środa, 29 lipca 2015

Poradnik - jak zabić kasjerkę.

Jako, iż kocham czytać   i życie bez czytania było by wg. mnie puste i jałowe, nie wyobrażałam sobie, żeby moje dzieci mogły ode mnie w tej kwestii odstawać choćby na milimetr.
Zaraziłam osobiste swe córki dość skutecznie wirusem czytelniczym i konsekwencje mego czynu, jak się dziś okazało, ponoszą Bogu ducha winni  ludzie.
Opisywana historia zaczęła się jakiś czas temu. Może miesiąc temu?
Pożyczyłam od mojej sis książkę Katarzyny Puzyńskiej pod niewinnym tytułem "Motylek".
Wiedziałam, że to kryminał. Wiedziałam, że zakręcony cokolwiek (siostra uprzedzała!).
Ale nie sądziłam, że AŻ tak cholernie wciągnie!
Dałam do przeczytania Ani, wychodząc z założenia, że jak ma już na karku  wiosen czternaście, przeczytanych książek na koncie dużo, jakieś tam pojęcie o życiu, to i taki kryminał łyknie bez nocnego moczenia...
Łyknęła! I to jak!
Nie mogła się doczekać, aż wyjedziemy nad morze, bo wiedziała, że jej cioć, a sis moja przytarga kolejne dwie części. Czyli "Więcej czerwieni" i "Trzydziestą pierwszą".
Oczywiście dorwała się do rzeczonych przede mną i przeczytała je w tempie światła.
Ja się trochę guzdrałam w tyle i miałam lekkie opóźnienie spowodowane innymi lekturami.
Ale nadrobiłam.

Pojechałyśmy dzisiaj z młodą młodszą po zakupy do ościennej wioski.
Łaziłyśmy między regałami, pogadując od czasu do czasu o niczym.
W pewnej chwili, przypomniało mi się coś:
- Aaa! Wiesz co? Skończyłam wczoraj "Trzydziestą pierwszą"!
- I co?
- No i znowu do samego końca nie wiedziałam, kto zabił!
- Ja też!
- Znowu źle typowałam. Ja nie wiem jak to jest! Niby zawsze się myśli o tym, co ma najmniej motywów, a i tak okazuje się, że zabija ktoś, kto zupełnie jest jakby na zewnątrz. Puzyńska nieźle mota, c'nie?
- Nooo! Mnie się też znowu nie udało. Już nie mogę się doczekać czwartej części. Oby ciocia szybo czytała. 700 stron! Ależ tam będzie trupów! Mniam! - Moje małe dzieciątko z warkoczem  oblizało się jak rasowa hiena na zapach padliny drażniącej apetycznie nozdrza...
- Yhy! Aż strach się bać. Ale wiesz co? Może aż tak dużo zwłok nie będzie. Bo ile było w pierwszej części?
- Trzy trupy. - Oznajmiła Anna dochodząc do kasy.

Kasjerka łypnęła w naszym kierunku wietrząc sensację...

-Trzy? - Się zdziwiłam.
- Zakonnica, blogerka  i ta lalunia.
- Aaaa! Faktycznie! O blogerce zapomniałam. Trzecia seria uboga była. Bo jakby doliczyć te przeterminowane zwłoki to tylko cztery. I jeden nieboszczyk się nie liczy, bo samobója strzelił. W drugiej to dopiero był wysyp! Aż miło!
- Więcej krwi! - Wykrzyknęła Ania stojąc przy kasie.

Kasjerka się wzdrygnęła...

- Raczej  "Więcej czerwieni",  mój wampirku - poprawiłam pobłażliwie, wypakowując zakupy z wózka

Pani na kasie lekko sztywnieje...

- A tak!  Masz rację. Czekaj! To ile mamy trupów na koncie? Cztery? - Młoda prawie na palcach liczy.

Kasjerka zdrętwiała...

- No co ty! O prostytutkach zapomniałaś - dodaj jeszcze dwa. - Mamunia się włączyła.

Kasjerka przesuwa towary w takim tempie, że nie nadążamy pakować do kosza...

