czwartek, 26 grudnia 2019

Połamaniec szydełkowy

O ile poprzedni wpis był gównie o Ryśku, to ten sponsoruje Lucjan...

Lucjan.
Jak ogólnie wiadomo, jest kotem naćpanym barbituranem.  Jakby nie ćpał, to by już go na tym łez padole nie było, bo padaczka by go zabiła.
Czasem odpala i śmiga po chałupie jak perszing, a czasem przysiada gdziekolwiek i trzeba uważać, co by go nie zdeptać.
Tego dnia, o którym tu piszę, przysiadł był.
Na schodach.
A ja schodziłam po tychże schodach.
I niestety nie zauważyłam synusia syjamskiego mojego.

O 6:30 to człowiek bardziej w kierunku łóżka ma jeszcze oczy skierowane, niż przytomnie toczące dookoła w poszukiwaniu przeszkód schodowych...

Na trzecim od góry stopniu wlazłam na koci ogon, porzucony dość nonszalancko na całą szerokość schodka.
Ogon, jak się okazało, był przymocowany do kota Lucjana.
Kot wyrwany dość brutalnie z narkotycznego amoku ryknął solidnie i ruszył w górę.
Po drodze wyrwał okrągły pręt podtrzymujący dywan na schodach.
tenże pręt dostał mi się pod prawą stopę i poczułam, że... mój koniec jest bliski!
Zaczęłam zjeżdżać w dół. Nie miałam czego się złapać, bo nasze schody są dość specyficzne - łagodne i wygodne, ale pozbawione balustrady. Z jednej strony ściana, z drugiej próżnia i przepaść.
Moje pozbawione jakiegokolwiek oparcia cielsko, zaczęło oscylować w kierunku upadku definitywnego na łeb, w dół.
W mili ułamku sekundy zrozumiałam, że skręcę kark, złamię kręgosłup, pogruchoczę sobie nogi i ręce.
Wcale mi się to nie spodobało i histerycznie zaczęłam łapać równowagę.
ZA WSZELKĄ CENĘ!!!
NIE SPIER...NIE SPAŚĆ W DÓŁ!!!
Obróciło mnie o 90 stopni, twarzą do ściany.
Taniec świętego Wita, jaki wykonałam na tym jednym stopniu wart był niewątpliwie uwiecznienia, ale niestety nikogo z odpalonym nagrywaniem nie było...
Złapałam względną równowagę prawą nogą, ale lewa na zasadzie przeciwwagi poleciała z impetem do przodu. W ścianę.
Ściana pozostała niewzruszona.
Natomiast ja...
Ja zobaczyłam przed oczami wszystkie konstelacje gwiazd. Nawet jeszcze te nieodkryte...
Jęcząc i stękając zlazłam ze schodów.
Lewą nogę stawiając na pięcie, bo jakoś przód stopy był niekompatybilny z resztą.
Był to czwartek, a w czwartki chodziłam do pracy nieco później, więc rano robiłam zakupy dwie wioski dalej w Kauflandzie.
Tego dnia, niezależnie od porannej przygody, nie mogło być inaczej.
Pojechałam. Samochodem - a jakże!
Boli?
A w nosie!
ROZCHODZĘ!
Kryzys przeżyłam tak mniej więcej w połowie drogi miedzy domem a sklepem. Zawrócić nie miałam jak, więc konsekwentnie dojechałam, gdzie miałam dojechać.
Zwykle wpadam do wcześniej wspomnianego sklepu ok. godz. 7:00 jak huragan, lecę po półkach, łapię co moje i do kasy.
O 7:20 pakuję graty do bagażnika.
Tego dnia do kasy dopełzłam o 7:30...
Potem pojechałam do pracy.
Ponieważ był upał jak piorun, na nogach miałam sandały.
Dzięki temu zarówno ja, jak i osoby współczujące ode mnie z pracy, mogliśmy obserwować jak pięknie mój paluch zmienia barwę z minuty na minutę. A stopa zamienia się w puchaty balonik...
Po ponad 7 godzinach wróciłam do domu i zdjęłam sandały.
Z prawej nogi - spoko. Zdjęłam i już.
A z lewej...
Niby zdjęłam, a on tam ciągle był :-D

Nieco później małż zawlókł nie do końca przekonaną koniecznością udzielenia pierwszej pomocy  żonę na SOR.
Wszak ROZCHODZĘ!

No nie rozchodzę...

Się okazało po raz kolejny, że ja nie uznaję półśrodków. Jak coś robię, albo demoluję, to z sercem i konkretnie.
Paluch se złamałam.
Mało tego - dostałam jeszcze opiernicz od lekarza, że od razu rano nie pojawiłam się na SORze, tylko pojechałam sobie beztrosko do pracy. Sama samochodem.

Paluchów się nie gipsuje, tylko pakuje w ortezy.
Nie posiadałam takowej na stanie, więc pogooglałam i stwierdziłam, że są brzydkie i nie chcę anie w to inwestować, ani tego nosić.
Zasięgnęłam opinii u mojej ulubionej fizjoterapeutki   i dowiedziałam się, że patyk od lodów, bandaż elastyczny i drewniaki spełnią tę samą rolę, co ta paskudna orteza.
Potwierdzam. Zadziałało :-D

Tak właśnie spędzałam upalne dni czerwca na przymusowo przyspieszonych wakacjach.
Ale oczywiście nie bezczynnie!
Co to to nie!
Dziergnęłam ot tak, z nudów, bo fajny wzór krokodyla znad Nila :D


Gadzina jest dość spora - ma ok metra długości.

W międzyczasie machnęłam też liska na zamówienie:




Zaczęłam również miśka:


Wstyd się przyznać, ale skończyłam go tuż przed Dniem Misia, czując presję czasu na karku.
Założenie miałam takie, że miś będzie ze mną chodził po klasach młodszych i zapraszał dzieci na organizowany przeze mnie konkurs z okazji Dnia Misia.
Udało się! Miś spełnił swoje zadanie, a niejako przy okazji, zmienił właściciela :-D


Poza tym powstało kilka kufelków z piwem :-D

Wcześniej, przed przymusowym spacyfikowaniem mnie na ławce w ogrodzie zrobiłam jeszcze inne zabawki:
Wąż z resztek włoczki:



Dżdżownica Madzia, również z końcówek Dolphin Baby:


A chwilę później sowę-breloczek (również na zamówienie)


Najwcześniej powstał Byczek Maurycy, ale nie mogłam go upublicznić, bo był prezentem:

A to chyba jedna z ostatnich (chociaż nie ostatnia) maskotka. A właściwie breloczek. Taki mały dodatek do prezentu:



Jak widać, przymusowe siedzenie w jednym miejscu wcale nie musi być nudne.
Nie powiem, żebym chciała to powtórzyć, ale bycie połamańcem nie jest tak do końca złe.
Tylko trzeba łamać się umiejętnie :-D

Lucjan jest z siebie dumny do dziś. Bo w końcu miał mamusię na wyłączność przez kilka tygodni :-D

niedziela, 24 listopada 2019

Mniej więcej tematycznie

No właśnie.
Postanowiłam zreanimować bloga. Mniej więcej tematycznie.
Bo jakbym chciała chronologicznie, to zrobiłyby się niezły galimatias.
Tak więc trochę od tyłu po to, żeby łatwo i przyjemnie dojść do początku.

Pytacie w komentarzach pod poprzednim wpisie co z Ryszardem i jak dwóch pozostałych dżentelmenów reaguje.
Jednym słowem mogę to określić: SPOKO!
Lucek ma kumpla do wygłupów, a Fred ma spokój, bu Lucjan odczepił się od niego.
Wprawdzie Fredzio rzuca fochem i sugeruje pozbycie się rudego, bo za bardzo się panoszy, ale pełne michy go uspokajają.

Dla niezorientowanych czytelników, patrząc od góry zdjęcia:
Lucjan
Fryderyk
Ryszard.
Kocia symbioza... 
Zanim przejdę do moich poczynań robótkowych, może kilka słów o Ryszardzie, bo pewnie jesteście ciekawe co u niego.
Po ponad miesięcznym pobycie rudzielca mogę spokojnie stwierdzić, że jest to kot pomocny. Bardziej niż Lucjan. Lubi sprzątać:




Jest kotem walecznym i nie waha się bronić rodziny przed potworami!
Tu w walce z oczyszczaczem powietrza:



Lubi spać.



I niestety lubi również szyć na maszynie...




Mimo, a może dzięki tej kociej pomocy, skończyłam szyć coś, co mi zalegało w charakterze UFO od sierpnia...
Nic nadzwyczajnego. Zwykły obrusik(?) serweta(?)

Bez kociej osoby prezentuje się tak:

Podobne coś uszyłam już wcześniej, z innych materiałów:




Jak już na początku wpisu wspomniałam, chronologia u mnie leci do tyłu :D
Tak więc czas na uszytki lipcowe.
Ponieważ jechałam do Helu, odczuwałam potrzebę posiadania nowej siaty/torbiszcza. 
Bo ta ubiegłoroczna już mi się opatrzyła i ciut znudziła.
No i młodej młodszej trza było uszyć coś nowego w podobny deseń. A że ona lubi worko-plecaki, to też ma nowy:



Moja sis i jej córka również zostały przeze mnie wyposażone w nową galanterię :-D
Ala w worko-plecak, a sis w kosmetyczkę.


Ale to nie koniec nowinek szyciowych tworzonych specjalnie z powodu wyjazdu do Helu.

Potrzebny mi był taki większy poddupnik, bo wieczorami prowadzimy długie Polek rozmowy, a mój zadek i kręgi słupne lubią mieć wygodnie. Tej wygody i komfortu nie zapewnia mi twarda, drewniana ławka. A że ja wygodnicka na stare lata się zrobiłam, to se wzięłam i uszyłam drugi w życiu quilow, czyli narzutę zgrabnie transformująca w poduchę.
Tak wygląda w zwisie na tle Zatoki Gdańskiej:

A tak w postaci poduchy, czyli transport bezproblemowy:

Poza tym powstały jeszcze dwa piórniki:


W sumie to na dziś wystarczy. Kolejne szyciowe rzeczy też już powstały, ale nie są jeszcze w 100% gotowe, to ciut muszą poczekać na prezentację.
Następny wpis z innym rękodziełem za czas jakiś.
Oczywiście z kotami w tle :-D
Bo wpis bez kota to głupota ;-) (że tak zmienię znane powiedzonko).

Część zdjęć wykorzystanych przeze mnie w tym wpisie jest autorstwa mojej córki.



niedziela, 6 października 2019

Poradnik grzybiarza

Ponad pół roku milczałam. Nie wyniośle, jak coś. Po prostu jakoś tak wyszło.
To dziś czas powrotu na blogowe łono.
Logika nakazywałaby od początku, chronologicznie, ale życie nieco odwraca kolej rzeczy.

Jesień jest. A jesienią uaktywnia się sport narodowy Polaków, czyli grzybobranie!
Nie odstajemy od ogólnej tendencji i na wskroś polscy jesteśmy :-D

I zbieramy w lesie tylko to, co znamy i wiemy, że nas szlag nie trafi po spożyciu.

Tydzień temu pojechałyśmy we trzy (mężu zaniemógł na zdrowiu i z dużym żalem został w domu).
Jak klasyczne grzybiary mamy swoje miejscówki-pewniaki.
I oczywiście mają one swoje nazwy zrozumiałe i oczywiste tylko dla nas: Piekiełko, Taty Miejscówa, Róg Na Pętli, Farma Dinozaurów, Góra Cmentarna, Piaskownica Saksa...
O ile dwie pierwsze lokalizacje mamy o rzut moherowym beretem od domu,  zwłaszcza, że mieszkamy w lesie, o tyle reszta jest dość rozproszona i żeby oblecieć je wszystkie w ciągu jednego popołudnia, potrzebny jest środek lokomocji. Najlepiej samochód.
Tak więc, wybrałyśmy się na szybki oblot po lesie. Samochodem.
Żeby nie było - jeżdżę tylko tam, gdzie można. Resztę drogi przebywamy z buta.
Wracałyśmy do domu raczej późno.
Na tyle było już ciemno, że młoda młodsza, czyli Anna odpaliła latarkę w telefonie i przy jej świetle szukała grzybów...
Taaa... Nałóg silniejszy od rozsądku...
Jedziemy na lajcie i nagle widzę szarawy cień na boku drogi. Dałam po heblach z jednoczesnym okrzykiem: KOT!
Zatrzymałam się, Aś otworzył drzwi, zakiciał, kotek powiedział grzecznie "MIAU" i z zadartym ogonem podszedł do samochodu. Dał się wziąć na ręce i...
I przyjechał z nami do domu.
Bo co miałyśmy zrobić?
Zostawić go na poniewierkę?
Udać, że nie ma sprawy?
No w sumie, czemu nie?
Łatwiej by było.
Bo zamiast cieszyć się grzybkami przy ich czyszczeniu, ruszyłyśmy na poszukiwanie właściciela.
Zwiedziłyśmy wszystkie domy w okolicy. Dzwoniłyśmy do drzwi i prześladowałyśmy mnóstwo osób.
Nikt się nie przyznał do leśnego kociego dziecka...
Dla spokojnego sumienia pojechałyśmy jeszcze do całodobowej kliniki weterynaryjnej łudząc się, że zwierz może ma czipa.
Nie miał.
Tak więc pogodziłyśmy się z myślą, że w lesie znajduje się nie tylko grzyby.
Rude koty też tam rosną

