poniedziałek, 24 lutego 2014

Numero tre, czyli upcycling cz. 2

Dawno, dawno temu, czyli tak jakoś miesiąc temu, rozpoczęłam szycie kolejnej (trzeciej) w mojej karierze robótkowej narzuty patchworkowej.
Oj długo to trwało! Przeliczając na roboczogodziny to dokładnie wyszło 39,5 h.
Dlaczego aż tyle?
Czy był arcytrudny?
A gdzie tam! Prosty jak konstrukcja cepa!
Tyle, że upierdliwy, jak stara panna na pustyni.
Ale ogólnie wyszedł całkiem, całkiem.
Zresztą jaki jest, każdy widzi (na fotce poniżej):

Zygzak mu na imię :-D

I jest kolejnym (po macie) upcyklingiem.
Białe to stara poszwa na kołdrę znaleziona na strychu, a kolorowe gałganki, to różne resztki pozostałe po innych szyciach oraz fragmenty starych, niemodnych ciuchów (również strychowe znaleziska).

A na czym polega jego upierdliwość produkcyjna?
Postaram się Wam to przybliżyć na kilku fotkach.
Po pierwsze: najpierw trzeba było wyciąć 266 białych kwadratów.
Potem doszyć do nich kawałki kolorowych szmatek i przyciąć całość do zamierzonego rozmiaru, czyli 10x10 cm:


Potem te kawałki należało przypiąć w jakimś mniej więcej kolorystycznym bałaganie i je ponumerować, żeby się nie pokiełbasiły przy szyciu:

Następnie pozszywać je dwójkami:

A te dwójki w czwórki...



..., a potem w ósemki...


A potem w szesnastki itd, itd...
Aż powstało takie coś, co zostało oddane do wstępnego testowania:


Potem toto było kanapkowane, pikowane i lamówkowane, aż dochodzimy do już pokazywanego efektu, czyli gotowiec do zawieszenia na sznurze i sfocenia w celu chwalenia się, co niniejszym czynię z prawdziwą przyjemnością:

AMENT!

czwartek, 20 lutego 2014

Upcycling - cz. 1

Obiecałam wczoraj kilku osobom, że opiszę mój sposób na okiełznanie szmatek.
Czyli jak zrobiłam matę do patchworku.

Normalni ludzie, to idą do sklepu i kupują gotowca i już.
Normalni inaczej -  kombinują.

Ja z tych ostatnich.

Wydawało mi się, że mata do projektowania patchworków, to zwykła fanaberia i kolejny, niepotrzebny arefakt.
Ale...
Jak się złapałam za nieco większe rzeczy, niż poduszki to już nie byłam taka pewna swego.
Przy pierwszych dwóch pledzikach spokojnie poradziłam sobie bez maty (w inny sposób, nieważne jaki).

Natomiast pled nr trzy wymiary miał z założenia zdecydowanie większe. I wzór zupełnie nie jednoznaczny.
Mus go zobaczyć przed zszyciem!
No więc zaczęłam kombinacje alpejskie.
Jakby tu z czegoś, co się ma, stworzyć coś, czego się nie ma, a chce się mieć.

Potoczyłam oczami swemi po posiadanych rzeczach dziwnych, co to normalni ludzie wywalają natychmiast, a ja chomikuję i... BINGO!!!

Otóż weszłam niedawno w posiadanie takiego czegoś, czym się zabezpiecza sprzęt elektroniczny przed podrapaniem wrażliwych części.
Jak by to opisać sensownie? Kondom? No chyba tak. Nie wiem, z czego to jest zrobione, ale jest to bardzo miękkie i sztuczne.
Gabaryt posiadanego przeze mnie kondoma też był całkiem, całkiem - otulał 40 calowy telewizor.

- No dobra! Matę mam. Ale wypadałoby ją jakoś, gdzieś, na czymś powiesić. I to tak, żeby się nie zwijała do środka - sam sznurek nie wystarczy.

I znowu olśnienie! Jak dobrze demolantem być! Jakiś czas temu połamałam mopa Viledy. Znaczy nie kij jako taki, tylko taką plastikową końcówkę -  słabo silna była i po 14 latach szlag ją trafił.
Notorycznie zapominałam wystawić kij na wywózkę ze śmieciami i tak się bidak poniewierał...
Nie bez przyczyny, jak się okazało.
Kij + kondom = mata do patchworków! HA!!!
Kondom rozprułam po bokach, górą przeszyłam tunel.
Kij pozbawiłam resztek plastiku i przewlokłam przez niego sznurek.
Ponieważ kondom był szerszy, niż długość kija, nacięłam go z dwóch stron, tak jak to widać na zdjęciu:



Całość maty należało na czymś powiesić.
No na czym najprościej?
No na sprężynach od weków, rzecz jasna:


A mata prezentuje się tak:


Na zdjęciu jest tylko połowa maty, bo TAM NIŻEJ jest fragment mojego patchworku, który pokażę dopiero, jak skończę.
Też upcyklingowy jak coś :-D
Rozmiar maty: 140x200 cm.
Jak na moje potrzeby, póki co, jest ok.
Po co mi ona, skoro dysponuję hektarami podłóg?
Po pierwsze - nie wyobrażam sobie, żebym nawet te hektary miała wyłączyć z użytkowania na co najmniej tydzień.
Po drugie - mam dwa koty z turbo ADHD, z popsutym wyłącznikiem "off" ;-)
Na wiszącej macie, kawałki szmatek mają większe szanse na przetrwanie w stanie niezdezelowanym, niż w pozycji horyzontalnej.
Chociaż i w takim zwisie patchwork kusił sierściuchy, oj kusił! Zwłaszcza Lucjusza, który teraz jak anioł siedzi mi na kolanach i kontroluje, czy pańcia przypadkiem publicznie go nie szkaluje ;-)


sobota, 15 lutego 2014

Nie tylko ja...

... w naszym domu param się rękodziełem.
Ania działa w ceramice i kosi nagrody i wyróżnienia.
Asia - wiadomo - fotograf. Jak jej się chce i coś pstryknie i pośle, to też nie jest taka ostatnia ;-)

A mężu? No cóż. Przytłamszony potrójną kobiecością jakoś siedział cicho i się nie ujawniał.
Do przedwczoraj...
Otóż wrócił był jak zwykle bardzo późno do domu i wkroczył do pokoju Ani z taki oto tekstem:
- Aniu! To nagroda ode mnie za zostanie laureatką olimpiady. Przepraszam, że tak późno, ale trochę to trwało. Może ci się spodoba, bo tak trochę tematycznie do przyrody pasuje. Wiewiórkę ci zrobiłem.

I wręczył zdumionej Ani to:

Jak widać, wiewióra jak malowana! Wycięta ze szkła grubości ok. 2 cm.
Dodam: wycięta przez małża mego osobiście. No nie nożem kuchennym, rzecz jasna - wodą pod ciśnieniem 2 tysięcy atmosfer.
Szczęka mi opadła.
Przycisnęłam męża do muru i zażądałam zeznań w temacie.
- Oj tam. Robiłem już kiedyś strusia.
- Strusia... - Szepnęła żona skołowana.
- No. A na święta renifera. Takiego wiesz - z saniami i w ogóle - cały zaprzęg Mikołaja.
- Cały zaprzęg - Powtórzyła bezmyślnie żona w szoku.

Zatkanie żonie nie mija. Wręcz przeciwnie - żona ma męża od prawie 25 lat tego samego i go zupełnie nie zna.
Strach się bać, co jeszcze kryje w zanadrzu!
Ale jeśli są to TAKIE cuda jak wiewióra, to chętnie przyjmę to zaskoczenie na klatę! A co! :-D

sobota, 8 lutego 2014

Zagubione maleństwo

Jak wiadomo moim wiernym czytelnikom z poprzedniego wpisu, spsuła nam się kuchenka mikrofalowa.
I nieważne, czy zrobił to mężu, czy też moja obecność tak podziałała ;-)
Ważne, że sprzęt wykazał się czujnością i skonał tuż przed upływem gwarancji.
Więc mus reklamować.
Mikrofalówka firmy Silver Crest była kupiona w Lidlu.
No i co z nią zrobić? Pod pachę i do sklepu? I co dalej?
Zapytałam niezawodnego wujka google.
Wujcio odpowiedział, że trzeba zadzwonić na Hot Line Lidla i tam wszystko powiedzą.

