sobota, 28 grudnia 2013

Święta były i wybyły

Jak ktoś ma w Święta czas na robótki, to albo jest cyborgiem, albo jest w gościach na wyjeździe i ma full obsługę na wszystkie boki i strony.
Inaczej tego nie widzę!
Ale...
Jak się człowiek tak wypości robótkowo przed Świętami i w trakcie, to potem z większą chęcią i zapałem zasiada do działań rękodzielniczych. Tym bardziej, że czuje się człowiek doceniony kulinarnie i ogólnie jakoś tak mu dobrze po przyssaniu mega fajnych prezentów ;-)

No dobra!
Święta były i wybyły.
Dziś zasiadłam do maszyny do szycia.  Jakoś mi jej brakowało...
Nic w sumie wielkiego nie postało, ale zadowolenie we mnie lekko bąbelkuje.
No więc wykończyłam zająca!
Nie, nie! Spokojnie! Nie jestem kłusownikiem! Po prostu zając, którego prezentowałam tutaj doczekał się szczęśliwego zakończenia i wygląda teraz tak:


Jak widać ewaluował i z planowanej makatki zamienił się cudownym sposobem w koljeną poduchę.
Dlaczego tak?
A bo tak! Bo jakoś nie widziałam sensu wieszania kurzołapki na ścianie.
Poza tym niby gdzie, skoro nigdzie mi nie pasował. Mały taki jakiś i próbny do tego...
A czort z nim! Jest poducha i już! 
Ja jestem człek pragmatyczny - to co robię, ma do czegoś służyć i być używane.
O!
I z tego też założenia wyszłam, kiedy tworzyłam taki oto praktyczny uszytek:

Łapki-chwytaki do gorących garów. Rolę swą spełniają, bo już je przetestowałam.
Uszyłam je z tzw. "materiałów trumiennych". Kto wie o co chodzi, to dobrze mnie zrozumie, że niełatwo było mi je siekać i zszywać ;-)
No własnie.
Zszywać.
Pokazuję Wam moje uszytki niechronologicznie.
Poducha powstała później.
I mało brakowało, a by jej nie było.
Bo Zośka dostała narowów!
Zaczęła plątać nitki, huczeć jak kombajn w szczycie żniw, trząść się w ataku histerii i ogólnie nie chciała współpracować.
Zablokowała się i już! Ani w przód, ani w tył.
Przywróciłam ją do zycia za pomocą: nożyczek, prujki, śrubokrętu i słów złych:
- Posłuchaj mendo! Jak nie będziesz szyła, to cię kopnę w... (tu rzut oka na młodą młodszą asystentkę Aniusię) kopnę cię w POKRĘTŁA tak, że w powietrzu z głodu zdechniesz! SZYJ CHOLERO, bo na kwiatki pójdziesz!
 Nie wiem, co na nią podziałało, ale uszyła co jej kazałam. W nagrodę została nakarmiona olejem i oczyszczona z nielicznych kłaczków. Może to one ją tak buntowały?
Nie mam pojęcia.
Mam tylko nadzieję, że jednak dalej będzie szyła, bo mam w planach trochę cosiów.
W tym jeden całkiem spory i wymarzony "coś". Ale on będzie musiał posiedzieć sobie w poczekalni wraz z innymi planami ;-)

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wszyscy wszystkim ślą życzenia

Kochani moi!

Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam, żeby ten wyjątkowy czas był przepełniony szczęściem, radością i miłością.
Życzę Wam bliskości i spokoju.
Życzę Wam rodzinnej, ciepłej atmosfery.

I oczywiście mnóstwa prezentów i spełnienia marzeń.

Czyli krótko mówiąc:

WESOŁYCH ŚWIĄT!


piątek, 20 grudnia 2013

Ja nie dam rady???

Zdolna jestem niesłychanie.
Własnym samochodem uszkodziłam sobie palec marki kciuk prawej dłoni mej.
No nie! Nie przejchałam po nim kołami.
Aż tak zdolna nie jestem.

Było to tak.

Wracałyśmy z Anią do domu.
W oczy me rzucił się wielki baner z napisem CHOINKI.
- Ej! Młoda! Może wdepniemy i zobaczymy? I tak zaraz się wybieram po kłujaka.
- No pewnie!

Wdepnęłyśmy. Młoda młodsza oniemiała ze szczęścia i od zapachu.
-Aaaaaleee tu pachnie!

A ja zdałam sobie w tym momencie sprawę z tego, że Ania nigdy nie była ze mną kupować choinki.
NIGDY!
Zawsze była w szkole, albo w przedszkolu.
Nawet nie sądziłam, że  to może być aż tak ekscytujące dla małolaty.
Oceniałam to przez pryzmat własnej niechęci do latania po sztucznie stworzonych przed świętami lasach. I nie sądziłam, że mogą istnieć takie ludziki, którym podoba się wybieranie kłującego drzewka.

No więc.
Choinki były. W sporych ilościach. Jedna była prześliczna, ale tak rozłożysta w biodrach, że jak to powiedziałam Ani:
- Jak ci ją do pokoju wstawimy, to albo nie wyjdziesz, albo nie wejdziesz.
Inna z kolei chuda jak wygłodzona dżdżownica.
Aż w końcu jest TA właściwa.
I wzrost ok i szerokość nie zagrażająca Ani bezdomnością.

Trafiona, zatopiona!

No i pojawił się mały problem.
Jak  mam ją zapakować, skoro samochodu sobie nie dostosowałam odpowiednio?
Tzn. nie wyjęłam części  kanapy, nie złożyłam przedniego siedzenia, nie pozbyłam się zagłówków i tylnej półki.
O pozbyciu się pasażera nie wspomnę ;-)

Tak więc, na szybko, musiałam przeistoczyć samochód osobowy w podręcznego dostawczaka.
Nic nadzwyczajnego.
Tyle, że diabli mnie podkusili i zdejmując tylną półkę, wykonałam jakiś dziwny manewr.
Zamiast pociągnąć ją do siebie, trzymając zwyczajowo za środek, wykombinowałam, że łatwiej mi będzie chwycić ją z boczku i zdjąć.
Taaaa.
Może i łatwiej.
Ale bardziej krwawo...

Teraz proszę, żeby łaskawe czytelniczki zgięły swój dowolnie wybrany kciuk.
Mamy takie coś, jakby dwie ciut wystające kosteczki?
Mamy.
No!
No to moje kosteczki nie mają już mięska ;-)

Nawet nie poczułam. Zobaczyłam, dopiero jak już pan mi choinkę zapakował i ruszałam do domu.
Się wkurzyłam jak nie wiem!
Przecież muszę tego kciuka (wraz z resztą dłoni) za niedługo wkładać w różne mięsiwa i rybska!
One wszak z solą będą...
No cóż.
Opakuję se palucha w kondoma z rękawiczki gumczatej i jakoś to będzie.
No bo co?
Ja nie dam rady??? :-DD

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Naumiałam się!

Tytuł jakby na wyrost ;-)

Wczoraj, na zlocie czarownic dziergających w Magic Loop, spotkałam się z taką jedną Middią

Do wyjścia z domu, poza możliwością ploteczek w miłym gronie robótkujących pasjonatek, skusiła mnie wizja cro-tatów.
Niby kiedyś już liznęłam początki, ale na żywo usłyszeć JAK się to je, to co innego niż fotki w necie.

Tak więc zabrałam szydełka i kordonek (badziewny, jak się okazało) i pojechałam na spotkanie z przeznaczeniem.

Zasiadłam i zaczęłam dziarsko dziergać pod czujnym okiem fachowca wyżej wspomnianego.