Bidula był tak głodny i spragniony, że paradoksalnie wyrywałam mu miski spod paszczy z obawy, że jedząc i pijąc na zapas po prostu pęknie!
A potem zasnął...

I spał. I spał. I spał.
A potem się obudził i znowu jadł i pił.
Skracając opowieść: w poniedziałek, po wizycie u weta, dostał zielone światło na zamieszkanie w domu.
Nie ukrywam, że obawiałam się reakcji Lucka i Fredka na nowe futro.
Że będzie histeria. Ucieczki po chałupie. Krycie się po kątach, albo wręcz przeciwnie: krwawe walki z fruwającymi kłakami.
Nic z tych rzeczy!
Lucjan zaakceptował młodego od pierwszego wejrzenia. Młody jego też. Bawią się ramię w ramię. Szaleją po domu. I to bardzo!
Dziś niewiele brakowało, a znowu miałabym coś złamanego przez kota! Dwa futra, przemieszczające się po domu w tempie światła wpadły mi pod nogi. Gdyby nie biblioteczka, zaliczyłabym glebę z wielkim hukiem i uszczerbkiem na zdrowiu :D

Aha! Kolejny dowód na to, że regularnie nie piszę. Wcześniej zaczęłam wakacje dzięki Luckowi. Złamał mi palec od nogi. To temat na kolejny wpis :-D

Fredek zarzuca fochem, ale toleruje smarkacza do pewnych granic - dla zachowania twarzy własnej, od czasu do czasu walnie ryżego w twarz. Ot tak - niech małolat wie, kto tu był pierwszy.
A potem zasypia do góry deklem w plamie słonecznej na miękkim dywanie




Młody, czyli ryży zasypia w locie. Tam gdzie stanie i gdzie senność go zmorzy, tam pada.
Zdjęcie na łóżku jest pozowane :-D


Aha! Ten mały rozrabiaka ma ok. pięciu miesięcy.
Imię też ma.
Początkowo miał się nazywać Rydz, ale...
Kiepsko to brzmi w zdrobnieniu ;-)
Tak więc stanęło na Ryszardzie. Zwanym Rudym Ryśkiem :-D

Tak więc pamiętajcie - w lesie zbieramy tylko to, czego jesteśmy pewni, że znamy i że nas szlag nie trafi po spożyciu :D


Zdjęcia by Joanna

niedziela, 31 marca 2019

Marcowe résumé

Miesiąc dziś dobiega końca, to wypadałoby jakoś go podsumować.
Chronologicznie?
A ja tam wiem?!
Musiałabym mocno napiąć synapsy mózgowe, żeby sobie przypomnieć co i kiedy powstało.
To może od na pewno ostatniego twora zacznę.
Jednorożec

Jednorożec powstał na  wyzwanie CAL mini mini jednorożec na FB. 
Za wzór chętne do zabawy osoby płaciły symboliczne 5 zeta. A zabawa przy robieniu była bezcenna :-D
Wystawiam go do konkursu podsumowującego CAL. 
Kciuki poproszę ;-)

Druga zabawa, też fejsbukowa, w której wzięłam udział to CraftoPatchwork Challenge
grubsza rzecz ujmując: w marcu trzeba było coś tam uszyć patchoworkowego i pokazać w grupie.
Udało mi się stworzyć trzy uszytki.
Pierwsza to była łąka wiosenna, którą pokazałam w poprzednim wpisie.  
 Po niej, spod maszyny wypadła mi taka sama łąka, tyle że letnia:

A potem to musiałam sprawdzić, czy ja jeszcze umiem szyć dziobek w dziobek.
Bo ostatnio to albo coś tam typu bezmyślne łączki, albo inny papier piecing. Czyli samo się szyje i samo się styka...
Wyszło! Punkcik w punkcik idealnie szmaty pocięte, a potem pozszywane do kupy:

No i mam kolejny bieżnik :-D

A teraz następna zabawa fejsbukowa.


