czwartek, 22 kwietnia 2010

Ekologicznie jakby...

Niech Was nie spłoszy tytuł.
Czy jestem ekologiem?
Watpie. Do drzew się nie przykuwam. Z Greenpeac'em mi nie po drodze.
Ale... Śmiecie segreguję, chemii w ogrodzie poza granulkami do tępienia ślimorów nie używam. I zbędnych rzeczy nie wyrzucam do lasu.

No właśnie...


W niedzielę (tj 18.04) siedziałam sobie na ławce w ogrodzie.
Zadowolona z pierwszego naprawdę ciepłego dnia w tym roku, dziergałam kolejny kwadrat na pled dla Ani.
Nagle moją błogość robótkową przerwał mój brat cioteczny:
-Siostra! - huknął gromko spod furtki.
-No? - odkrzyknęłam pytająco lecąc w jego stronę.
-Zbierasz jeszcze elektronikę na roślinki?
Gwoli wyjaśnienia: raz w roku organizowany jest na Polach Mokotowskich Dzień Ziemi.
Szerzej pisałam o tym tutaj
W skrócie: za zużyty sprzęt, baterie itp można dostać krzaczki, kwiatki i zielsko do ogrodu czy na balkon.
No więc wracając do tematu zasadniczego.
Zgodnie z prawdą powiedziałam bratu, że owszem - zbieram.
-A chcesz 3 monitory?
-No pewnie!
-To bierz samochód i jedziemy do lasu. Tu zaraz na brzegu leżą. Ktoś wywalił.
Pojechaliśmy i dosłownie dwie minuty później pakowaliśmy je do samochodu.
Co miały takie bidulki znanej skądinąd firmy tam leżeć? Żal zostawić - toż to lepsze niż prawdziwek jesienią ;-)
Wracając do domu zaśmiewaliśmy się z bratem, że na stare lata zostaliśmy ekologami i zasuwamy po lesie węsząc za śmieciami ;-)
Po powrocie wyciągnęłam je z samochodu, bo jeżdżenie przez cały tydzień dzielący mnie od Dnia Ziemi z zapchanym bagażnikiem i połową tylnego siedzenia średnio mi się uśmiechało.
I wtedy zobaczyłam, że na jednym z nich jest numer inwentaryzacyjny. Jednej ze szkół podstawowych w mojej gminie.
Następnego dnia zadzwoniłam do sekretariatu szkoły siejącej monitorami po lesie.
-Dzień dobry. Moje nazwisko... Czy nie zginęły państwu ostatnio monitory? Dokładnie 3 sztuki.
-Nie. A czemu pani pyta?
-Bo wczoraj znalazłam w lesie. A na jednym jest państwa numer inwentaryzacyjny - przytoczyłam jej numerek. Pani z pozycji niedowierzająco-nieufnej przeszła w stan tłumaczenia się na wysokich rejestrach własnego głosu:
-Ale nasze monitory i sprzęt pan Sławek (jakbym wiedziała kto zacz!) wywozi do kontenera opd gminą. I tam wyrzuca. Bo gmina w soboty wystawia taki kontener na sprzęt elektryczny. A w tą sobotę nasz nowy pracownik dostał taki polecenie i miał wywieźć.
-To jakim cudem znalazłam je w lesie prawie 4 km dalej?
-Nie wiem!Ja wszystko powiem pani dyrektor! Na pewno będą konsekwencje służbowe! Ale nie wiem, czy dziś zdążę, bo pani dyrektor ma szkolenie i pewnie nie zdąży już zając się tą sprawą.
-W takim razie ja zostawię swój numer telefonu i prosiłabym o informację, jak się ta sprawa rozstrzygnęła.
-Oczywiście! Jutro do pani zadzwonię i dziękuję za informację.

Minęły dwie godziny.
-Przekazałam pani dyrektor to co od pani usłyszałam. - pani w słuchawce była już spokojna i nawet lekko naburmuszona sądząc po głosie - Pani dyrektor już rozmawiała z pracownikiem i on powiedział, że wrzucił je do kontenera. Pewnie ktoś wyjął myśląc, że mu się przydadzą i później wyrzucił.
Poczułam się tak, jakbym to ja te monitory wydłubała ze śmietnika, a po przemyśleniu sprawy zadzwoniłam do szkoły udając jelenia i z ukrytą sugestią 'zabierajcie szmelc'
-Dziwne to trochę - powiedziałam - wiem w jaki sposób wrzuca się śmieci pod gminą. Tam jest pracownik, który odbiera elektronikę i sam je wkłada do kontenera. Nikt nie może ot tak sobie przyjść, wyrzucić czy wziąć co mu się spodoba.
-Nie mamy podstaw nie wierzyć naszemu pracownikowi.
Się lekutko zagotowałam:
-Oczywiście! W takim razie ja dziś po pracy podjadę do naszej komendy i zapytam jak to jest z dozorem kontenera pod gminą. Myślę, że policja zainteresuje się faktem znalezienia przeze mnie szkolnych monitorów w lesie. Dziękuję. Do widzenia.

I bach! Rozłączyłam się, nie czekając na reakcję pani po drugiej stronie, bo bałam się, że w końcu jakaś głupia pyskówka z tego wyjdzie.

Pomyślałam sobie, że ciekawymi prawami rządzi się ta szkoła, że tak sobie hop-siup wywalają sprzęt do śmieci! Bez protokołów, potwierdzeń... Przecież nikt tego z własnej kieszeni nie kupuje, tylko z pieniędzy gminnych, unijnych czy innych. Dziwne to jakieś dla mnie.
Myszy, klawiatury owszem - ich się nie ewidencjonuje. Ale monitory, komputery, serwery, drukarki itp to sprzęt podlegający inwentaryzacji.
Ale cóż - nie mój cyrk - nie moje małpy...

Sądziłam, że to koniec zainteresowania szkoły cudem odnalezionego niechcianego sprzętu.
Ale gdzie tam!

Minęły kolejne dwie godziny i znowu dzwoni telefon.
-Dzień dobry. Nazywam się... Jestem dyrektorem szkoły numer... Pani dzwoniła do nas w sprawie monitorów?
Potwierdziłam myśląc sobie, że nie lada zaszczyt mnie kopsnął w zadek, skoro sama jaśnie najwyższa (i do tego nieobecna w szkole) zaszczyca mnie swoim telefonem.
-Czy może mi pani powiedzieć gdzie je pani znalazła?
Mogłam. Nie widziałam przeciwwskazań.
-Przywiozłam je do domu, nie wiedząc do kogo należą. Poza tym nie ukrywam, że zabrałam je z lasu dlatego, że po pierwsze to raczej nie miejsce na wywalanie zużytego sprzętu, a po drugie jak pani wie w niedzielę jest dzień Ziemi i ja się tam wybieram. Przy okazji mogłabym je tam wywieźć i dostać krzaki do ogrodu. Ale skoro jest państwa numer, to wolałam się upewnić, że monitory nie zostały skradzione. Bo nie chciałam być posądzona o kradzież czy paserstwo.
-Ja pani bardzo dziękuję! Naprawdę jestem pani ogromnie wdzięczna! Pracownik powiedział, że zostawił je pod gminą, bo kontenera w tę sobotę nie było. I być może ktoś je zabrał, a potem wyrzucił.
-Szczerze w to wątpię. Komu by się chciało targać trzy wielkie monitory 4km w głąb lasu! Ale to nieważne. Dobrze, że się właściciel odnalazł.
-Pani coś wspominała o pójściu na policję?
-Tak.
-No bo ja dziś się umówiłam z naszym komendantem w celu zgłoszenia tego, że ktoś zabrał te monitory spod gminy i wyrzucił do lasu.
-No to świetnie! To w takim razie czekam na informację, co dalej.
-To może ja przyślę do pani kogoś po te monitory, żeby pani nie przeszkadzały?

W tym momencie zobaczyłam jak krzaczki ramię w ramię z kwiatkami odlatują w niebyt...
-Wie pani co? Może wstrzymajmy się z tym do czasu podjęcia decyzji przez policję. One mi nie przeszkadzają. Mogą sobie stać. I tak miały tam tkwić do niedzieli.
-Ale to nie problem dla pani?
-A skąd!
-To ja jeszcze raz dziękuję za zainteresowanie i zajęcie się tą sprawą! I jutro do pani zadzwonię i powiem co dalej.
-W takim razie czekam na telefon.

Zadzwoniła następnego dnia.
-Wie pani co? Dostałam reprymendę na policji. Za to, że wyrzucamy tak sobie sprzęt bez żadnego pokwitowania... I powiedzieli, żebym pani bardzo podziękowała, że pani nie rozdmuchała tej sprawy. Bo mogłoby być nieciekawie... Mam je zabrać od pani, spisać protokół, a osoba odbierająca sprzęt ma ten fakt pokwitować.