Pierwszy płatek kwaituszka jakoś mi poszedł.
Drugi mi śmignął i oznajmiłam beztrosko nauczycielce:
- Ha! Załapałam!

Taaa! Już był w ogródku...

Trzeci płatek prułam coś koło czterech razy.
Ale w końcu się udało i kwiatuszek został szczęśliwie skończony.

Kiedy rozstawałyśmy się z Klarą usłyszałam:
- Tylko nie zapomnij, czego się nauczyłaś!

Obiecałam, że nie zapomnę i że zaraz po powrocie do domu zasiadam do treningu.

Efektem ćwiczeń są te oto kolczyki:




Wzór oczywiście ze strony Middi.
O dziwo - dość szybko mi się robiły i bardzo sympatycznie. 
W środku powinny mieć koraliki, ale nie posiadam w odpowiednim rozmiarze, więc mają dziury ;-D


Lekkie schody zaliczyłam dzisiaj przy robieniu kolejnego projektu.
Jakoś nie bardzo kumałam, o co chodzi z tym obracaniem robótki po łańcuszku.
Ale wyłączyłam myślenie i...
STYKŁO! 
I nawet w miarę przyzwoicie  wyszło!

No dobra! Wiem! Jeszcze muszę "trochę" poćwiczyć, żeby dojść do stanu przyzwoitości, który mnie mniej więcej zadowoli.
Ale przecież  ćwiczenie czyni mistrza ;-)
Tak więc idę dalej męczyć dziwaczne szydełko.

niedziela, 8 grudnia 2013

Bardzo słodki wpis

Ostrzegam lojalnie: wpis jest absolutnie nie dla słodkolubów! A szczególnie nie dla czekoladożerców!
I jeszcze jedno: będzie dużo zdjęć.

Jakoś tak tydzień temu, Chude moje dziecko zarezerwowało wejściówki do Wedla.
Postanowiłyśmy, że młodej młodszej nic nie powiemy.
Będzie miała niespodziankę i dodatkowy prezent na mikołajki.

Wiedziała tylko, że gdzieś jedziemy, że będzie fajnie, ale absolutnie nie znała szczegółów.
Dzięki temu, mimo że dziś niedziela, dziecko młodsze wstało bez protestów o obłędnej 10 rano (blady świt, jednym słowem) i dało się wywieźć z domu w bliżej nieznaną dal.
Kiedy wylądowałyśmy pod Fabryką Przyjemności doznała lekkiego olśnienia:
- O! Tu jest Wedel! - I znaki zapytania w oczach.
- Zgadza się. Idziemy zwiedzać. Co ty na taką niespodziankę?
- MEGAAAAA!!

Dowód rzeczowy, czyli focie pod celebrycką ścianką:


Na początek mieliśmy okazję zoabczyć jak wygląda tajemne miejsce,  w którym powstają słodkie tabliczki pożądania:



Na zdjęciu poniżej zwróćcie uwagę na górny fragment. Te ciemnobrązowe paski, to właśnie czekolada! Taka jeszcze ciepła i świeżutko wytłoczona...




Chociaż dziś niedziela, produkcja i pakowanie trwają w najlepsze:


Tak jak tworzenie i malowanie apetycznych ozdób z przetworzonego ziarna kakaowca:




A wiecie, co to jest na fotce poniżej?


Brawo! Sejf. Podobno oryginalny, pamiętający E.Wedla. I podobno w swoim wnętrzu skrywa tajne przez poufne przepisy na słodkie pyszności...
Jakby ktoś miał kontakt ze Szpicbródką lub z Henrykiem Kwinto, to proszę o podanie im mojego maila - jest w lewej szpalcie bloga ;-)

Później wylądowaliśmy w salonie, czyli wiernie odtworzonej sali, w jakiej spotykał się w XIX i w XX wieku zarząd firmy.
Ciekawe czy wiecie, że pierwszym "logo" i znakiem rozpoznawczym firmy był chłopiec na osiołku wiozący tabliczkę czekolady :-)

Na pamiątkę, na żyrandolach są właśnie takie firgurki.
Nie, nie! Nie z czekolady - z mosiądzu :-D

Natomiast z czekolady były cuda w kolejnej sali.
WSZYSTKIE!!









Nawet obrazy:
Niestety nie dało się polizać, ani wbić zęba w ramę, bo pracownicy baaardzo patrzyli na ręce, a właściwie w szczęki zwiedzających ;-)

Na zakończenie coś, co każdy może zobaczyć własnymi, niekoniecznie uzbrojonymi nawet oczami.
Witryna fabryki na ul. Zamoyskiego kusi czymś takim:

To jest salon. Krzesło, stół, choinka, podłoga, ściany, zegar obrazy, ŻYRANDOL i całokształt wykonane są z... No? Z czego?
Ależ oryginalnie: z czekolady :-D
Witryna podobno jeszcze nie jest ukończona w całości.
Kiedy tak się stanie, ilość zużytej na nią czekolady będzie ważyła...
UWAGA!!

TONĘ!!!

Wyobrażacie sobie to?? TONA czekolady??

Ja, mimo że to widziałam i wąchałam ciągle nie mogę sobie tego jakoś przełożyć na taką zrozumiałą ilość ;-)
Chociaż...
Skoro krzesło waży 38 kg to się ta tona jakoś po kościach rozejdzie ;-)

No i choinka też nie jest jakaś cherlawa: grubość ścianek wynosi 20 cm.
Aha! Pod choinką jeździ pociąg. Taki prawie prawdziwy. Prawie, bo... z czekolady :-DD
Tylko tory ma prawdziwe.


Super było! I smacznie!
Mieliśmy też przywilej spróbowania nowej czekolady, której nie ma jeszcze na rynku: arbuz z melonem. Oj fajna, fajna ;-)
To tyle. Idę sobie... Jakoś mnie na przegryzienie czekolady naszło ;-)

środa, 4 grudnia 2013

Czyja ona??

Szybki i krótki wpis.

Ania wróciła dziś ze szkoły pociągająca. Nosem.
Siąka i siąka.
Do obiadu jeszcze ciut, więc pomyślałam "gdyby nie ten katar, umarłaby z głodu..."
Ale zdjęta matczyną empatią zapytałam z troską:
- Młoda. Katar masz?
- Eeee?
- No bo głos masz taki "kataralny".
- Może trochę mi kapie...
- To jutro może na basen nie pójdziesz?
- Doooobra... - Bez entuzjazmu.

Po godzinie nadchodzi meldunek z pierwszej linii frontu:
- Gardło mnie boli.
- Uuuu! Lipa! Na ceramikę nie jedziemy.
- CZEMU???
- Nie będę cię w tę zimnicę wlokła i narażała na gorączkę!
- Doooobra... - Brak entuzjamu jeszcze się pogłębił.

Leki zapodane, dziecko lekcje zrobiło.
- Lepiej mi.

Po dwóch godzinach:
- Znowu mnie gardło boli :/
- Uuuu! No to jutro nie idziesz do szkoły. Cieszysz się?

I co? Wybuch entuzjazmu? Negocjacje, że w piątek też nie, bo się nie opłaca na jeden dzień? Że lepiej o jeden dzień za długo niż o pół za krótko?

NIE!!!

FOCH! Z przytupem.
Zobaczyłam tylko znikający w korytarzu warkocz i usłyszałam warknięcie:
- NIE!!

Po kolejnych dwóch godzinach młoda przyszła negocjować:
- Czy ja naprawdę muszę jutro NIE iść do szkoły??
- Musisz! W sobotę masz wykład, na niedzielę zaplanowałyśmy z Chudą coś naprawdę super dla ciebie.
- Yhy...
- No co? Czemu się nie cieszysz???
- BO JA LUBIĘ CHODZIĆ DO SZKOŁY!!!!

