wypoczęty się przeciągnął i pomyślał, że w perspektywie ma baaardzo miły dzionek. Bo nic nie musi robić, bo nie musi nigdzie się spieszyć, bo nigdzie nie jedzie...
Nie jedzie?
I tu nagle człowieka w pion podniosło! Jak to nie jedzie! Jedzie, jedzie! I to jak jedzie! Wszak umówiony jest!
Szkoła Patchworku czeka!

Dramatyczny rzut oka na zegarek... I człowiek oniemiał na chwilę. Bo bezwzględny zegarek oznajmił beztrosko, że jest 9:05. A kurs u Ani zaczyna się o 10:00!
O żeszszsz!
Człowiek się zerwał z ciepłego łóżka, porzucił protestującą poduchę i dramatycznie oplątującą członki kołderkę i runął do czynności porannych.
Ruszając z domu, wysłał człek sms'a do Ani, że się spóźni, że zaspał i że dopiero rusza z domu. O 9:45.
Niby na Ursynów człek ma stosunkowo blisko, bo  trasą siekierkowską śmiga i  był po 20 minutach na miejscu, ale Ursynów ma swoje prawa i nie ma bata, żeby od razu trafić tam gdzie się chce.
Pisałam o tym zresztą jakiś czas temu.
Udało się spóźnić "tylko" trochę. Aczkolwiek człek spóźnień nie lubi, oj nie lubi i ma do siebie żal i czuje wstyd do teraz.
Ale jak już człek dotarł, to wsiąkł w robotę po same uszy!
Dziś były efekty specjalne.
Czyli na przykład faux chenille, które robiła kursantka Kamila:



Efekt końcowy jej działań po prostu oszałamia:

Cudo, proszę Was! Ma to być użyte jako fragment torby.



Człek, czyli ja, też  dzielnie szył





Człek złapał się za szycie "bułeczek", czyli biscuit quilting.  I efekt człowieka baaardzo zadowala:



Potem był Cathedral Windows.
Człowiek nie skończył, jedynie przyfastrygował w celu oglądu, czy coś mu wychodzi.


COŚ wychodzi :-D
Nie jest źle! Jeszcze będą z człowieka ludzie ;-)

Inne techniki takie jak piping czy trapunto wypróbuje człek na bank! Bo za bardzo mu się to podobało, żeby miało zostać tylko hipotetyczną zabawą.

Co człowiek może napisać na podsumowanie?

Podziękowania rzecz jasna!

Aniu  i Marzenko - dziękuję Wam za przemiłą niedzielę. Dziękuję za cierpliwość i za przekazanie swojej wiedzy i umiejętności. Dziękuję za przepyszne powidła śliwkowe i patent na smażenie ich bez przypalania garów ;-D

Ale przede wszystkim dziękuję Wam za to, że znowu mi się chce szyć.
Że dzięki Wam obu odzyskałam odwagę do kolejnych zmagań z patchworkami.
Że wróciła mi wena twórcza i znowu mam plany, plany, plany! :)))

I dziękuję Wam za naładowanie mi akumulatorów robótkowych.

Dobrze jest wiedzieć, że jest w Warszawie taka szkoła, w której niezależnie od umiejętności i zdolności zawsze dostaje się najwyższe noty.
I fajnie by było, gdyby wszystkie placówki oświatowe były pod dyrekcją tak ciepłej i kochanej osoby, jak Ania: