piątek, 24 lipca 2009

Wielka podróż Plastusia do lasu ;-)

A więc wyjeżdżamy. W niedzielę. Na nasz ukochany Hel! Cały rok na to czekamy z moimi dziewczynami i Siostrą. To ona "zaraziła" mnie miłością do tego półwyspu. Spokój, zapach wiatru, ciepły piasek pod stopami... To jest właśnie to, co tygrysy lubią najbardziej :-)
Ale przede mną jeszcze horror pakowania...
Niedawno, znajomy powiedział mi jakże trafną uwagę:
-Kobieta niezależnie od wielkości bagażnika samochodu, jakim dysponuje i tak zabierze o jedną walizkę za dużo, żeby dało ją się upchnąć.
Trudno się nie zgodzić z tym stwierdzeniem.
Ekstremalnych przeżyć dostarcza mi w tej materii moja Rabarbara.
W ubiegłym roku jechałam na Hel tylko z Anią.
W piątek.
Asia miała do nas dojechać, a właściwie dopłynąć promem z Gdańska następnego dnia wieczorem, czyli w sobotę. Ale bagaże i jej ekwipunek oczywiście zabierałam samochodem.
Dziecko starsze dostarczyło mi swój niezbędnik ubraniowy w celu spakowania w czwartek.
Cokolwiek oniemiałam na widok sterty ciuchów do spakowania...
Piorun (lub jak kto woli tzw k...ca) strzeliła mnie dopiero na widok torbiszcza z butami:
-trzy pary balerinek ( w tym jedne ukradzione matce!)
-trzy pary szpilek (!)
-dwie pary klapek
-dwie pary adidasów (trzecie miała mieć na nogach)
Brakowało mi jedynie zimowych kozaczków.
Zaznaczam, że nie wyprowadzałyśmy się z domu na rok, tylko na 10 dni!
Poleciałam do Młodej pokryta pianą i zapytałam GDZIE DO JASNEJ CHOLERY ma zamiar się lansować w SZPILKACH???
-A jak ktoś znajomy się trafi? Jakieś spotkanie, czy coś?
No kuźwa! faktycznie! Że też ja stara, głupia na to nie wpadłam!
Stanowczo zażądałam likwidacji części obuwia, bo za Boga nie da się tego wszystkiego upchnąć w mojej niegumowej Fabii!!
Dziecko z wyraźnym obrzydzeniem dla matki ignorantki łaskawie zrezygnowało z jednej (1!!) pary szpilek!!
Poza tym dorzuciła jeszcze torbę z rzeczami niezbędnymi typu:
-góra kosmetyków kolorowych
-aparat fotograficzny
-obiektywy do aparatu
-książki (to akurat rozumiem i akceptuję bezproblemowo)
-i kupa czegoś bliżej nieokreślonego (nie wgłębiałam się!)
Poza tym musiałam upchnąć jeszcze ciuchami siebie i Anię, torbę z jedzeniem, zgrzewki wody, Aniusiowe zabawki na plażę no i kurtki (w końcu nie jadę na Karaiby, tylko nad uczciwy polski Bałtyk ;-) )
Wstał sobie piątkowy ranek...
Bagaże zawsze upycha mi mój małż.
Trzeba Wam wiedzieć, że spokojny z niego człowiek. W sensie, że nie używa słów ogólnie uznanych za niecenzuralne. Skazę taką ma nieszczęsny, w przeciwieństwie do żony własnej ;-).
Tegoż jednak ranka przekonałam się, że i on UMIE!! I to jak!!
Kurczaki! Uczeń przerósł mistrza!!
Pomijając brzydkie słowa, mój małż niewiele powiedział:
-%$#!@!&(*!!! (*&@!$%^!!!!!! ~!@#$%^^%%!!!!!! Co wy tam napakowałyście?? Na ile wy tam *&&@!#$%^&^&*&* jedziecie??????? Jak ja mam to !@#%**(^$%$$% upchnąć????
Nic nie mówiłam. Bo przecież na pytania retoryczne nie ma odpowiedzi ;-)
A więc samochód został upchany po dach. Jakimś cudem starczyło miejsca dla kierowcy (dla mnie) i dla pasażera (Ania). Reszta autka przypominała wóz Nomadów. Cały dobytek i dobro wszelakie.
Jak na tzw "popasie" otworzyłam drzwi od strony pasażera (tego nieobecnego), to kolanem przytrzymywałam sypiące się na prawo i lewo dobro wszelakie.
Po przyjechaniu na miejsce długo się rozpakowywałam... Etapami, że tak powiem, bo myślałam, że się ze wstydu spalę z powodu tej koszmarnej ilości bagażu.
Wodę przytargałam z bagażnika dopiero pod osłoną nocy, bo mi głupio było przed innymi wczasowiczami, którym i tak gały powylatywały z orbit ze zdumienia ile to może zabrać jedna mama z jedną córką... Nie wiedzieli nieszczęśni, że mam dziecko starsze w zapasie ;-D
A ja bida z nędzą zastanawiałam się jakim cudem ja ten cały chłam upchnę w drodze powrotnej, skoro małż miał takie kłopoty i opory...
Ale jakoś nam się udało. I Aś też się zmieściła ;-).
Kobiety górą!
Zajęło nam to ok 10 min i nie używałyśmy nieparlamentarnych słów.
No dobra! Nie było już 3 zgrzewek wody ;-)
A jutro... Znowu pakowanie na wyjazd.
Tym razem mam nadzieję, że Rabarbara poskromi trochę swoją chęć lansu i nie weźmie ze sobą:
- 16 bluzek z krótkimi rękawami
- 6 par dżinsów
- 4 grubych swetrów
- 2 bluz polarowych
- 2 sukienek
- 3 par rybaczek
- 3 szt krótkich spodni
- 4 spódnic
- tysiąca skarpetek
I że tym razem zapakuje bielizny tyle, że nie będę jej musiała dokupować na miejscu :-D

niedziela, 19 lipca 2009

Dzień lenia

Dziś rano po przebudzeniu ogłosiłam sama sobie "Dzień lenia".
Stwierdziłam, że po wczorajszym maratonie sokowo-konfiturowo-sprzątaniowo-piernym należy mi się taka niedziela nicnierobienia.
Dziecko starsze wyjechało do Gdańska i drażniło mnie od piątku smsami typu: "idę na plażę", "słyszałam, ze Wawę zalało..." itp.
Ale przyszła kryska na Matyska!
Rano tata powiedział mi, że w nocy nad Gdańskiem przeszła potężna burza.
Ha! Aż podskoczyłam! I wysłałam smsa: "Słyszałam, że jakaś burza w Gdańsku była..."
Po pewnym czasie przyszła odpowiedź: "Szukam suchych spodni"
Wredność mi się obudziła po kawie, więc napisałam: "W szafie są :-P"

Następnie doszłam do wniosku, że za pomysł ustanowienia "Dnia lenia" należy mi się jakaś nagroda.
A więc wyciągnęłam na światło dzienne pudła z kordonkami i koralikami. Co wyszło?
Ano komplecik :-) Bransoletka i obowiązkowo kolczyki

Wytrawne oko "frywolnych" pań z łatwością dostrzeże błąd, jaki popełniłam. Ale co tam! To prototyp, czyli dla mnie ;-)

W tak zwanym międzyczasie porzuciłam frywolenie i korzystając, że ulewa przeszła w "normalny" deszcz, poleciałam zerwać porzeczki na ciasto.
Jakby nie było - Dzień lenia najlepiej obchodzi się z czym słodkim pod ręką ;-)
Kiedy kończyłam robotę kuchenną, mój małż oznajmił mi obojętnym tonem:
-W nocy piorun uderzył w słup trakcyjny i są zawieszone połączenia między Gdańskiem a Warszawą.
-Jaja se robisz?
-Nie.
No to posłałam młodej kolejnego esesmana. Oddzwoniła natychmiast:
-Mamo! Powiedz, że się wygłupiasz!!
-Nie!
Dziecko dostało głupawki. Śmiała się jak durna, aż jej powiedziałam:
-Aśka niech ktoś cię tam walnie, gadać z tobą się nie da!
Jakoś się ogarnęła a ja ją zapytałam:
-To jak? Fajnie tak pod namiocikiem, no nie?? :-P
-Słuchaj! Polecam! Ekstra jest! Hihihihihihi! W butach mi chlupie, spodnie mam mokre, namiot jak szmata, cały błotem upieprzony. Nie wiem, jak go Agacie oddam, z włosów mi się leje i zimno mi hihihihihihi.
-A w domciu suchutko i ciacho się piecze...
-NIE DENERWUJ MNIE!!! Jak długo nie będą jeździć?
-Nie wiem. Zaraz sprawdzę i oddzwonię.
Wlazłam na onet i znalazłam co chciałam. Młoda przełączyła na głośnik, bo reszta zmokłych łowców promieni słonecznych też do końca nie wierzyła.
Przeczytałam niedowiarkom co następuje:

"Piorun uderzył w sieć trakcyjną PKP w miejscowości Szymankowo (woj. pomorskie) pomiędzy Tczewem a Malborkiem - informuje TVN24. Ruch pociągów jest bardzo utrudniony. Ich opóźnienie na trasie Warszawa - Gdańsk może wynieść nawet 3 godz. Naprawa potrawa najpewniej do godzin wieczornych.-->--> Powodem awarii jest uderzenie błyskawicy w jedno z urządzeń elektrycznych sieci trakcyjnej. Po zdarzeniu funkcjonowało ono jeszcze przez kilka godzin, potem ok. godz. 9 jednak zupełnie się zepsuło. Zorganizowanie objazdów nie jest możliwe."

Ostatnie zdanie wstrząsnęło nimi do głębi...

Chwila ciszy po drugiej stronie, a potem przyszłość narodu w ilości sztuk coś koło 7-8 przemówiła chóralnie i głośno:
-$&(#!^%#$@*())+!!*:$#@!
I opanowała ich ogólna głupawka. Chyba szok, czy coś? ;-D

Po kilku godzinach milczenia mojej córuni wysłałam kolejnego smsa: "No co tam u Ciebie Noe?"
Okazało się że już jadą i jakimś cudem mają nawet miejsca siedzące.

Zmokłą kurę....yyyy... znaczy Rabarbarę odbieram z pociągu ok 22.00.

A teraz sobie spokojniutko sobie bloguję, pojadając pyszne ciacho z przepisu Elizy i całkiem mi dobrze na tym świecie w moim osobistym, kończącym się już "Dniu lenia" ;-)

Dla wszystkich chętnych przyniosłam wspomniane wyżej ciasto z porzeczkami
Smacznego!

środa, 15 lipca 2009

Fryzjerkowo + czasomierz

Są już kolejne dwa filmiki z moją Anią.
Zapraszam do oglądania :-)

http://www.jestem.pl/video/fryzury-maej-ksiezniczki-warkocze-dobierane_572/

http://www.jestem.pl/video/fryzury-maej-ksiezniczki-slimaczki_573/



Zrobiłam sobie (no prawie zrobiłam, bo jeszcze
duuużo lakieru z puszki wypłynie ;-) ) zegar.

Po co mi on? Ano żeby sobie uświadamiać, że
tempus fugit, aeternitas manet...



I to póki co tyle robótkowo. Jakoś czas mi się kurczy (pewnie z upałów) , a wieczność musi poczekać ;-)


piątek, 10 lipca 2009

Wyjatkowo źle wychowana jestem!

Tak moje kochane! Trzeba się w końcu przyznać i spojrzeć prawdzie prosto w oczy! Prymitywem bez kindersztuby jestem i już!
A więc teraz nastąpi publiczna wiwisekcja pani Moniki G., czyli moja.
Było to wczoraj.
Pojechałam do sądu. Konkretnie do wydziału Ksiąg Wieczystych, żeby dokonać zmiany we wpisie.
A tak nawiasem: założenie nowej księgi kosztuje 50 zł, a zmiana wpisu 150! Dziwne to jakieś. Księgę mamy założoną przez mojego Dziadka w latach 30-stych ubiegłego wieku i wg moich prywatnych przemyśleń sądzę, że powinniśmy mieć jakieś preferencje, no nie? ;-)
Ale ad rem!
Tłum kłębił się makabryczny!
Wydziałów KW jest tam coś koło 6, do każdego co najmniej 20 osób!
Ponieważ nie miałam pojęcia, jakie druki mam wypełnić, udałam się do informacji.
Wyłuszczyłam miłej starszej pani w okienku mój problem i pani Informacja wręczyła mi koszmarny papier formatu A3 gęsto wypełniony dziwnymi żądaniami przekraczającymi mój rozumek Kubusia Puchatka, poinstruowała gdzie mam kupić drogocenny znaczek, gdzie złożyć podanie i już.
Podreptałam na ogólną salę, zasiadłam do wypełnienia druków z wyglądu przypominających PIT'y, ale bardziej zagmatwane.
Po kilku minutach zorientowałam się mniej więcej gdzie mam wpisać dane moje i taty, a potem inwencja twórcza mnie opuściła do cna.
Więc stwierdziłam, że pewnie te panie przyjmujące wnioski będą zdecydowanie bardziej kumate niż ja i capnąwszy czarodziejski numerek dopuszczający mnie do tajemniczego pokoju nr 7, powędrowałam do kasy (piętro wyżej) po cenny dowód wpłaty, czy jak kto woli - haraczu na rzecz XV wydziału sądu.
Niestety, miałam przy sobie jednie 100 zł, a kasa opłat plastikiem nie przyjmuje. Więc znowu starabaniłam się na dół, do bankomatu po brakującą część gotówki.I znowu w kolejkę na górę - do kasy.
Po uiszczeniu wpłaty spełzłam na dół i oniemiałam - tłum falował i gęstniał z każdą chwilą.
Miejsc siedzących zero (słownie - zero!).
Miałam nr 74, a wyświetlacz w "moim" wydziale beztrosko ogłaszał, że obsługiwany jest nr 61, więc czekania miałam na co najmniej godzinę!
Kurcze! Nie dam rady tyle stać! (dla niezorientowanych czytelniczek - mam artrozę stawów kolanowych i dla ulżeniu kulasom chodzę sobie z trzecią nogą ;-)).
Ale...
Jest tam coś na kształt szatni. Pan rezydujący tam sprzedaje różne druki, kwitariusze i podniecające poradniki typu: "VAT - wszystko co chcesz i musisz wiedzieć".
Ta makulatura zajmuje mu solidny, ogromny stół wielkości jednej trzeciej mojej kuchni. Przed tym stołem stoi coś... Jakby ławka, stolik dla karzełków. Czort wie, co to jest. Zasypane to było papierkami różnego autoramentu i pochodzenia.
Jednym słowem było tam wszystko - oprócz porządku.
Ludzie kłębili się obok tego czegoś, ale wszyscy karnie stali, chociaż był to jedyny sprzęt nadający się do siedzenia.
Niewiele myśląc, z dużą ulgą dla obolałych kulasów przyklapnęłam półgębkiem (no może półdupkiem) na tym śmieciowym przybytku. Ledwo to uczyniłam, usłyszałam nerwowo wypowiedziane zdanko pod moim adresem, przez panią stojącą obok:
-Tu nie można siadać! Ten pan zaraz pani uwagę zwróci - wyszeptała rzucając spłoszone spojrzenie w kierunku rozpartego na krześle faceta za stołem.
-Niech spróbuje - powiedziałam obojętnie.
I za chwilę słyszę:
-Halo! Tu nie wolno siadać!
-Słucham? - zwróciłam się do zarządcy stolika, względnie śmietnika.
-Niech pani wstanie! Tu się nie siada!
-Nie wstanę. Nie mogę stać.
-Nic mnie to nie obchodzi. Tu się nie wolno siadać! Proszę wstać!
-A ma pan zapasowe krzesło? - (miał, stało za nim złożone) - to ja chętnie się przesiądę.
-Nie mam.
-To ja się stąd nie ruszę. Nie ma mowy.
-A ja pani mówię, że ma pani w stać!
-A ja panu powtarzam, że nie wstanę. Jeżeli zwolni się miejsce na ławach, to z przyjemnością się przesiądę. Teraz nie ma mowy.
Facet wyszedł z siebie i stanął (siedząc!) obok:
-Co za kultura! A w domu też pani na stole siada??
-W domu mój stół jest stołem, a nie śmietniskiem. I wie pan co? Tam przy wejściu jest ochrona i policja. Niech ich pan zawoła i każe mnie stąd siłą zabrać, bo dobrowolnie nie wstanę.
Gostek jeszcze coś dziamał, ja już nie reagowałam. Ludzie sobie słuchali i pewnie się dziwili, że dałam mu taki stanowczy, acz obojętnie-zimny odpór.
Po parunastu minutach zwolniło się miejsce "normalne, więc przeniosłam swoje zwłoki.
A po kolejnych wielu, wielu minutach na wyświetlaczu zobaczyłam upragniony numer 74.
Pani w pokoju nr 7 był przemiła i chętnie mi pomogła w wypełnieniu do końca tego dziwadła w kolorze blue. A na koniec zadała mi niewinne z pozoru pytanie:
-Czy to pani jedyny egzemplarz?
-Tak.
-To w takim razie - ten pan z szatni kseruje druki. Proszę do niego pójść, a potem niech już pani wejdzie bez kolejki, to pokwituję pani złożenie wniosku.
-Oszszszsz ty w mordkę misia!! Ale jazda! Hehehehe! - pomyślałam sobie niezmiernie inteligentnie.
Poszłam do ekonoma z szatni i poprosiłam jak gdyby nigdy nic o ksero.
Pan skserował i oddając mi oryginał i kopię powiedział wyciągając rękę:
-Dwa złote.
-Paragon poproszę - odrzekłam mu z miłym uśmiechem.
Huhu! Trzeba było widzieć jego minę! Wydrukował. A jakże! Nie miał wyjścia ;-)
A co ja zrobiłam? Wredna, niewychowana larwa, co to dupę na stoliku rozkłada?
PODARŁAM beztrosko paragonik i... powiększyłam śmietnik na tym spornym stoliku...
Tak więc jak same widzicie - jestem potworem bez kindersztuby, bez ogłady i krzty kultury. I wiecie co? Całkiem mi z tym dobrze!