Zadzwoniłam.
Najpierw był dział techniczny.
Miła pani zapytała o objawy, datę zakupu, nr paragonu, nadała numer zgłoszeniu i przełączyła mnie do supporta.
Support głosem równie przemiłej pani poinstruował mnie co mam robić.
A mianowicie: zapakować mikrofalówkę w karton (jakikolwiek, niekoniecznie oryginalny), wydrukować list przewozowy, który mi właśnie wysłała na maila i skontaktować się z firmą kurierską, której nr telefonu mam w treści maila, w celu odbioru sprzętu. List mam nakleić na karton.
Od momentu przyjęcia zgłoszenia, LIDL ma 14 dni na dostarczenie sprzętu naprawionego, lub nowego.
Koniec i kropka.
Proste i oczywiste?
No ba!
Podziękowałam pani i pogalopowałam na strych po karton. Zapakowałam kuchenkę, list wydrukowałam i zadzwoniłam do firmy kurierskiej.
Odebrała pani z humorem niekoniecznie różowym.
Warknęła coś na powitanie (chyba nazwisko też padło).
Wyłuszczyłam sprawę i podałam nr listu przewozowego.
- NADAWCA! - Wrzasnęła pani prosto w moje ucho.
- Yyyy... Znaczy o moje dane pani chodzi?
- No a niby o co???
Ups! Ani chybi miała dzień konia, albo innego ssaka kopytnego.
Dane podałam.
- Ile to waży i co to jest? - Padło kolejne, wywarczone pytanie.
- Hm.. Nie wiem dokładnie ile waży. Tak na moje oko, z kartonem ok. 10 kg. A jest to kuchenka mikrofalowa.
- Kuchenki mikrofalowe to kurier tylko na palecie wozi! - Ryknęła na mnie pani.
Będąc jeszcze w pozytywnej euforii po rozmowie z technicznym i supportem rzuciłam lekko:
- A co mi tam! A niech wozi na czym chce. Mnie jest wszystko jedno, na czym moja mikrofalówka będzie jechała.
- Pani nie rozumie??? - konsultantka wyszła z siebie - To pani ma ją zapakować na paletę!!!
Dobry nastrój prysł jak banka mydlana.
- Co??? Żarty pani sobie robi? Ja ją miałam tylko w karto zapakować! Skąd paleta? Jaka, do cholery paleta?? Taka wielka, drewniana?
- Tak - Głos pani ociekał cykutą - Na europalecie ma być. Jak pani nie ma, to niech se pani kupi, bo ja kuriera nie wyślę!
Zagotowałam się.
- To chyba kpiny? Mikrofalówka standardowo stoi u mnie w kuchni na szafce, bo jest mała! To nie piec centralnego ogrzewania! Do domu też przyjechała w bagażniku, zwykłą osobówką, nie na palecie!
- MA BYĆ NA PALECIE! A jak nie, to niech sobie pani zadzwoni do tych, co pani dali telefon do MOJEJ firmy i niech se pani sama wyjaśnia!
- A i owszem. Zadzwonię.

Zadzwoniłam do Hot Line . Tym razem odebrał pan. Wysłuchał mojej krwawej opowieści i go zatkało na chwilę:
- Co??? Wie pani? Pracuję tu już od wielu lat, ale takiej bzdury to ja jeszcze nie słyszałem! Mikrofalówkę na paletę pakować? Owszem - oni mają pzrewozy paletowe, ale jeśli waga przekracza 70 kg, lub metr sześcienny. A tu ile ma ten karton - 60x40x50? Maks! Chyba trafiła pani na kogoś w złym humorze i wyjątkowo do tego niemiłego. Przełączę panią do supporta. Oni to za panią załatwią. No nie mogę... Co za bzdura!

Przełączył. Zreferowałam pani moje przeboje z firmą kurierską.
Panią zamurowało. A potem zaczęła się zdrowo śmiać.
- O Boże! Takiej głupoty to się nie spodziewałam! :-DDD Ok! Proszę się nie denerwować. Ja zaraz tam do nich zadzwonię i ich ustawię do pionu. Coś ostatnio się psują.Tak mniej więcej za pół godziny wyślę do pani maila z informacją, kiedy będzie kurier.

Życzyłyśmy sobie miłego dnia i tyle.

Po pięciu minutach mam maila:

Witam,

termin zostal ustalony. Firma (...) odbierze przesylke w poniedzialek dnia 10.2.14 pomiedzy 15 – do 19.00 godziny.


O palecie ani słowa :-D

Jaka to firma? No nie! Reklamy, nawet tej anty to ja im u siebie nie zrobię! Mowy nie ma!
Mogę tylko napisać, że jeżdżą ciemnobrązowymi samochodami ze złotym logo. Kto kojarzy, to już wie ;-)

A ja do tej pory nie mogę się otrząsnąć ze strasznej wizji...
Wielka, drewniana paleta...
Na jej środku stoi sobie karton z moją mikrofalówką...
Biedactwo chore, przerażone, omotane sznurkiem, żeby nie spadło w czasie transportu.
Wyrwane z przyjaznej i pachnącej atmosfery mojej kuchni. Porzucone, niechciane, niepełnosprawne białe maleństwo...
I takie zagubione na tych metrach, twardego, nieprzyjaznego i pełnego drzazg podestu...
Bogu dzięki za support! :-DD

wtorek, 4 lutego 2014

Znowu ja?