- Jakie dwa! Przecież dwie nożem chlast po gardle, jedna zastrzelona i kolejna spalona! - Dziecko pobłażliwie upomniało rodzicielkę.
- O! Faktycznie! Wiesz, po trzech morderstwach to człowiek już w sumie liczyć przestaje.

Kasjerka sinieje i blednie na przemian...

- No! Aha! I jeszcze przecież Kamil.
- Tak więc mamy oprócz prostytutek, cztery trupy niejako mimochodem. - Matka Polka skończyła beztroską wyliczankę.

- Simdzisiontjedynpićdzisont.... - Wydusiła z siebie pani na kasie.

"Co ona taka jakaś spięta? Zwykle bywa uśmiechnięta." - pomyślałam zdziwiona.
Zapłaciłam. Poszłyśmy.
No i naszła mnie spóźniona ciut refleksja.
- Ty! Młoda! Wiesz co? Chyba żeśmy panią na kasie zabiły naszymi trupimi wyliczankami. Dziwnie wyglądała... Na pewno sądzi, że te wszystkie zwłoki mamy na sumieniu :-D
- Rany! Faktycznie :-D :-D -D
- Tak to jest, jak się mało rozrywkowych rzeczy czyta. AMEN!
- O! - Potwierdziła Anna.

Sis po wysłuchaniu krwawej historii z kasjerką w tle, złapała się za głowę:
- Ty! Weź! Tam  monitoring mają! Czuję się wmieszana w morderstwa! Jakby nie było - książki są moje!
- Wyluzuj! Jak coś to na szybko kupię i się jakoś bronić będziemy.

A poza tym - kto uwierzy, że my obie dwie z warkoczową lekką ręką ludzi z tego świata usuwamy, jak popatrzy na taki obrazek:


No nikt! Nie ma cudów!

sobota, 25 lipca 2015

Świadomi praw do szczęścia

Upalny lipcowy dzień dzisiejszy.
Żar się z nieba lał od samego rana. Konkretny. Nawet tak ciepłolubna jak ja jaszczurka, wolała tylko z doskoku przebywać na świeżym lufcie.
A w perspektywie jazda na...
Oj słabo się robiło Acie, jak myślała o wejściu do samochodu bez klimy.
Do tego autko Ata ma trochę popsute...
Mąż wrócił z pracy tuż przed moim wyjściem i rzucił lekko:
- Jedź samochodem ojca. (Ma klimę - samochód taty, rzecz jasna, nie mój tata).
- Chyba zgłupiałeś! Nie ma mowy! Lewe lusterko ma ułomne. Dobrze wiesz. Z własnej woli, bez przymusu? O NIE!
- No to ja cię zawiozę. - Rzucił mój małż, sądząc zapewne, że odpowiem zwyczajowo, że drzewa do lasu wozić nie będę.
A tu psikus! Żona powiedziała TAK! Mężu nie miał wyboru i chcąc nie chcąc, wbił się w strój mało luźny i nieco zgnębiony ruszył po samochód teścia swego.
No to pojechaliśmy. Wcześniej musieliśmy zatankować.
- Ty? A tu jak pokazuje, że się benzyna kończy? - mąż magister inżynier po polibudzie pyta żony magister po UW.
- A skąd mam wiedzieć. U mnie wyje, jak się kończy. A u ciebie?
- No też wyje. A tu nie. Ale jakoś tak mocno na "E" jest strzałka.
- To weź na stację skręć, bo głupio będzie pchać w tym upale, jak samochód z głodu skona.
- Yhy... A gdzie to ma wlew paliwa?
- A ja wiem??? Czekaj, zobaczę. - Skorzystałam z postoju na czerwonym, otworzyłam szybę, wywaliłam się na zewnątrz i zameldowałam:
- Nie widzę. Pewnie z twojej strony.
Tak więc mężu podjechał pod dystrybutor od lewej strony.
Wysiadł i się rozdarł:
- No gdzie ten wlew?! Nie ma! Z twojej strony jest jednak!
- A bo ja wiem? Możliwe. Nie widziałam, bo mi dupa skosem szła do tyłu - mruknęłam obojętnie, zajęta pisaniem smsów.
Mąż bez słowa wycofał i podjechał od właściwej strony.
- Ej! A jak tu się wlew otwiera?
- Pewnie jak w naszych. Weź kluczyki.
Mąż wziął.
I za chwilę wrócił, mamrocząc wściekle.
- Szlag! Ze środka samochodu! Jak bagażnik. Kluczyki mi nie potrzebne.
Upsss...
Szczęśliwie udało się zatankować. A potem mężu ruszył i musiał lekko wycofać.
Wsteczny nie zaskoczył...
Zagwizdało po skrzyni biegów jak się masz Wiktor.
- Wiesz co mężu mój kochany? Wyglądamy, jak byśmy kradzionym samochodem jechali: najpierw chłop podjeżdża nie od tej strony do dystrybutora, potem nie umie otworzyć wlewu paliwa, a no koniec wsteczny go przerasta. Wynośmy się stąd szybko, bo nas zamkną i się spóźnimy :-D