Czyli Stodoła Polskiego Patchworku. Wyzwaniem były lecące  gęsi. No to mam:

Nie wiedziałam jak to wypikować i w końcu poszłam na łatwiznę - proste linie, w idealnych odstępach.
Tak to wyglądało w trakcie pracy:
Żmudna robota, ale warto było!
Efekt końcowy mnie zadowala.
Również i tę pracę zgłosiłam do konkursu CraftoPatchwork Challenge.
A poza tym?
A poza tym WOSNA, panie sierżancie!
Fiołki kwitną na potęgę:

Ta kępka zakwitła mi na środku ścieżki, w pęknięciu betonu.
A mówią, że kwiaty na betonie nie rosną... :-D

Na kwietniku, po bożemu rozsiewają swój czar brateczki:

Teraz czekam na bez i jaśmin, bo potem to już...WAKACJE :-D

W sumie mało prac zrobiłam w marcu. Szyciowe tylko 4, szydełkowe trzy (pokazuję jedną, bo reszta musi poczekać z przyczyn prezentowych). Szału nie ma. 
Ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że czasu wolnego mam mało, malutko...
Ehhh... 
Oby do wakacji! :-D

niedziela, 10 marca 2019

Maszynowo i maskotkowo

No więc...
Melduję posłusznie, że maszyna SZYJE!
Niebywałe... Chyba odwykłam od tego stanu. Ale dziś po raz pierwszy od czasu posiadania Miss Mercedes poczułam radość z szycia.
Taką zwykłą, ludzką, relaksacyjną.
Nie wiem, jak długo ten stan będzie trwał. Nie ukrywam, że mam nadzieję na zawsze :-D
W ramach szczęścia uszyłam ostatnio bieżnik i nowinkę techniczną.
Bieżnik musi poczekać na fotki mimo, że już się wala po stole.
Natomiast nowinka to jest coś, czego nigdy jeszcze nie szyłam, chociaż bardzo mi się podoba od lat.
Czyli confetti quilt.
Ja ułomna oczami jestem (i nie tylko oczami) i nie umiem wyznaczyć perspektywy, horyzontu, przestrzeni itp.
Mimo to, poleciałam z motyką na słońce i uszyłam sobie  wiosnę. Wspomnianą wyżej techniką confetti

Ojjjjj... daaaaleka droga przede mną, żeby osiągnąć stan względnego zadowolenia...
Ale wszak nie od pierwszego kopa Kraków zbudowano :-D

Najważniejsze, że maszyna szyje! A reszta to pikuś!

A propos pikusiów.
W czasie, kiedy Miss Mercedes zaliczała kolejne pobyty w różnych SPA, musiałam czymś zająć ręce.

Na początek "poszedł" pan lew. Na specjalne życzenie mojego małża

Lwa dostał zgodnie z życzeniem i się wziął i zacukał...
Mąż, nie lew.
Bo co on ma z nim zrobić?!
- Mieć. - podpowiedziała żona-twórczyni.
- Duży jest!
- Jak to lew. Postaw go se koło legowiska. Pod pachą do pracy targać go nie musisz.

Mąż posłuchał. Do pracy nie zabiera. Lew strzeże jego snów i budzika :-D

Skoro ten był za duży na potrzeby mężowskie, zrobiłam drugiego. mniejszego:

Breloczek do kluczy. Takie szydełkowe stróże kluczy.
W sumie zrobiłam dwa, bo mam dwa zodiakalne lwy w domu: małża i Joannę.

I obaj stróże są bezrobotni.

Aśka woli flamingi, a mąż...
A mąż najwyraźniej się wstydzi paradować z puchatą maskotką przy kluczach...
Mimo, że lewek naprawdę nie jest duży.

Chyba przytwierdzę go do swojej torebki i będę udawać, że jestem lwem, a nie koziorożcem :-D

A na koniec wpisu mam do Was pytanie:
co było pierwsze? Jajko czy... królik/zając? :-D


Dla chętnych:
- schemat na dużego lwa jest tu
- mały lew czeka na pobranie tu
- jako z uszami jest w plikach w jednej z grup na FB - nie pamiętam w której niestety :/


sobota, 2 marca 2019

Dobre Duchy

Bardzo proszę czytelników o wnikliwe przeczytanie postu. Zdjęcia są, bo są. Dla przyciągnięcia uwagi.