No!
Żeby nie było, że tylko ja taka psuja jestem!
A to samochód, a to (prawie) piec, a to jakieś tam inne gadżety...
O!
Na ten przykład wczoraj - żelazko zatłukłam. Na śmierć.
Biedactwo służyło mi wiernie ponad 13 lat! Sentyment mam do niego ogromny - wszak kaftaniki i śpioszki mojej maleńkiej Aniusi nim prasowałam :-(((
A wczoraj, w samo południe, po raz ostatni wydało z siebie zaparowane westchnienie, mrugnęło lampką na pożegnanie i skonało w moich dłoniach...
Straszne...
Pokój jego elektrycznej duszy. Niech spoczywa w kartonie, czekając na wymianę na kwiatki ;-)

Dziś też spsułam coś, ale to się spsuć musiało, bo nie miało wyjścia.
Otóż zaorałam nóż krążkowy do patchworków.
Bywa. Taki lajf. Się stępił i raczej gniecie niż tnie.
Jutro jadę po zakup nowego.
Swoją drogą poszukiwania noża to też niezły temat na wpis. Ale jednak chyba daruję Wam czytania o głupocie sprzedawców.

No ale ad rem!

Jako człek zasmarkany, kaszlący i słaby nie mam ochoty ani siły sterczeć przy garach.
Mam inne priorytety (patchworkowe).
Upiekłam wczoraj na obiad zapiekankę dla pułku wygłodzonego wojska, zrobiłam pomidorówę, ciasto jeszcze jest, więc luzik - można sz(ż)yć.
Wczorajszą zapiekankę mus dziś podgrzać.
Gdzie? No w mikrofali.
Młoda młodsza dostała swoją słuszną porcję po powrocie ze szkoły.
Męzu wrócił, sam się obsłużył.
Zupą. Bo zapiekanka jakby go przerosła.
- Ty! Ona zimna zupełnie jest.
- To ją podgrzej - Poradziła życzliwa żona.
- Podgrzałem przecież!
- Za krótko może? - Żona dalej przyjazna.
- 5 minut na szóstce??
- O?! - Żona się zdziwiła i pomacała rzeczoną.
- Faktycznie! Zimna jak moje żelazko!

Żona się przejęła i sama osobiście zajęła się mężowską racją obiadową.

Bez efektu.

Wniosek nie tylko sam się nasunął - on po prostu zakrzyczał:
kuchenka się popsuła!

Co zrobiła żona swojego męża?

Zaświeciła własnym, nieodbitym światłem i z głębi duszy rzekła:

- Boże! Jaka ja jestem szczęśliwa!
- Co??? - Mąż zgłupiał.
- Jak co? Nie rozumiesz? NARESZCIE nie JA coś popsułam w tym domu! Tylko TY! Co za ulga! :-DDD

Mężu roześmiał się, nawet dość szczerze.

A ja jeszcze tylko przez ułamek sekundy nurzałam się w szczęściu absolutnym...
Bo od niechcenia odezwała się małoletnia asystentka zwana Anią:

- Widzisz? Wystarczyła tylko twoja obecność...

Amen!

Czyli jednak znowu ja? :/

niedziela, 2 lutego 2014

Patchwork i ja

Ostatnio dostaję od Was sporo maili z pytaniem o patchwork: jak szyć, jak zacząć i w ogóle czym to się je.
Tak więc zmobilizowałam się i postanowiłam spisać potomnym pod rozwagę jak to ze mną i patchworkiem było. No i jest ;-)

Na wstępie zaznaczam, że to nie jest  poradnik patchworkowy!
Nie mam ani prawa, ani aspiracji, żeby wybijać się na guru w dziedzinie, w której dopiero raczkuję.
Od tego są fachowcy :-)


Kilka ładnych lat temu jako notoryczny ciułacz i zbieracz książek robótkowych, natknęłam się na poradnik pt. "Patchwork krok po kroku".
Kupiłam, poczytałam, pooglądałam obrazki i... stwierdziłam, że to ABSOLUTNIE nie dla mnie!
Ta precyzja w wycinaniu, te masakrastyczne matematyczne obliczenia, ta masa szmat potrzebna do zrobienia najprostszego patchworku. Brrrr!
ABSOLUTNIE NIE!
Książka powędrowała na półkę.