Mąż przyznał mi rację i ruszyliśmy z kopyta.

GPS'a nie posiadamy. Ale trasę zapisałam sobie na kartce szalenie skrupulatnie i dokładnie:
w prawo z głównej, po lewej szklarnie, później mostek, asfalt się kończy, po łuku na rozwidleniu w prawo, obok tablicy sołtysa, a potem między brzozy w lewo.

No i dało się dojechać do miejsca docelowego:

Niektórych dżipies wyprowadził w Puszczę Kampinowską i porzucił od niechcenia. A alternatywny zaproponował wyciągnięcie z impasu w pięć lub w trzydzieści minut.
Jako, iż wygnana na manowce Lenka lubi ryzyko, wybrała wersję skróconą i dotarła na miejsce niespóźniona i z nienagannie leżącym tam gdzie trzeba, kapeluszem:


A tam, na miejscu...

Ołtarz:


I oblubienica:

I już wszystko jasne!
Ślub Ani i Gienia.

Od pewnego czasu wiedziałyśmy o tej wielkiej chwili i oczywiście uknułyśmy kolejny tajny spisek fejsbukowy, tym razem pod tytułem "Ślubny".
Było nas 46 dziewczyn. I znowu każda z nas uszyła jeden, dwa, lub duuużo więcej batikowych kwadratów na bajecznie kolorową narzutę.
A oto kilka spiskowych kobitek obecnych na ślubie:


Od lewej: Lenka, Renata, Marzena i Ula.

Nadejszła wiekopomna chwiła...



Przysięga i wymiana obrączek:




Podpisanie cyrografu:


I klamka zapadła - świadomi praw i obowiązków, wynikających z założenia rodziny (...) jesteście mężem i żoną:



Można się całować, przytulać i w ogólnie takie tam w świetle prawa:


Potem kolejka do ściskania nowożeńców.
Celowo ustawiłyśmy się na szarym końcu, żeby nie zaburzać porządku życzeniowego:

Widzicie ten kufer w rękach męskich?
O ten?

W nim tkwiła niespodzianka dla Ani i Gienia.
A więc najpierw na światło dzienne wydłubane zostały poduszki:


Lóziowa dla Ani, niebieska dla Gienia.

A potem...





No właśnie! Tajny przez poufne projekt dla naszych kochanych nowożeńców.
Jak głosi metryczka na pleckach uszytka: Ani i Gieniowi kolorowego życia Ślicznotki z Nowego Jorku (...) 25 lipca 2015. Celowo nie publikuję całości metryczki, bo nie mam zgody od wszystkich uczestniczek projektu na publikację ich danych.
Dlaczego ślicznotki z NJ? Zapytacie wujka google o NYB, i wszystko będzie jasne :-D

A później nastąpiło pozowanie z quiltem w tle:




A na koniec - Ania mimo ogłupiającego upału otuliła się paczłorem!