Pamiętacie mój poprzedni wpis?
Jakby ktoś ominął, to polecam zapoznanie się z nim wnikliwe. Łącznie z komentarzami...

Tak więc...

Maszyna po tamtym wpisie się zjeb..psuła...

Identycznie, jak poprzednio: przepuszczała na dowolnie wybranym ściegu.

DOWOLNIE WYBRANY ŚCIEG to znaczy, że czego bym z szerokiej gamy dostępnych mi wzorów nie wybrała, to nie szyła jak powinna. (to wyjaśnienie do komentarza Strimy, która się burzyła na brak filmików z szycia i precyzyjnego określenia, który to ścieg mi nie działał).

Kolejna naprawa i dooopa znowu z tyłu... :-/

Na szczęście nie jestem AŻ pod taką okropnie złą gwiazdą urodzona.
Czuwają nade mną Dobre Duchy i inne takie tam skrzydlate stróże...

Jeden z Dobrych Duchów (a właściwie Dobry Duch płci żeńskiej) wspomniał o mnie i o moich przebojach maszynowych innemu Dobremu Duchowi (płci męskiej).

Męski Duch się jakby wkurzył i zażyczył sobie od Damskiego Ducha kontaktu do ułomnej właścicielki ułomnej maszyny (do mnie, jak coś).

No i ten Dobry Duch z sympatycznym, męskim głosem zadzwonił do mnie i stanowczo oznajmił, że on (ten Dobry Duch) nie zgadza się z moim osądem maszyny. TEJ maszyny. Bo ona ma szyć, a nie robić mi łaskę. Nie do tego została wyprodukowana. Bo to klasa sam w sobie jest!

Nasze poglądy, jak łatwo się domyśleć, były kompatybilne :-D

Opowiedziałam Dobremu Duchowi jak to z maszyną było.
Dobry Duch wysłuchał cierpliwie mojej  dość żałosnej historii maszynowej , ale nie spuścił mnie po bandzie, tylko zażyczył sobie bezpośredniej konfrontacji.

Nienienie! Nie na ringu!
Mordobicia nie było!

Po prostu przejął ode mnie trupa z dowodami śmierci (szmatka z przykładowymi wyczynami Miss Mercedes).

Jak przejął?
Normalnie.
Z bagażnika emerytowanej Skody Fabii Run do bagażnika jeździdła w kolorze białym z licznymi, kolorowymi napisami typu: JANOME. ELNA, RADOŚĆ SZYCIA i takie tam...

Dobry Duch zapytał mnie czy chcę pokwitowanie przejęcia sprzętu.
Szczerze mówiąc, nie pomyślałam o tym.
- To dobrze, bo nie mam - oznajmił mi Dobry Duch, czym rozbroił mnie do cna :-D
Możecie uznać mnie za lekkomyślną jednostkę, ale jakoś po raz pierwszy nie obawiałam się o swój drogocenny sprzęt (nie)szyjący.
Za dobrze Dobremu Duchowi z oczu paczało ;-)

Minęło kilka dni...
W tzw. międzyczasie wykończyłam panel nr 2, który psuł maszynę i moje nerwy. W sensie, że lamówkę ręcznie podszyłam:



Sakura. Pikowanie z wolnej dłoni :-D
Trochę zbliżeń:







To miał być prezent wręczony w dniu 21.12. 2018. Się jakby z powodu maszyny czas nieco omsknął i przesunął...
Nic to!
Wracamy do czasów współczesnych, czyli mniej więcej do połowy lutego.
Dobry Duch zadzwonił do mnie z informacją, że maszyna została obadana i wyleczona przez solidną grupę techników i MA SZYĆ!!!
A jakby się znowu znarowiła, to mam jak w dym do niego uderzać. BO ONA MA SZYĆ, A NIE TYLKO WYGLĄDAĆ!

Nawet nie wiecie, jak wielki kamień spadł mi z hukiem potężnym z serca!

Wszak Strima spluwa zapewne gęstą flegmą na moje wspomnienie. Zwłaszcza  po niezbyt miłym, acz szczery do bólu poprzednim wpisie...
Tak więc byłam tam spalona do kilku pokoleń w tę i na zad.