Moje szybka myśl:
"Nie moja ty córka. Nie ojca swego ty córka. I nie siostry swej ty siostra!"
Czyja ona??

wtorek, 3 grudnia 2013

Znowu sobie poszaleję

W sumie to nie powinno się pokazywać rzeczy zaczętych, a nieskończonych.
Ale co zrobić jak duma i szczęście rozpiera aż po czubek kokardki??
Niezdrowo się tak wstrzymywać ;-)

Zaczęło się w niedzielę, a właściwie w sobotę, kiedy to pewna cudowna osoba  z wielkim sercem zaprosiła mnie do siebie na wspólne, niedzielne szycie :-))
Jak tu nie skorzystać z TAKIEJ propozycji złożonej przez mistrzynię patchworku, czyli przez Annę Sławińską??
Toż to grzech by był niewybaczalny!
Oprócz mnie w indywidualnym bądź co bądź nauczaniu, miała też wziąć udział inna Anna 
 I wzięła, a jakże.
Tylko, że bidula nie wiedziała, że ja tam też będę i przeżyła ciężki szok, kiedy wystawiłam nos zza drzwi w domu u Ani S. i powiedziałam jakże oryginalnie:
- A kuku!
Dobrze, że dziewczyna zawału nie dostała :-DD

Ulokowałyśmy się w pracowni Anny, a potem nastąpiło...

Szycie?
A gdzie tam!

Zwiedzanie prawdziwych i namacalnych patchworków naszej gospodyni!
Ahhhh... Więcej nie jestem w stanie z siebie wydusić. To są takie cuda, że nie da się ich opisać. To trzeba zobaczyć na żywca!
Kiedy nasyciłyśmy mniej więcej nasze oczy i nakarmiłyśmy również zmysł dotyku, ponownie udałłyśmy się do pracowni.

Szyć?
A gdzie tam! :-D

Oglądałyśmy masę cudów patchworkowych stworzonych przez zdolne ręce patchworkujących pań z różnych stron świata.
To była inspirująca burza mózgów :-D
Do tego stopnia, że jakoś tak temat zajęć nam ewaluował i rzuciłyśmy się na coś innego, niż było zaplanowane :-D
Ale jak tu nie zmienić zamierzeń, jak się człowiek dorwie do takiej strony??

Poza tym - tylko krowa nie zmienia poglądów ;-)

Rzecz jasna, każda z nas wzięła sobie na warszat inne obrazki.

Obawiałam się, że moja genialna inaczej "Zofia" padnie jak długa i chińska, kiedy jej zadam szycie z wolnej łapy.
Jednak dała radę! Ale nie tak sama z siebie. O nie!

Tak jakby ciut w tle był tam też pewien pan. Na imię ma Eugeniusz, ale to "Eu" można spokojnie odrzucić i zostawić tylko końcówkę: Geniusz! Okiełznał krnąbrną Zośkę za pomocą zwykłej stopki do cerowania :-D
Dzięki Gieniowi w końcu wiedziałam, czego mam szukać, bo stopka stopce nie równa.
Ba! Gienio naumiał mnie jak regulować napięcie dolnej nici. Z górną nigdy nie miałam problemów, z dolną... No cóż. Bywało różnie! :-DD
Co z resztą dało się zauważyć już po pierwszych ściegach. Więc zaliczyłam prucie :-D

Jak to coś, co szyłam wyglądało po powrocie do domu?
Ano tak:

Lucjusz tradycyjnie musi mi pomagać i sprawdzać co też pani znowu wymyśliła.
A że ostatnio chłopak ma silne parcie na szkło, to i druga fotka z kotem. Bynajmniej nie w tle!


Na szczęście szybko mu się znudziło i położył się na krześle, tuż obok pańci i wygrzewającego się na kaloryferze Fryderyka.
Tak więc mogłam sobie poszaleć. Bo trzeba Wam wiedzieć, że mam już tę czarodziejską stopkę! Zamówiłam ją od razu w niedzielę, a dziś przed południem była już u mnie!

Wraz ze stopką, zafundowałam Zofii hardcore zwany przeze mnie lotem naćpanej pczoły, względnie jazdą pijanym traktorem po kamienistym ugorze.

No więc, po pierwszych próbach maszynowych było tak:



A teraz jest tak:



Z tyłu też fajowo:


Jeszcze tylko lamówka i...

Znowu sobie poszaleję  :-DDD

A co! Jak Zośka daje radę i nie zdycha, to co ma stać w kącie i kurzem zarastać!
Nie po to ją chińskie rączki spreparowały, no nie? ;-D

niedziela, 24 listopada 2013

In memoriam...

Prawie półtora roku temu napisałam ten post.

A dziś...

Kopiuję to, co napisała Dagna na wydarzeniu "Potrzebuję Twojej krwi"

Dziękuję wszystkim, którzy przez 1,5 roku byli z nami, wspierali i pomagali. Tym, którzy przez długi czas oddawali krew na Agę, a także tym, którzy nie mogli pomoc, choć bardzo chcieli. Nigdy nie sądzilam, że ten dzień finalnie nadejdzie.. 


Dziś nad ranem Agnieszka po długim czasie walki z bialaczką odeszla od nas. 
Przeszła znacznie więcej niż tylko nowotwór, przeszczep, liczne transfuzje krwi, ale do końca swoich dni wierzyla, że kiedyś wyzdrowieje... Niestety tak się nie stalo. 



poniedziałek, 11 listopada 2013

Mind full of ideas


Czasem na nasze głowy spada szczęście, o którym nawet człowiek nie myślał.
Ba! Człowiek nawet nie wie, jak to szczęście ugryźć, bo w życiu nie planował naumieć się czegoś nowego.
Takiego zupełnie poza człowieka zdolnościami.
Człowiek niby teorię zna, ogólne założenia gdzieś mu się tam po oczach omsknęły, ale człowiek się w to zupełnie nie wgłębiał.

Do soboty...

Otóż w sobotę człek, czyli ja, odebrał od dobrej Kobiety wielką pakę różności do  scrapbookingu.
Dla moich panienek z kółka robótkowego.
Kim jest ta tajemnicza pani napiszę w kolejnym poście, bo nie tylko jej zawdzięczam fantastyczne akcesoria do działalności różnorakiej z moim pracowitymi mróweczkami.

Ponieważ ze scrapem nigdy mi nie było po drodze, zasiadłam do kompa i zaczęłam wertować liczne strony traktujące o obcobrzmiącej technice.
Oczywiście zaczęłam od tej strony .

I tak sobie serfując od strony do strony doszłam do pewnych wniosków.
A mianowicie: każda technika rękodzielnicza, to już nie zabawa, tylko zwykły przemysł i do bólu rozbudowane konsorcja kuszące różnorakimi "zabawkami  absolutnie niezbędnymi do życia"...
Tak na przykładzie scrapów: te wszytskie tusze, perły w płynie, wykrojniki...
Co to za przyjemność wtrynić kawałek papieru z jednej strony maszynki, pokręcić korbką i już z drugiej strony wyłazi gotowy listek z ożyłkowaniem, rameczka, kwiatuszek itp, itd...
Tylko nakleić na ozdobny papier i już.
To już chyba nie hand made. W zasadzie prawie made in China! Czy może lepiej: made in machina!

A jak ktoś wymyśli narzędzia do robienia frywolitek? Albo naszyjnków koralikowych? Toż to już nie będzie to samo! Z wyglądu będzie idealne, ale nie będzie tam miejsca na idywidualność. Wszystko będzie takie samo.