Aniu! Gieniu!
Jest w życiu tylko jedno szczęście - kochać i być kochanym.(George Sand)
Ale po co ja to piszę - przecież oboje jesteście tego świadomi :-)

Szczęścia nieustającego, kochani, Wam życzę!

środa, 8 lipca 2015

Krasnystaw, czyli logistyka w praktyce.

W sumie to nie wiem, od czego mam zacząć.
Zresztą, szczerze mówiąc, nie pierwszy raz mi się to zdarza...

Może cofnę się do ostatniego piątku, czyli do 03.07.

Mniej więcej koło godziny ósmej rano, wyruszyłyśmy z młodą młodszą w kierunku wschodnio-lekko-południowym. Celem naszej podróży był Krasnystaw.
Ale nie tak sztuka dla sztuki, w celu przejechania się obwodnicą Lublina.
Śmignęłyśmy na II Festiwal Twórczo Zakręconych.
Taka jedna Aśka B. mnie zmolestowała skutecznie i zgodziłam się poprowadzić kurs frywolitki igłowej.
Dotarłyśmy, zakwaterowałyśmy się i powędrowałyśmy do szkoły (a jakże - niby wakacje, a szkoła mnie prześladuje nieustannie!).
W szkole rozdzieliłyśmy się na podgrupy: ja poszłam uczyć, młoda poszła uczyć się. Czegoś, co się zowie wire wrapping. U pani Olgi. Będzie o tym niżej.

Uczyłam 4 panie.
Zdjęcie ze strony Ariadny

Daj Boże takie uczennice każdemu! Zdolne jak szatany,  w lot chwytały, o czym mówiłam i co pokazywałam!
Po trzech godzinach wyszły bogatsze o dwa kwiatki frywolitkowe, które spokojnie mogą być kolczykami.
Zdjęcie ze strony Ariadny

Dumna z nich jestem! I to bardzo!
Moje Ego wyprostowało zgarbiony nieco kręgosłup i chciało szukać dziecka własnego.
Dziecko jednak samo się znalazło i do tego bogatsze o prześliczną, własnoręcznie zrobioną bransoletkę. Zdjęcia będą w kolejnym poście, bo tak ;-)

Po zajęciach był wyjazd autokarem na kolację regionalną do stadniny Pasja.
Nie będę się wdawać w szczegóły.
Krótko powiem tylko, że sałacianka oraz pierogi: bobowo-mięsne i z kaszą jaglaną, będą mi się śnić po nocach.
MNIAM!!!
Księżycówki nie kosztowałam - za dużo % wirowało w butelkach ;-)

Następnego dnia, przed południem, miałam kolejną grupę pań do nauki frywolitek.
Też dały radę :-))
A Ania zgłębiała tajniki sutaszu u Izy.
Zgłębiła konkretnie i jestem przeszczęśliwą posiadaczką pary najpiękniejszych koczyków pod słońcem!


A tak się prezentują w jednym z moich organów słuchowych:



Pokochałam je miłością bezwzględną i absolutną od pierwszego wejrzenia. Chyba nic w tym dziwnego?

Po południu, nastąpiła pewna odmiana. Otóż matka poszła razem z córką ramię w ramię na kurs.
I to jaki!
Wymarzony do bólu od dawna.
MOTANKI - słowiańskie lalki wotywne.
Czyli coś,  co tygrysy kochają najbardziej - trochę magii, trochę czarów i mnóstwo zakazów i nakazów przy tworzeniu tych czarodziejskich lalek. Tworzy się je bez użycia igły. Są po prostu motane :-D
Zrobiłyśmy swoje pierwsze i nieostatnie laleczki i jesteśmy z nich dumne.

