Męża mam. Znaczy, nie od wczoraj, tylko od lat prawie 24. Rocznica niedługo, ale niewiele brakowało, a to nie ja dostałabym wiecheć okazjonalny (czyt. kwiatki), tylko sama bym na cmentarz niosła...
Teraz takie małe wprowadzenie: mamy w domu kilka sposobów ogrzewania hangaru: kominek (grzeje jak szatan, ale w sumie ogrzewa tylko dół i ciut pokoje dziewczyn na górze), piec na gaz (gaz mamy płynny drogi jak piorun!) i piec(rozmiarów słusznych!) na groszek węglowy .
Byłam absolutną przeciwniczką instalowania tego potwora. Pyszczyłam strasznie, że znowu węgiel, popiół do wybierania, a nie daj Bóg jeszcze ewentualnie może koks! MOWY NIE MA!!
Mąż, człek spokojny i konsekwentny zrealizował swój zamiar, nie bacząc na histerię swej połowicy, obiecując solennie, że ona nie będzie do tego pieca się musiała dotykać, że tylko on będzie ten piec obsługiwał i czyścił.
I tak było w pierwszym sezonie. Piec polubiłam dość mocno, bo grzeje jak należy i jak się raz napali, to potem się na tym paleniu jedzie przez cały sezon grzewczy bez wygaszania.
A jak mnie ślubny uświadomił, że mogę w nim palić również drewnem, to pokochałam pana pieca miłością absolutną i bezwzględną!
A swoje wcześniejsze protesty i dąsy odszczekałam pokazowo :-D
I teraz, w tzw. okresach przejściowych, kiedy piec nie jest obsługiwany mężem, ja się wyżywam zarówno siekierą rąbiąc drewno, jak i paląc w nim z upodobaniem.
Było to jakoś tak dwa tygodnie temu - mniej więcej.
Zimno było w domu, bo aura jakoś zapomniała, że kiedyś tam istniało coś o nazwie "złota polska jesień".
Więc postanowiłam napalić w piecu, coby rodzinie i sobie zrobić dobrze.
Drewna narąbałam, polana pod piec przytargałam i zabrałam się do rozpalania.
Szybciutko mi poszło, ogień buzował radośnie i z każdą chwilą w domu robiło się co raz cieplej i cieplej...
Ba! Robiło się wręcz tropikalnie!
Jako, iż musiałam wyjść z domu na zadeszczoną i zimną dal późnym popołudniem, napakowałam do pieca drewna z czubem.
Żeby nie zgasło, nim chłopina mi z roboty wróci i zastąpi żonę w pilnowaniu ogniska domowego.
Piec napchany drewnem bez mała do czubka komina, dzieciny ciepełkiem zabezpieczone, więc mamunia wsiadła w samochód i pojechała precz.
Gdzie była?
Nieważne. Ważne, że zasięg tam był raczej niekoniecznie dobry i kontakt ze światem zewnętrznym miałam nieco ograniczony.
I w związku z tym sms'y przychodziły z opóźnieniem i zupełnie niechronologicznie.
Tak więc najsamprzód dostałam ja wiadomość od Chudej: "Lepiej nie wracaj dzisiaj do domu! Do jutra może mu przejdzie! :-D"
Eeee??? Zanim wysłałam zapytanie, dostałam niejako wyjaśnienie: "Prawie popsułaś piec. Ojciec jest wściekły!"
O matko... Słabo mi się zrobiło...
Jak to popsułam?? Czym?? Siekierą w niego nie waliłam, łomy i młoty też zostawiłam w spokoju. Drewno wkładałam normalnie...
Gryzłam się tą rewelacją czas jakiś, aż w końcu znalazłam cichy kącik z zasięgiem i zadzwoniłam.
Do Chudej informatorki. Męża na wszelki wypadek postanowiłam omijać - nawet telefonicznie.
- No?? Co jest?? Jak to prawie popsułam??
- Bo podobno całą wodę z pieca szlag trafił i na sucho chodził! Prawie się zepsuł!
- Jak to??
- Wygotowałaś! :-DDD
- O rany... Jakim cudem? Jak wychodziłam, na wyjściu z pieca było koło 68 stopni.
- A ja wiem? Ależ ojciec jest wściekły! Gania i klnie! :-DD
- KLNIE?? To ja chyba faktycznie prędko do domu nie wrócę...
- No! Lepiej nie! A wiesz co? Na strychu pełno pary było! Poszłam po puzzle i widzę, że coś mi się porusza... Jakiś cień na ścianie! I on się rusza! A ja ani komórki przy sobie, ani nikt nie wie, że tam jestem! Myślałam, że duch! Kurde ale się przestraszyłam! A potem paczam - a to para bucha z takiego czegoś.
- Dobrze, że się nie zes...aś!To coś, to zbiornik przelewowy. Na wypadek zbyt wysokiej temperatury wody, żeby kaloryferów nie rozerwało.
- Hahahahaha! Przydał się! :-DDDD Poszłam do ojca i pytam go, czy to normalne, że tam tak ta para bucha, a on znowu zaczyna wrzeszczeć i biegać, że to twoja wina, bo nawaliłaś drewna tyle, że mało pieca nie rozniosło!
- O kur...!
- A Anka to szuja! Takim wrednym głosikiem kapusia zapytała: "czy to normalne, że ten piec tak piszczy i piszczy, bo on tak piszczał i piszczał, zanim tatusiu wróciłeś". I tata znowu zaczął krzyczeć i kląć! Jaki kabel!
- O matko... A ty nie lepsza! Musiałaś o tej saunie na strychu donosić??
- Bo ja nie wiedziałam i zapytałam!
- Anka zapewne też!
- No może...
Po tej rozmowie chęć powrotu do domu minęła mi bezapelacyjnie...
Ale niestety, trzeba było...
Zwinęłam na zad do baaaardzo ciepłego domku koło 23:30. Nawet nie dlatego, że chciałam uniknąć konfrontacji z żywą furią mężowską, tylko po prostu tak wyszło.
Furia spała, co dało się zauważyć uszami ;-)
Szybciutko umyłam się i poszłam spać w nie najlepszym nastroju...
Następnego dnia egzekucja nieco się odsunęła w czasie, ponieważ mój małż pojechał na grzyby.
Przepytałam jeszcze młodszą latorośl na okoliczność dnia poprzedniego i niestety potwierdziła moje najgorsze obawy:
- Tata był wściekły i krzyczał!
- Tata krzyczał? Twój tata?? Jesteś pewna??
- Noooo! :-DDD I to jak!
- A brzydkich słów używał? - Zapytałam słabo..
- Hihihi! UŻYWAŁ! :-DDD
Darowane, ostatnie godziny życia spędziłam w kuchni wychodząc ze słusznego mniemania, że jak mnie ślubny pozbawi łba, to wprawdzie go zakują w kajdany, powloką do tiurmy, ale jednak dzieci mogą odczuwać lekki głód i kto o nie zadba??
Tak więc garowałam w tempie światła i z wyjątkową weną twórczą, jednocześnie wznosząc modły do Najwyższego, żeby na drodze męża mego posadził dużo grzybów, bo:
A: jak ich będzie dużo, to prędko do domu nie wróci
B: jak ich będzie dużo, to jak już wróci, będzie tak happy, że może tylko mi oko podbije, ale do dekapitacji nie dojdzie
C: jak będzie ich mało, to będzie jeszcze bardziej wściekły, bo na próżno bladym świtem w wolny dzień się zerwał i na nic jego poświęcenie!
Modły w pewnym sensie zostały wysłuchane.
Mężu wrócił dość szybko, bo... grzybów było tak dużo, że już ich nie miał w co zbierać po niecałych trzech godzinach!
Tak więc chwila sądu nadeszła wielkimi krokami w kapciach mojej drugiej połówki...
- Cześć. - Rzekł egzekutor...
To niewinne "cześć" zabrzmiało w moich uszach jak dzwony pogrzebowe...On to słowo wcześniej zanurzył w smole i zamroził na dowolnie wybranym biegunie...
- Cześć - Odparłam.
A potem załączył mi się słowotok:
- Słuchaj! Wiem! Narozrabiałam jak cholera! Nie nie sądziłam, że tak się może stać. Jest mi okropnie głupio i przykro. Chciałam, żeby nie zgasło, żeby było ciepło. Nie przypuszczałam, że tak się porobi! W życiu bym tego pieca nie tknęła! Przepraszam! Naprawdę mi głupio!
I co usłyszałam??
- Aha.
I tyle!
A ja siekiery pochowałam na wszelki wypadek! :-DD
Potem, przy obiedzie wygłupialiśmy się już zespołowo na temat mojego wyczynu.
- Wiecie co? Ten piec ma wskaźnik temperatury dwucyfrowy. A jak wróciłem do domu, to piec piszczał i pokazywał 00! Przekroczyłaś skalę! :-DD
- A na powrocie ile było?
- 110 stopni :-DDD
Moje córki-donosicielki mimo woli zachowały się bardzo lojalnie wobec matki:
Ania:
- Jak było fajnie ciepło!
Asia:
- No! Nareszcie ten piec popracował na 1000%, a nie na pół gwizdka!
Ja:
- Pokazał na co go stać!
Mąż:
- Też się zdziwiłem :-D
W piecu palę dalej.
Wodę na herbatę gotuję w czajniku, nie w grzejniku ;-)
A dziś...
A dziś w nocy miałam straszny sen!
Śniło mi się, że mężu mój, chcąc oszczędzić sobie ponownego stresu, ZASPAWAŁ piec i nie mogłam w nim napalić!
- Coś ty zrobił??
- Specjalnie! Żebyś mnie nie wykończyła kolejnym swoim występem!
- To jak ja mam palić??
- W popielniku! Hehehehe!
Snu mężowi nie opowiedziałam i nie opowiem, bo kto wie, może mu nie daj Bóg coś podpowiem? ;-)