Na szczęście moich dylemató nie podzielała córka ma  młodsza, która z absolutną żądzą w oczach przeglądała skarby, które matka przytargała do domu.

- No?! Robimy??
- Robimy. Przecież muszę wiedzeć czym to się je, zanim zapodam dzieciom na kółku nową zabawę.

Wypakowałyśmy część skarbnicy scrapowej.


Początkowo wyglądało to nobliwie i spokojnie...

Potem jednak, w ferworze pracy, reszta rzeczy, plus nasze domowe przydasie stopniowo zaczęły okupować stół:



Miejsca do pracy robiło się co raz mniej...


Aż w końcu połowa naszego warszatu pracy wylądowała na podłodze :-D



A trzeba było rozłożyć stół na całość, a nie tylko na pół gwizdka...

No nic!

Cóż wynurzyło się z tego chaosu?

Na początek karteczka zrobiona przez Anię:


Młoda wykorzystała gotową bazę do kartek. Pomalowała ją akwarelami, ponaklejała pierdoły, w środku opieczątkowała i już :-)

Ja w tym czasie przerobiłam ramkę ze zdjęciem Ani:


Jak widać poleciałam w różowy... Bo Ania przechodzi aktualnie opóźnioną fazę zachwytu jedynie słusznym dziewczyńskim kolorem :-D

Następnie rzuciłam się na zrobienie kartki. Bo wszak do tego głównie scrap służy i tego chcę nauczyć dzieci.
Zrobiłam dwie.
Pierwsza - łatwiutka okrągła:


Druga o wdzięcznej nazwie kaskadowa:


Kurs na obie kartki jest tu.

No a później obie tworzyłyśmy sobie notesy.

Ania ma teraz taki:



A ja wykorzystałam resztę papieru z ramki i mam...

...notesik różowiutki jak prosiaczek :-D
Notesy są naszą absolutną twórczością radosną, nie opartą na żadnych kursach.
Ot! Utylizacja różnych resztek ;-)

W końcu nie od parady obie mamy...


... mind full of ideas :-D

Tak na posumowanie: scrapy to nie moja bajka.
Ale wiem, że dzieciakom się spodoba ta zabawa. I z całą pewnością dobrze się będą bawić przy robieniu kartek, albumów i innych takich tam, bo mimo, że nie czuję do scrapów pociągu, to JAKIEŚ tam pomysły mi się wylęgły w rozczochranej i zamierzam je zrealizować wspólnie z robótkarkami ;-)))

sobota, 9 listopada 2013

Ursynów kontra logika... Lub vice versa.

Z pewnych powodów byłam dziś na Ursynowie.
Dla osób spoza Warszawy - to jedna z dzielnic naszej pięknej "stolnicy".
I do tego dziwna dzielnica.
W sensie oznakowania ulic.
To, że plan Warszawy mówi swoje, nie oznacza, że ma to odzwierciedlenie w realu.
Czyli: ulice sobie, numeracja sobie, życie sobie, a człek niezorientowany w temacie błądzi...
Ba! Nawet najmądrzejszy dżipies odmawia współpracy w tej dziwnej i nie dającej się ogarnąć okolicy!

Było to ładnych parę lat temu.
Musiałam dowieźć dziecko młodsze (wtedy jeszcze baaardzo młode) na nagranie reklamówki "danonków" do TV.
Wymyślili spece od rekalmy, że odbędzie to w jednym z ursynowskich przedszkoli.
Adres podali, godzinę rozpoczęcia nagrania tyż i już.
Więc wpakowałam "gwiazdę" do samochodu i powiozłam het, na drugą stronę królowej polskich rzek...

Ulicę w sumie znalazłam...
Tak jakby.
Bo jak w nią wjechałam, to się okazało, że niekoniecznie to jest ta ulica... Nazwa niby się zgadzała, ale numeracja szła jakoś tak zupełnie inaczej niż to jest zwyczajowo przyjęte - czyli zgodnie z biegiem Wisły.
Ona (ta numeracja) była jakaś taka od czapy!
Zaczynała się od nr 43, a potem obok była szesnastka!
A przede mną wyrósł dodatkowo zakaz wjazdu.
Więc zawróciłam grzecznie i ponownie spróbowałam wbić się w ulicę z innej strony.
Wbiłam się...
Na parking strzeżony!
No to kolejna nawrotka i kolejna próba.
Bez efektu.
I znowu od początku.
I ciagle bez zmian!!!!
W końcu zatrzymałam się i poczekałam, aż mi się na horyzoncie pokazał jakiś tambylec.
- Przepraszam! Jak mam dojechać do ulicy...? Szukam przedszkola nr...
- Oj... Nie wiem! Mieszkam tu od dwóch lat, ale nie orientuję się!

Się nie zdziwiłam...
Kolejny autochton był już chyba dłużej osiadły w tym koszmarze spreparowanym dla przypadkowych turystów i powiedział tak (cytuję):
- Musi pani jechać cały czas prosto. A jak pani dojedzie do końca uliczki, to niech pani skręci w lewo i kogoś dopyta.
- Ale tu jest zakaz wjazdu!
- A kto by się nim przejmował! Wszyscy tu jeżdżą! - zarżał radośnie informator.

Yhhhh!!! Jedyny przepis, który łamię nagminnie, to ograniczenie prędkości! Innych przestrzegam!

No ale, co było robić! Wzięłam i pojechałam.

Faktycznie! Mimo zakazu, droga sobie była. W miarę równa i nawet jakby prosta.
I tak sobie pojechałam...
Do pewnego momentu...

Musiałam dać po heblach, bo nie miałam wyjścia...

Stanęłam. I przez chwilę siedziałam całkowicie oniemiała i cokolwiek sparaliżowana...

Wyłączyłam silnik i wysiadłam z mojego dwuśladu, żeby unaocznić bezpośrednio to, co zobaczyłam przez szybę...

Wyszłam z samochodu i paczałam dłuższą chwilę.
Na moment zamknęłam oczy, prosząc Najwyższego, żeby mnie obudził. I to natychmiast, bo to, co ja widzę i to, co się rozpościeara bezpośrednio przed maską mojego samochodu, to może być tylko zły sen.
BARDZO ZŁY SEN!

Niestety - to nie był zły sen. To była koszmarna jawa!

A cóż to takiego było?

Nic nadzwyczajnego w sumie...
To tylko krzesełka... Takie stadionowe...

Otóż wylądowałam swoim jeździdłem na koronie jakiegoś lokalnego stadionu! Przede mną rozpościerała się zielona płachta płyty do piłki kopanej. Bramki też były.
A ja stałam sobie samochodem centralnie na samej górze!
Nie powiem - widok na stadion miałam rewelacyjny, ale NIE TEGO szukałam!!
Rozpacz mnie ogarnęła! I to taka totalna!
- Dżizas! Do konca dni moich tu zostanę! Ja nie ograniam! Ja nie rozumiem! Ja chcę do domuuuu!!

I tak stałam czas jakiś, aż nagle na horyzoncie pojawił mi się biegacz.
Pan sobie pomykał lekko i bez wysiłku.
Ale jak mnie zobaczył to się zatrzymał, nie przerywając przebierania nogami (w miejscu zaczął truchtać).
Zwróciłam się do niego z rozpaczą i skargą w głosie:
- Ja nie chciałam tu wjechać! Samo wyszło! Tak mnie pokierowali!

Biegacz zaśmiewąjc się,  łypnął na moją rejestrację:
- A! Inna dzielnica? - Bardziej stwierdził niż zapytał - Pani się nie przejmuje! Tu się jeździ! :-D
- Jest pan pewien?
- No! A gdzie pani chce dotrzeć? Bo tu normalnie to się nie da.