A ja?
A ja wykazałam się niebywałą konsekwencją, ponieważ kolejnym zakupem był nóż krążkowy - właśnie do cięcia szmat patchworkowych.

Minęło kilka lat. Książka kurzem nie zarosła, bo w dość cyklicznych odstępach czasu wyciągałam ją na światło dzienne i przeglądałam. Po to, żeby po raz enty upewnić się, że ta zabawa ABSOLUTNIE nie jest dla mnie.

Pod koniec 2012 roku dostałam info od Ani, że jakoś tak w styczniu/lutym Anna Sławińska organizuje  w Warszawie kurs podstaw szycia patchworku i czy  bym ewentualnie była zainteresowana.
Pewnie, że byłam!
I to bardzo, bo chciałam się już tak całkiem, organoleptycznie przekonać i upewnić, że to ABSOLUTNIE nie dla mnie.
Dość przewrotna motywacja, nieprawdaż? ;-)

Poszłam. I... WSIĄKŁAM! :-DD

Jednak nie taki patchwork w realu straszny, jak na fotkach wygląda.

Tak więc patchworki pokochałam i postanowiłam, że będę się w to bawić tak długo, aż mi się znudzi ;-)
Oczywiście szycia nie zaczęłam od razu od narzut i pledów.
Co to to nie! Aż tak odważna nie jestem. Wolałam poćwiczyć na małych formach typu jaśki czy podkładki.
Dopiero w ostatnich dniach 2013 "wzięło" mnie na większe zabawy.

Teraz będzie subiektywny niezbędnik patchworkary - czyli co dobrze jest mieć, żeby sobie życie ułatwić ;-)



Jak widać na zdjęciu, wiele gadżetów nie posiadam, ale to co mam jest mi absolutnie niezbędne i smutno by mi było, jakbym musiała kombinować centymetrem, kredą krawiecką i nożycami.

Zacznijmy od wspomnianego wyżej noża.
Tnie się nim szybko, lekko i wygodnie.
Ale żeby nim móc ciąć, dobrze jest posiadać matę samoregenerującą. Miałam malutką, taką A4 do decoupag'u, ale nie zdawała egzaminu.
Kupiłam  dużą (nie największą, rzecz jasna :-D ), wygodną i dwustronną - z jednej strony jest centymetrowa, z drugiej calowa.
Ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, marzy mi się mata obrotowa. Idealna do przycinania takich niedużych elementów jak ten na zdjęciu powyżej. Póki co zostanie sobie w sferze "błękitnych migdałów" ;-)

No i linijka. Też typowa patchworkowa, z grubego plastiku. I również, co dla mnie jest ważne, z centymetrową podziałką.
Można dyskutować, czy lepsza jest linijka plastikowa, czy metalowa. Obie są "nożoodporne", ale metalowa jest o tyle gorsza, że przy nieumiejętnym cięciu, konieczna będzie wymiana ostrza naszego noża ;-)
Drewnianych zdecydowanie nie polecam - zabiłam taką półmetrówkę jednym, zdecydowanym ruchem ręki ;-))

Co jeszcze przydatne jest przy szyciu patchworków?
No myślę, że szmaty ;-D
Zdobywane we własnych szafach, strychach, sh i innych gałganoodajnych miejscach.

A maszyna do szycia?
Może być, ale nie musi :-D
Wszak kiedyś patchworki szyto ręcznie.
Kiedyś i teraz w sumie też można tak się bawić.
Na przykład heksagonami:


To bieżniczek, nieduży, ot taki na próbę. Długość boku heksagonu w tym bieżniczku to 1cal.
Żeby sprawdzić, czy ręcznie szyte patchworki mnie nie przerastają.
Nie przerastają.
To fajna zabawa dostępna dla każdego. Nie potrzeba do niej mat, noży i linijek.
Wystarczą: nici, nożyczki, kawałki materiałów i trochę cierpliwości.

Co teraz? Teraz równolegle powstają trzy narzuty.
Fragmencik pierwszej widać na zdjęciu z matą i nożem.
Druga - ręcznie od A do Z.
Trzecia - z tycich kawałeczków pozostałych po cięciu tych dwóch pierwszych.

Kiedy je skończę?
Nieprędko.
Ale czy mi się gdzieś spieszy?
Raczej nie. Tym bardziej, że pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł, a nie przy tworzeniu patchworków ;-)