Ta wyższa jest Ani.
Nie nadałyśmy im imion, bo nie wolno. To po prostu lalki albo matrioszki.
Nie mają oczu, bo nie mogą mieć.
Nie porównujemy ich pod względem wyglądu i wykonania, bo nie wolno.
Obie robiłyśmy nasze motanki, motając w nie nasze jakieś tam pragnienia...
Robiąc te lalki trzeba trzymać się pewnych z góry ustalonych reguł i nie wolno od nich odstąpić, bo szlag trafi nasze marzenia.
Wierzyć, nie wierzyć?
Ja tam wolę losu nie kusić ;-)

Po pracowitym dniu, każdy  ma prawo do odpoczynku i rozrywki.
Tak więc i tym razem, chętni pojechali na kolację do innej stadniny. Tym razem nosiła ona intrygującą nazwę Adrenalina.
Konie były. Psy. I koty.
Ale największą zwierzęcą atrakcją był kozioł o wdzięcznym imieniu Książę:

Zdjęcie autorstwa Piwonii

Czyż nie jest wyjątkowym przystojniakiem? :-D

Następny punkt wieczornego programu: Festiwal Wizji.
Pominę milczeniem...

Niedziela. Dzień lenia?
No nie do końca. Pobudka o nieludzkiej godzinie typu siódma z minutami. A potem jazda na wycieczkę.
Borowice. Przepiękny, zabytkowy kościół modrzewiowy, wzniesiony pod koniec XVIII wieku.





W czasie mszy, siedziałyśmy sobie z Anią w cieniu pod lipą, delektując się zapachami lasu, łąk i upałem.
Kiedy tak pogrążałyśmy się w niebycie wakacyjnym, przyszła do nas pewna miła pani Ola (w wieku mniej więcej mojej Chudej) z córeczkami mocno małoletnimi.
Zaczęłyśmy sobie miło pogadywać i tak od słowa do słowa, usłyszałyśmy fantastyczne, acz mrożące krew w żyłach opowieści na temat Borowicy i okolic.
Upiorne domy, przeklęte hektary pól...
Nie wzięte z sufitu, tylko z życia prawdziwego plus książka o tamtym rejonie. Tytułu nie znam, ale mam mieć przekazany. I liczę na to, że gdzieś uda mi się znaleźć ten unikat. Bo baaaardzo chcę!

Po mszy, można było zwiedzać kościół. I to jak!
Nigdy w życiu, nie oglądałam żadnego kościoła w taki sposób.
Wszędzie można było wejść. Wszystkiego można było dotknąć i powąchać.
Jedynie na dzwonnicy nas nie było. Może tylko dlatego, że była na zewnątrz ;-)
Jako ciekawostkę pokażę Wam zdjęcie pocisku z czasów pierwszej wojny, który trafił w jedną z kolumn, przesunął ją i utkwił na wieki, nie czyniąc nic złego całemu budynkowi:

Zdjęcie celowo jest przejaśnione, żeby dobrze było widać wbity w kolumnę pocisk.

Dalszy ciąg wycieczki: Krupe i ruiny zamku wzniesionego pod koniec XV wieku przez Jerzego Krupskiego:


Kolejny punkt programu niedzielnego: Stadnina Ogierów w Białce.

Kocham konie, chociaż się ich boję jak ognia. Podziwiam je pełna zachwytu od zawsze.
W Białce oniemiałam...
Płochliwe araby czystej krwi (w każdym, z wielu  boksów) potrafią zrobić wrażenie nawet na najbardziej odpornym na końskie wdzięki człowieku...

A potem?
A potem to już był powrót do miejsca zakwaterowania.
I przesiadka do własnego samochodu.
220 km i znowu w domu.

Zostały wspomnienia. Kilka zdjęć i naładowane akumulatory :-)))

Chciałam ogromnie podziękować wszystkim organizatorom za ogrom pracy włożonej w przygotowanie tak dużego przedsięwzięcia.
Ogarnięcie całego tego bałaganu wymaga nie tylko niebywałych umiejętności, ale również determinacji.
Logistyka na wysokim poziomie w praktyce - tak właśnie wyglądał II Festiwal Twórczo Zakręconych w Krasnymstawie.

Cóż jeszcze mogę dodać na zakończenie tego wpisu?
Tylko jedno: DO ZOBACZENIA ZA ROK !

PS: jeśli ktoś chce obejrzeć więcej zdjęć, zapraszam do oglądania zdjęć wspomnianej już wcześniej Piwonii.