Powiedziałam gdzie.
Okazało się, że jestem prawie u celu. Musiałam tylko strawersować jakąś górkę gęsto zarośniętą kasztanowcami plus wyleniały trawnik.
I miałam się nie przejmować! Tylko jechać! Bo inaczej się nie da!
A wyjechać podobno z przedszkola można całkiem normalnie. Tylko ten wjazd jest karkołomny i gotujący krew w żyłach.
Bo wjechać normalnie się nie da, bo trzeba by było jechać pod prąd!

Logiki na Ursynowie nie ma po co stosować.

Przekonałam się o tym na własnej skórze nie raz i nie dwa będąc w tym największym skupisku mrówkowców w Warszawie.

Dziś zostawiłam ją w domu i pojechałam "na szagę". I dojechałam. Jak po szmurku! :-D

piątek, 8 listopada 2013

Asystent druciany

Czyli szale druciane. 
Tzn. nie z drutu one powstały, tylko z włóczki BD ALIZE Angora Gold.
Drutami KP nr 5.
Pierwszy po blokowaniu miał długość ok 220 cm i 50 cm szerokości



Drugi odpowiednio: 180 cm i 55  cm.



Oba szale powstały wg tego wzoru
Robiło mi się je dobrze i szybko, bo... No bo miałam pomocnika:

Niech Was nie zmyli anielski wygląd!
To czort wcielony! Kradnie wszystko, co pod paszczę wpadnie. Najchętniej grasuje u Ani, podkrada dzwoneczki z jej kolekcji, a potem gania z nimi po schodach. W środku nocy...
Ponieważ Ania zaczęła zamykać swój pokój, Lucuś przerzucił swe kleptomańskie  zainteresowania na pokój Chudej.
I cóż sobie u mej starszej upodobał?
No jak to co?? 
Przecież to oczywiste: pędzel do pudru! 
Duży, puchaty, pachnący. Wprost stworzony do noszenia w paszczy i turlania nim po podłodze w salonie.

Ale... Jednego tylko nie kradnie - moich włóczek.
Niewidzialne są dla niego chyba! Pierwszy kot który TYLKO asystuje, a nie pomaga!
To trzeba było zapisać ku pamięci potomnych i swojej własnej tyż :-D

piątek, 1 listopada 2013

Triumfalny wtorek

Wtorek. Sprzed paru tygodni. A dokładnie 15.10.

Wtorki mam wolne (od pracy zawodowej), więc po odwiezieniu Ani do szkoły, niespiesznie i relaksacyjnie, zahaczyłam o placówkę handlową typu Lidl. Zaparkowałam przed szybą i zobaczyłam, że odbijam się w niej tylko jednym okiem! Czyli, że znowu moje autko zeżarło żarówkę! Tym razem od strony kierowcy.
A więc, jako człowiek wykształcony i przyuczony (mniej więcej) przez męża własnego wiedziałam już, co i jak mam robić.
Tak więc, po powrocie do domu, otworzyłam maskę, zdjęłam osłonę reflektora i mamrocząc pod nosem przystąpiłam do dzieła:
- Ok! Osłona pokonana... Pikuś!  To teraz trzeba tę obudowę zdjąć. ZDJĄĆ, a nie POŁAMAĆ!

Zdjęłam! CAŁĄ!! Tralalala!

A trup żarówki? Jak se tkwił w relektorze, tak se dalej w nim mieszkał.
I wcale nie miał zamiaru opuścić przytulnego mieszkanka!
- Co za cholera?? Powinnaś wyleźć! WYŁAŹ!
Nie chciała...
Więc przechyliłam swe ciało pod kilkoma kątami w kierunku przodu samochodu tak, aby ma twarz patrzyła w tym samym kierunku co reflektor i BINGO!
Tam jeszcze był taki jakiś jakby zatrzask! I on trzymał żarówkę w ryzach!
O zatrzasku nie wiedziałam, bo mężu wcześniej mnie pogonił kilka dni wcześniej, niż dotarłam  do rzeczonego urządzonka :D
Ale co to dla mnie!
Pyk myk! I samochodzik znowu świeci na 100%!
A ja przeżyłam swój dzień triumfu: kolejny męski bastion z hukiem się zawalił!
Tylko w sumie po co...? ;-)


Ale bez porównania większy triumf, jakąś godzinę później przeżył mój dzielny kot Fryderyk.

Sąsiedzi mają kota. Wielkiego, puchatego białasa.
Taki jakby pers, ale nie do konca, bo twarz ma normalną, a nie rozpłaszczoną po dzikim biegu na ścianie ;-)
Białas ten regularnie spuszczał manto spokojnemu pacyfiście Fredziowi.
Ba! Raz go nawet spławił w kanałku!
Fredzio cierpiał...
Nie fizycznie. Gorzej - psyche miał przeoraną...

Czas płynął.
W domu zaistniał Lucek.
Mała, kocia zadziora.
Tłukł Fredzia ile wlezie. Początkowo bezkarnie, ale do czasu. Fred się w końcu zniecierpliwił i walnął małego raz, a dobrze. Potem poprawił z liścia. I sierpowym. I zębem! I ogólnie  walki obu kotów stały się rutyną wrastającą w codzienny krajobraz domowy.
Krzywdy sobie nie robiły. Tłuką się, bo lubią!
Reagowałam, jak było za głośno, albo jak chłopcy za bardzo się rozhuśtali w pomysłach desantowych...

W opisywany wtorek, po triumfie żarówkowym poszłam do kuchni i działałam w najlepsze, kiedy to przyszedł do mnie tata i powiedział:
- Ty weź idź i coś zrób, bo Fredek kota sąsiadów wykończy!
- Co???
- No idź! Wrzeszczą obaj przy wiacie!

Poleciałam. I oczom mym ukazał się następujący widok:
Fredek siedzi okrakiem na białasie, całą paszczą wyrywa mu futro i ze wstrętem wypluwa po to, żeby za chwilę znowu dalej skalpować znienawidzonego do szpiku kości wroga!

-  Zemsta jest rozkoszą bogów! Jak ja cię Fredziu rozumiem! - pomyślałam.

Ale... Żal  mi się zrobiło białego nieszczęśnika i wkroczyłam do akcji.

Białas z wyraźną ulgą prysnął przez płot i kanałek na swoje włości, a Fred został na ubitej ziemi plując resztkami wroga, które zaplątały mu się między zębami.

Zawołałam mojego dzielnego wojownika do domu.
Przyszedł.
Krokiem zwycięzcy i triumfatora:
                               

A  jak wyglądało pobojowisko po lekkiej ingerencji wiatru?
Ano tak:

                                  


Kot sąsiadów żyje. Ma się dobrze. Łysy nie jest.
I znowu przyłazi z masochistycznym upodobaniem, wystawiając się na ataki Fredzia broniącego swojego terenu.
Dziś też był. Nie dostał po futrze, bo Fred zajęty był eksploracją kontenera z gruzem i starymi  meblami przed płotem u innych sąsiadów i nie miał czasu na pierdoły ;-)

Reasumując: warto jest zmierzyć się z czymś, co wydaje nam się niewykonalne i niemożliwe do zrealizowania. Nawet jeśli trzeba pokonać w sobie wrodzoną niechęć do bezpośrednich konfrontacji.
I tego się trzymajmy!
HOWG!

środa, 23 października 2013

W przerwie - na przerwie

Czyli inaczej mówiąc - ze szkolnego podwórka dwie króciutkie opowiastki.