A teraz tak całkiem zmieniając temat: po wielu latach zakwitła mi stareńka pienna róża. Wiem, że nie jest imponująca, ale jestem z niej bardzo dumna, bo raz, że wygrzebałam ją z okropnej piaszczystej i jałowej ziemi myśląc że już z niej chyba niczego nie wykrzeszę, a dwa - to róża którą dawno, dawno temu sadziła moja Babcia i pamiętam ją z mojego dzieciństwa :-)

Hmmmm! Właśnie na fotce dojrzałam bezczelną nawłoć! Jutro już jej nie będzie!


A dziś skończyłam robić mojej Ani pudełko na frotki do włosów. Po powiększeniu fotki widać, że pudełeczko jest zrobione techniką (mniej więcej) 3D.
No i po raz pierwszy zrobiłam tło wg AgiB ;-)

sobota, 4 lipca 2009

Biję się po biuście!!

Tak, tak! Biję się, aż echo niesie.
Wiem: jestem małpa, szuja i szczeżuja!
Wiszę z kolejnym odcinkiem "kursu dla twardzieli", ale mam koszmarny niedoczas! Niby mam wakacje, ale jak to zwykle bywa, ciągle jest coś do zrobienia w domu.
A po południa mam zajęte rehabilitacją. Jak stamtąd wracam, to mam siłę tylko na klapnięcie z piwem w garści na ławce w ogrodzie.
Czuję się okropnie! Nie, nie! Nie fizycznie ;-D.
MORALNIE!
Bo te braki dalszych odcinków to normalnie jakbym była jakimś słomianym ogniem - się zapaliła, rzuciła z motyką na słońce i tyle ją widzieli...
Mam nadzieję, że mi wybaczycie w swej łaskawości???

Tak całkiem się nie opierniczam robótkowo. Ostatnio zrobiłam, a właściwie wykończyłam skarbonkę dla pewnej panienki:

Te dziwne zmazy to moje rozpaczliwe i pierwsze próby mazania pokazane przez Anię

Dla mamy tejże panienki zrobiłam chustecznik - jak to ostatnio u mnie bywa okleiłam papierem ryżowym ;-)


Kiedyś pokazywałam chustecznik (też ryżowy) w róże. Zostało mi trochę papieru, więc dorobiłam do niego dwa świeczniki i w komplecie ze wspomnianym pudełkiem na chusteczki zostały podarowane pani dr z przychodni rehabilitacjnej za to, że.... mnie ochrzaniła ;-DD


O dziwo - nawet się to moje "wytfurstfo" podobało :-)).

W ubiegłą niedzielę mieliśmy miłe odwiedziny w ogrodzie. Otóż z lasu przytuptał sobie pan jeż:
Skrył się pod pnącą hortensją i tylko mu kolczasta pupcia wystawała

Kot Supeł był zbulwersowany, że mu jakiś obcy przybysz zajął JEGO OSOBISTE miejsce za hortensją. Przecież to on je odkrył i tylko on ma prawo korzystać z dobrodziejstw bardzo gęstego listowia nie przepuszczającego nawet promyka słońca w największy upał!

Fufu Tuptup niewiele sobie robił z oburzenia sierściucha i rezydował w upatrzonym lokum przez cały dzień. A wieczorem Asia widziała od siebie z balkonu jak kolczasta postać spaceruje beztrosko po chodniku.
Tak więc mamy rezydenta ;-)

środa, 1 lipca 2009

Księżniczka Anna - część pierwsza

Dziś króciutki post.
Po prostu wklejam link do reklamy, o której pisałam kilka postów wcześniej :-)
Oto ona:
Księżniczka Anna we Fryzjerkowie