Maszyna wróciła do mnie we wtorek.
Usiadłam do niej w sobotę, czym wbiłam w zdumienie mojego małża, który stwierdził, że mam nerwy z żelaza i i podziwia moją cierpliwość.
Wyjaśniłam mu, że po pierwsze nie miałam kiedy wypróbować po raz kolejny zreanimowanego trupa, bo:
- po odbiorze, we wtorek, maszyna była zimna jak wkład w trumnie i zapewne zawilgocona, więc nie chciałam odpalać jej komputerowych flaków zbyt wcześnie
- w środę wróciłam z pracy o 20:00 - tak jakby pełzając bardziej
- w czwartek nieco wcześniej (17:00), ale nie odparowałam po środzie i marzyłam jedynie o wyciągnięciu zwłok na ukochanym fotelu, z kotem na brzuchu
- w piątek sprzątnie hangaru, a w ramach wypoczynku powtórka z kota :-D
Tak więc SOBOTA!

Usiadłam do maszyny, bo wzór już miałam wybrany (PP) i zaczęłam sobie szyć.
Szybko, łatwo i przyjemnie.
Dopóki nie zaczęłam zszywać do kupy.
Okazało się, że wszystko mi powiewa radośnie i nie styka!
I to jak!
O centymetr!
Szlag mnie trafił, sążnistą k...ą rzuciłam publicznie na FB i porzuciłam szycie w cholerę!

Do niedzieli...

Przespałam się z problemem i stwierdziłam, że strzelać z tego nie zamierzam, więc zszywam jak jest. I mam gdzieś, że się wzięło i nie stykło.

Jak pozszywałam, to dotarła do mnie pewna prawidłowość: środkiem pyknęło idealnie, a leżące vis a vis kawałki IDEALNIE TAK SAMO się rozłażą...

Poskrobałam się w rozczochraną i wbiłam się na stronę, z której miałam wzór.
No i się okazało, że kurde TAK MA BYĆ!
Środek się styka, a góra nie :-D
Boszszsz! Co za ulga!!!!
Umiem szyć! :-D
 A teraz on, rzeczony uszytek, co to się "rozjechał":

Szpulki kolorowych nici :-)
Cóż innego mogłam uszyć wskrzeszoną maszyną?
Tylko coś, co się kojarzy bezpośrednio z szyciem.

A gdzie mi się pozornie rozjechało?
No tu:
Widzicie?
Dół, czyli środek idealnie, a góra...
Szkoda gadać :-D
Ale TAK MA BYĆ! Zgodnie z wytycznymi autora wzoru :-)

Bardzo jestem zadowolona z tej mini durnowieszki naściennej.
Mini, bo w porównaniu z konkretną Sakurą ( 33 cale na 44 cale) to 16 na 16 cala to taka minimalizna :-D
Ale...
Wypróbowałam na niej maszynę i dalej testuję na kolejnym uszytku (wszak znowu weekend szyciowy nastał).

Miss Mercedes szyje. Jak huragan!
Tfu tfu! Na psa urok!
Obym nie przechwaliła!

Wiecie co?

Życie i jego meandry nieustannie mnie zadziwiają.

Żeńskiego Dobrego Ducha poznałam dokładnie sześć lat i jeden miesiąc temu.
Ktoś tego Ducha postawił na mojej drodze.
Ten Dobry Duch spotkał się z innym Dobrym Duchem całkiem niedawno, w zupełnie innej sprawie.
I tylko zbieg okoliczności i rozmowa dwóch Duchów sprawiły, że ten drugi Dobry Duch zaistniał w moim życiu.

Dobre Duchy!
Jestem Waszą dłużniczką. Nie wiem, jak mam Wam dziękować.

Dobry Duchu żeński: nie wiem co mam napisać poza banalnym: dziękuję Ci z całego serca, że o mnie pamiętałaś :-*

Dobry Duchu męski: dziękuję, że zainteresowałeś się sprawą kulawej maszyny jednej z frustrowanych i mocno załamanych użytkowniczek Janome.  Dziękuję, że nie wzruszyłeś ramionami, tylko wziąłeś sprawy w swoje ręce. To wraca wiarę w ludzi. I pozwala mieć nadzieję, że nawet ogromne firmy mają na uwadze zadowolenie zwykłych zjadaczy chleba.

Eti - dziękuję :-)

A teraz dane techniczne:
- kolekcja Sakura jest do kupienia u Ewy
- wzór na quilt szpulkowy za free tu
- zdjęcia autorstwa mojego zawodowca, czyli Joanny