Kilka dni temu:

Podchodzi do mnie uczennica i rozpoczynamy miłą pogawędkę.Taką ogólną.
W końcu rozmowa schodzi (jakby inaczej!) na książki:

- Wie pani co? Ja to w sumie nie lubię czytać.
- Ale tak w ogóle, w ogóle, całkiem nic?
- Tak!
- Może jeszcze nie trafiłaś na "swoją" książkę.
- No może... Ale ja  już CAŁE SWOJE życie szukam i nic!

Panna ma la dziesięć i uczęszcza do czwartej klasy, jak coś ;-)


Dziś.

W czytelni siedzi grupka dziewczynek. Tak się złożyło, że też z tej samej klasy, co ta poszukująca.
Jedna z nich przegląda książkę i po chwili odnosi ją do szafy. Łypnęłam  okiem i zobaczyłam, że to  ostatnia część trylogii autorstwa Agnieszki Wojdowicz.
( Pierwszą część "recenzowałam" na łamach bloga, jak coś.)

- Natalia. To trzecia część, Pierwsza ma tytuł "Serce Suriela".
- Wiem, ale jest niestety wypożyczona. Tak sobie tylko przeglądałam. Muszę czekać, aż ktoś ją odda.
- A wiesz, że ta pani, która napisała te książki to moja koleżanka?
No i w tym momencie wszystkie sroczki w ilość sztuk ośmiu wydały z siebie okrzyki:
- ŁAAAAA!!! NAPRAWDĘ? Pani zna kogoś, kto książki pisze? Takiego PRAWDZIWEGO
pisarza?? ŁAAA! Ale ma pani fajowowo!!!

A Natalia podeszła do mnie i zapytała mnie zniżając głos:
- Proszę pani! A ta pani to jeszcze w ogóle żyje???


Taaaakkk... I bądź tu człowieku opanowanym, zachowaj twarz pokerzysty i nie ryknij zdrowym śmiechem!
Pohamowałam się jednak i zapewniłam Natalię, że pani Agnieszka żyje i ma się dobrze.
Dzwoniłam dziś do Agi opowiedzieć jej, jak autorów postrzegają małolaty. Dzieje się tak zapewne, że większość lektur szkolnych napisana jest przez pisarzy równie sławnych, co mało żywych.
Więc dzieci postrzegają to tak: napisał coś, zmęczył się skrobaniem i wziął i umarł!

Aha! Ja też miałam swój mały triumf: jedna ze smerfetek, Marta, podsunęła mi pod nos wyimaginowany mikrofon i powiedziała:
- To ja teraz zrobię z panią wywiad!
- Ze mną?? No co ty! To nie ja książki piszę!
- Ale pani zna sławnych ludzi!

Ha! Ma się te znajomości, no nie?! :-DDD






piątek, 18 października 2013

Leniwe dla...?

Czasem są takie dni, że człek nie ma czasu, pomysłu, czasu, chęci, CZASU na robienie rodzinie obiadu.
Wtedy człowiek jedzie do zaprzyjaźnionego i ulubionego, wiejskiego sklepu i kupuje gotowce garmażeryjne.
Oczywiście te świeże, niemrożone.

Tak też w przypadku mła było dziś.

Moje młodsze dziecię zachorowało było w nocy ze środy na czwartek.
Dość powiedzieć, że od północy do rana w regularnych, godzinnych odstępach prowadziła rozmowę z Bogiem przez muszlę...
Oczywiście, w czwartek do szkoły nie poszła, bo nadawała się zupełnie do niczego.
Temperatura oscylowała w granicach 38,6.
Jako to ona, głównie spała.
Zła matka nie zawiozła dziecka od razu do lekarza, bo pracowała do późnych godzin popołudniowych i zwyczajnie nie wyrobiła się w czasie przyjęć pierwszego kontaktu, że o pediatrze nie wspomnę.

Tak więc, dziś zwlokłam świeże, acz już lekko ozdrowiałe  zwłoki z wyrka i powiozłam do naszej pani doktor.
Niestety, poczekalnia kipiała od chętnych do kontaktu z kontaktem...
Tak więc siedziałyśmy tam od 9:15 do 11:10.
Po odbyciu wizyty, odwiozłam dziecko do domu, a sama udałam się po zakupy piątkowo weekendowe.
W piątki zwyczajowo wolne od pracy zawodowej, spędzam integrując się z odkurzaczem, szmatami, mopami, garami itp.
Oraz robiąc zakupy.
RANO!! A nie w okolicach południa!

Czas mi się kurczył w tempie światła.
Jak tu zmieścić w rozjechanym grafiku zwyczajowe czynności?? I do tego mus skończyć szal, bo na poniedziałek MA BYĆ GOTOWY!!!
Z czegoś trza zrezygnować.
No więc, zrezygnowałam (bez żalu) z garowania. No bo mimo najszczerszych mych chęci, nie odzyskam dwóch godzin spędzonych w przychodni.

I jak wspomniałam na wstępie: postanowiłam skorzystać z gotowca.

Pojechałam więc do mojego sklepu i zapytałam, czy są leniwe.
Były.

Pani Jadzia wyjęła dwie tacki i podając mi je powiedziała:
- Leniwe dla leniwych!

Zrobiło mi się tak trochę dziwnie... Nie pierwszy z resztą raz po jej tekstach.
Kilkakrotnie zdarzyło mi się usłyszeć od niej coś w stylu:
- A samej to nie łaska zrobić? Nie chce się? Na gotowe każdy umie przyjść!

Hmmm... Chyba nie jej rolą jest komentowanie zakupów klientów... Ale może jakaś przewrażliwiona jestem...

Ale...
Dzisiejszy tekst nie pozostał bez echa!
Otóż, kiedy pani Jadzia zaczęła mnie podliczać, z zaplecza wyszedł właściciel sklepu i powiedział tak:

- Moja szanowna i  ulubiona klientko! Proszę przyjąć od sklepu i jego właściciela najszczersze przeprosiny!
To nie są leniwe dla leniwych! To leniwe dla zapracowanych! Personel źle się wyraził!

Niby niewielka różnica w tekście, tylko jedno słowo... ;-)

sobota, 12 października 2013

Jak popsuć coś, co się naprawia...

Pozostając w temacie żony wrednej i psującej co się da i pod rękę się nawinie, dzisiejszy wpis nie będzie odbiegał od poprzedniego.

Samochód mam. Mój własny, od zejścia z taśmy produkcyjnej la temu dziesięć, po dzień dzisiejszy.
Znamy się z błękitną "szczałą" z mega zrywnym  silnikiem trzycylindrowym 1,2 jak łyse kobyły.
Ba!
Nawet się kochamy!
Kobieta niebieska jest mi znana od podszewki i wiem (mniej więcej) jak jej coś doskwiera i uwiera i mus jechać do naprawcy.
Drobiazgi drobne usuwam temi ręcami.
Czyli: umiem zatankować jak jest głodna (nawet na stacji bezobsługowej), umiem dolać płynu do chłodnicy, lub do zbiorniczka z płynem hamulcowym (kobieta miała narowy i pluła nim bez opamiętania, a potem piszczała, że ma mało i nie będzie hamować), płyn do spryskiwaczy to standard.
Wymiany oleju pilnuję jak niepodległości.
Takoż i przeglądów wszelakich.
Zmiana dziurawej gumy też nie jest mi obca, ani straszna.
Jak coś się na tablicy rozdzielczej zaświeci i zawyje - sprawdzam w książce obsługi i działam - sama, albo mechanikami.
Jednej tylko rzeczy nie umiałam do dziś dnia...
Prostej, acz bezwzględnie koniecznej.
Otóż nie umiałam wymienić żarówek w reflektorach.
Moja kobieta niebieska jest wyjątkowo żarówkożerna!
W cyklicznych odstępach melduję małżonowi:
- Ślepa jestem samochodem na jedno oko! Weź mi wymień.

Zwykle trwa to około od jednego do trzech dni.
Teraz jednak mężu poszedł na całość i ślepa w 50% jeździłam prawie dwa tygodnie.
Napomknęłam nieśmiało po kilku dniach, że się samo nie wymieniło i dalej nie świeci, ale usłyszałam:
- Trzeba cię nauczyć, żebyś sama umiała!

Się zbuntowałam i rzekłam, że mowy nie ma! Że i tak umiem dużo więcej niż przeciętna białogłowa, więc nie mam zamiaru naumieć się nowego czegoś! Że wcale nie chcę, żeby ostatnie męskie zasieki i okowy legły w gruzach! Niech się mąż ma czym wykazać przed blondynką i w ogóle...


Ten stan trwał do dziś...
Czyli: samochodzik ślepy, a  ja dalej nie umiata w wymianie żarówek w oczkach mojej szczały...
No i się zbuntowałam!
- Weź mi pokaż, jak się to robi, bo się nie rwiesz, a ja mam schizę jeżdżąc niepełnosprytnym autkiem!

Męzu pokazał jak się zdejmuje osłonę, a potem powiedział:
- To teraz to naciśnij i ciągnij.

Nacisnęłam i ciągnęłam...
Bez efektu.
- Mocniej! - Nakazał treser.

Mocniej, to mocniej!
Nacisnęłam, pociągnęłam i... UPS!
 - A to tak ma wyglądać? - Zapytałam męża podsuwając mu pod nos kawałki czarnego plastiku na dłoni mej kobiecej.
- Coś ty zrobiła??? Rany boskie!! Połamałaś obudowę żarówki!!
- Aaaaa... To chyba źle? To się hurtem nie wymienia? - Zapytałam nieco speszona.
- NIE!!! Idź sobie! Sam to zrobię! O ile się da! Kuźwa! Chyba kable będą do wymiany!! Cały reflektor nie będzie działał!!!!!

Pfffff! Gówno, za przeproszeniem, faceci-projektanci pod maskę pakują, a potem inny samiec się wścieka, jak słaba kobietka chce sama sobie zrobić dobrze (pod męskim nadzorem!) i jakiś badziew w paluszkach jej kobiecych się rozłazi!
I jeszcze pretensje jakieś, że siły ma za dużo, że nie umie, że się nie zna i że żarówki złośliwie przepala...

Wiecie dlaczego pan Bóg stworzył kobietę??
Bo prototyp człowieka Mu nie wyszedł!
O!
FOCH!!!

niedziela, 29 września 2013

Jak (prawie) wykończyć męża - poradnik żony pomysłowej.

Męża mam. Znaczy, nie od wczoraj, tylko od lat prawie 24. Rocznica niedługo, ale niewiele brakowało, a to nie ja dostałabym wiecheć okazjonalny (czyt. kwiatki), tylko sama bym na cmentarz niosła...

Teraz takie małe wprowadzenie: mamy w domu kilka sposobów ogrzewania hangaru: kominek (grzeje jak szatan, ale w sumie ogrzewa tylko dół i ciut pokoje dziewczyn na górze), piec na gaz (gaz mamy płynny drogi jak piorun!) i piec(rozmiarów słusznych!)  na groszek węglowy .
Byłam absolutną przeciwniczką instalowania tego potwora. Pyszczyłam strasznie, że znowu węgiel, popiół do wybierania, a nie daj Bóg jeszcze ewentualnie może koks! MOWY NIE MA!!
Mąż, człek spokojny i konsekwentny zrealizował swój zamiar, nie bacząc na histerię swej połowicy, obiecując solennie, że ona nie będzie do tego pieca się musiała dotykać, że tylko on będzie ten piec obsługiwał i czyścił.
I tak było w pierwszym sezonie. Piec polubiłam dość mocno, bo grzeje  jak należy i jak się raz napali, to potem się na tym paleniu jedzie przez cały sezon grzewczy bez wygaszania.
A jak mnie ślubny uświadomił, że mogę w nim palić również drewnem, to pokochałam pana pieca miłością absolutną i bezwzględną!
A swoje wcześniejsze protesty i dąsy odszczekałam pokazowo :-D
I teraz, w tzw. okresach przejściowych, kiedy piec nie jest obsługiwany mężem, ja się wyżywam zarówno siekierą rąbiąc drewno, jak i paląc w nim z upodobaniem.

Było to jakoś tak dwa tygodnie temu - mniej więcej.
Zimno było  w domu, bo aura jakoś zapomniała, że kiedyś tam istniało coś o nazwie "złota polska jesień".
Więc postanowiłam napalić w piecu, coby rodzinie i sobie zrobić dobrze.
Drewna narąbałam, polana pod piec przytargałam i zabrałam się do rozpalania.
Szybciutko mi poszło, ogień buzował radośnie i z każdą chwilą w domu robiło się co raz cieplej i cieplej...
Ba! Robiło się wręcz tropikalnie!
Jako, iż musiałam wyjść z domu na zadeszczoną i zimną dal późnym popołudniem, napakowałam do pieca drewna z czubem.
Żeby nie zgasło, nim chłopina mi z roboty wróci i zastąpi żonę w pilnowaniu ogniska domowego.
Piec napchany drewnem bez mała do czubka komina, dzieciny ciepełkiem zabezpieczone, więc mamunia wsiadła w samochód i pojechała precz.
Gdzie była?
Nieważne. Ważne, że zasięg tam był raczej niekoniecznie dobry i kontakt ze światem zewnętrznym miałam nieco ograniczony.
I w związku z tym sms'y przychodziły z opóźnieniem i zupełnie niechronologicznie.
Tak więc najsamprzód dostałam ja wiadomość od Chudej: "Lepiej nie wracaj dzisiaj do domu! Do jutra może mu przejdzie! :-D"
Eeee??? Zanim wysłałam zapytanie, dostałam niejako wyjaśnienie: "Prawie popsułaś piec. Ojciec jest wściekły!"
O matko... Słabo mi się zrobiło...
Jak to popsułam?? Czym?? Siekierą w niego nie waliłam, łomy i  młoty też zostawiłam w spokoju. Drewno wkładałam normalnie...
Gryzłam się tą rewelacją czas jakiś, aż w końcu znalazłam cichy kącik z zasięgiem i zadzwoniłam.
Do Chudej informatorki. Męża na wszelki wypadek postanowiłam omijać - nawet telefonicznie.
- No?? Co jest?? Jak to prawie popsułam??
- Bo podobno całą wodę z pieca szlag trafił i na sucho chodził! Prawie się zepsuł!
- Jak to??
- Wygotowałaś! :-DDD
- O rany... Jakim cudem? Jak wychodziłam, na wyjściu z pieca było koło 68 stopni.
- A ja wiem? Ależ ojciec jest wściekły! Gania i klnie! :-DD
- KLNIE?? To ja chyba faktycznie prędko do domu nie wrócę...
- No! Lepiej nie! A wiesz co? Na strychu pełno pary było! Poszłam po puzzle i widzę, że coś mi się porusza... Jakiś cień na ścianie! I on się rusza! A ja ani komórki przy sobie, ani nikt nie wie, że tam jestem! Myślałam, że duch! Kurde ale się przestraszyłam! A potem paczam - a to para bucha z takiego czegoś.
- Dobrze, że się nie zes...aś!To coś, to zbiornik przelewowy. Na wypadek zbyt wysokiej temperatury wody, żeby kaloryferów nie rozerwało.
- Hahahahaha! Przydał się! :-DDDD Poszłam do ojca i pytam go, czy to normalne, że tam tak ta para bucha, a on znowu zaczyna wrzeszczeć i biegać, że to twoja wina, bo nawaliłaś drewna tyle, że mało pieca nie rozniosło!
- O kur...!
- A Anka to szuja! Takim wrednym głosikiem kapusia zapytała:  "czy to normalne, że ten piec tak piszczy i piszczy, bo on tak piszczał i piszczał, zanim tatusiu wróciłeś". I tata znowu zaczął krzyczeć i kląć! Jaki kabel!
- O matko... A ty nie lepsza! Musiałaś o tej saunie na strychu donosić??
- Bo ja nie wiedziałam i zapytałam!
- Anka zapewne też!
- No może...

Po tej rozmowie chęć powrotu do domu minęła mi bezapelacyjnie...

Ale niestety, trzeba było...
Zwinęłam na zad do baaaardzo ciepłego domku koło 23:30. Nawet nie dlatego, że chciałam uniknąć konfrontacji z żywą furią mężowską, tylko po prostu tak wyszło.
Furia spała, co dało się zauważyć uszami ;-)
Szybciutko umyłam się i poszłam spać w nie najlepszym nastroju...
Następnego dnia egzekucja nieco się odsunęła w czasie, ponieważ mój małż pojechał na grzyby.
Przepytałam jeszcze młodszą latorośl na okoliczność dnia poprzedniego i niestety potwierdziła moje najgorsze obawy:
- Tata był wściekły i krzyczał!
- Tata krzyczał? Twój tata?? Jesteś pewna??
- Noooo! :-DDD I to jak!
- A brzydkich słów używał? - Zapytałam słabo..
- Hihihi! UŻYWAŁ! :-DDD

Darowane, ostatnie godziny życia spędziłam w kuchni wychodząc ze słusznego mniemania, że jak mnie ślubny pozbawi łba, to wprawdzie go zakują w kajdany, powloką do tiurmy, ale jednak dzieci mogą odczuwać lekki głód i kto o nie zadba??
Tak więc garowałam w tempie światła i z wyjątkową weną twórczą, jednocześnie wznosząc modły do Najwyższego, żeby na drodze męża mego posadził dużo grzybów, bo:
A: jak ich będzie dużo, to prędko do domu nie wróci
B: jak ich będzie dużo, to jak już wróci, będzie tak happy, że może tylko mi oko podbije, ale do dekapitacji nie dojdzie
C: jak będzie ich mało, to będzie jeszcze bardziej wściekły, bo na próżno bladym świtem w wolny dzień się zerwał i na nic jego poświęcenie!
Modły w pewnym sensie zostały wysłuchane.
Mężu wrócił dość szybko, bo... grzybów było tak dużo, że już ich nie miał w co zbierać po  niecałych trzech godzinach!
Tak więc chwila sądu nadeszła wielkimi krokami w kapciach mojej drugiej połówki...
- Cześć. - Rzekł egzekutor...
To niewinne "cześć" zabrzmiało w moich uszach jak dzwony pogrzebowe...On to słowo wcześniej zanurzył w smole i zamroził na dowolnie wybranym biegunie...
- Cześć - Odparłam.
A potem załączył mi się słowotok:
- Słuchaj! Wiem! Narozrabiałam jak cholera! Nie nie sądziłam, że tak się może stać. Jest mi okropnie głupio i przykro. Chciałam, żeby nie zgasło, żeby było ciepło. Nie przypuszczałam, że tak się porobi! W życiu bym tego pieca nie tknęła! Przepraszam! Naprawdę mi głupio!
I co usłyszałam??
- Aha.
I tyle!
A ja siekiery pochowałam na wszelki wypadek! :-DD
Potem, przy obiedzie wygłupialiśmy się już zespołowo na temat mojego wyczynu.
- Wiecie co? Ten piec ma wskaźnik temperatury dwucyfrowy. A jak wróciłem do domu, to piec piszczał i pokazywał 00! Przekroczyłaś skalę! :-DD
- A na powrocie ile było?
- 110 stopni :-DDD
Moje córki-donosicielki mimo woli zachowały się bardzo lojalnie wobec matki:
Ania:
- Jak było fajnie ciepło!
Asia:
- No! Nareszcie ten piec popracował na 1000%, a nie na pół gwizdka!
Ja:
- Pokazał na co go stać!
Mąż:
- Też się zdziwiłem :-D

W piecu palę dalej.
Wodę na herbatę gotuję w czajniku, nie w grzejniku ;-)

A dziś...
A dziś w nocy miałam straszny sen!
Śniło mi się, że mężu mój, chcąc oszczędzić sobie ponownego stresu, ZASPAWAŁ piec i nie mogłam w nim napalić!
- Coś ty zrobił??
- Specjalnie! Żebyś mnie nie wykończyła kolejnym swoim występem!
- To jak ja mam palić??
- W popielniku! Hehehehe!

Snu mężowi nie opowiedziałam i nie opowiem, bo kto wie, może mu nie daj Bóg coś podpowiem? ;-)

sobota, 28 września 2013

FilcAta

Już wspominałam drzewiej, mam prowadzić, a właściwie - już prowadzę kółko robótkowe dla chętnych dzieci z mojej szkoły.
Jak do tego doszło?
Całkiem zwyczajnie i nie ma co się wdawać w szczegóły ;-)
Dość powiedzieć, że mój pomysł i plany zostały zaakceptowane i dostałam na rozruch wspomożenie finansowe ;-)
Na początek wymyśliłam "Filcowy zawrót głowy" (tytuł książki, z której podebrałam kilka pomysłów, ale o tym niżej).
Filc, zwłaszcza ten gotowy, w arkuszach jest szalenie przyjaznym materiałem dla początkujących i dla dzieciaków. Nie wymaga jakiś specjalnych obróbek i starań, a i tak zawsze coś fajnego wyjdzie :-)
Z tego założenia wyszłam i chyba dobrze wymyśliłam.
Bo zanim zaczniemy coś poważniejszego, najpierw trzeba zabrać się za proste i łatwe drobiazgi.
Na pierwszy ogień poszły kocie zakładki. O nich później.
Kolejne zajęcia mamy już zaplanowane na kilka tygodni do przodu.
Ale plany, to nie tylko smarowanie na papierze założeń i przewidywań. To muszą być konkretne konkrety ;-)
Dzieciaki muszą ZOBACZYĆ, żeby WIEDZIEĆ :-)
No to pani Monika wzięła i naszykowała takie ło różne różności dla swoich mróweczek pracowitych:
Sówki breloczki:
                                     


Motylki - również breloczki:
dziewczyny orzekły, że łysy ten motylek i one pomyślą jak mu zrobić włoski, albo czułki - i dobrze! O to chodzi! Niech kombinują! Ja daję bazę, a one mogą i powinny same coś dodatkowego wymyślać ;-)

Kolejne plany to broszki:
                                        

                                        

Oraz pierścionki
                                            


Mimo, że panie kółczanki mam w wieku dojrzałym i bardzo dorosłym (piąta klasa!), to jednak sentyment do laleczek gdzieś tam tkwi...
I dlatego też powstaną takie laleczki-zawieszki:
                                                    


No! To mamy z głowy październik ;-)
A potem czas będzie pomyśleć o świętach :-D
Póki co jednak, pokażę Wam zakładki zrobione przez trzy robótkary:


Zdolne moje dziewczyny, no nie?? :-)))

Ps: pomysły na sówki, motylki i broszki ze wspomnianej na początku wpisu książki, lala pochodzi stąd.