Hyyy! No proszę! Mogłam se zostać dmuchawą... Względnie zmienić zawód na dziennikarza śledczego A tu guzik! Nie wyczułam pisma nosem :-/
Pani dyrektor jeszcze długo i w różnych słowach mi dziękowała. Aż się zaczęłam obawiać, że będzie chciała mi zrobić akademię "ku czci" za pomocą dziatwy szkolnej.
Na szczęście jakoś się ogarnęła i umówiłyśmy się na odbiór monitorów.

Przyjechali. Zabrali. Zostawili bombonierkę "Merci" (skąd wiedzieli, że ja jestem słodyczożercą?? ;-))).
Tylko wiecie co?
Szkoda mi tych kwiatków ;-)
Ale co tam!
Dziecko zdobyło dla mamy 3 kg baterii! A tata dorzucił starą drukarkę, bo kosiarkę do dziś mu wypominam, że tak rozrzutnie wywalił ją do tego słynnego gminnego kontenera.
Poza tym - cały rok zbierania za mną. I nie tylko za mną, bo parę osób też się do tego przykładało. Mam tego wszystkiego sporo. Obym się w samochód zmieściła ;-DD

A skoro już tak ekologicznie lecę, to zostańmy w tym duchu do końca.
Żółwie uszyłam. Ekologiczne. Dlaczego?

A bo to nie są tylko maskotki-przytulanki. One służą do gry w kółko i krzyżyk. Tak więc mam hasełko reklamowe: używając moich żółwi chronisz polską przyrodę, bo oszczędzasz papier. Pomyśl ile drzew ocaleje! Kupuj moje żółwie!


Pomysł zaczerpnęłam z książki "Szyjemy zabawki i przytulanki"

wtorek, 13 kwietnia 2010

Ktokolwiek widział...

...ktokolwiek wie proszony jest o kontakt. Ze mną.

Zgubić można różne rzeczy: rękawiczki, parasolkę, głowę, serce, Ba! Nawet samochód (o czym już pisałam drzewiej ;-)!

Ja dziś zgubiłam...








rajstopy...



Tak, tak!
Można! Zapewniam Was.
No nie, nie spadły mi z wrażenia na widok jakiegoś młodego, jurnego przystojniaka - sama je ściągnęłam.
W celu przebrania się w "strój sportowy i buty na zmianę" (cytat z kartki zwyczajowo wręczanej pacjentom w "mojej" przychodni rehabilitacyjnej).
Ale może po kolei.
Pojechałam grzecznie po pracy. Wzięłam kluczyk do szafki i poszłam się przebrać.
Pyk-myk i byłam w stroju innym. Bluzeczka, spódniczka i RAJSTOPY grzeczniutko złożone powędrowały do szafeczki.
Atunia szafeczkę zamknęła, udała się do tzw ustronnego miejsca w celu udawania, że poprawia se urodę, WRÓCIŁA do szafeczki, zabrała książkę, komórkę i inne pierdoły i poszła grzecznie się rehabilitować.
Po wyjściu z fizykoterapii poczułam, że robi mi się jakoś chłodno i po wyzwoleniu z magnetronika ponownie udałam się do szatni, założyłam kurtkę na grzbiet i poszłam do samochodu po bluzę.
Wróciłam do szatni, odwiesiłam kurtkę do szafki i podreptałam na ciąg dalszy pieszczot.
Po co ja to tak dokładnie opisuję?
Ano po to, żebyście wiedziały, że ja po tej szatni kursowałam w tę i na zad.
Po zakończeniu macanek poszłam do szatni (ZNOWU!) - tym razem ubrać się w cywilne łaszki.
Wyjmuję je z szafki, a tam jest wsio - oprócz rajstop...
Przegrzebałam szafkę, dla pewności obejrzałam podłogę (dużo czasu mi to nie zajęło, bo ten wolny skrawek bez szafek ma wielkość chusteczki do nosa), zajrzałam do kosza na śmiecie sądząc, że się zamyśliłam i wywaliłam z rozpędu.
Amba Fatima - było i ni ma!
Bogu dziękować, że zawsze mam zapasowe rajstopy w torebce! Bo albo musiałabym wracać w spodniach dresowych, a na nogach obutych w eleganckie pantofelki (brązowe) miałabym urokliwe skądinąd koronkowe skarpeteczki (białe!!)!
Albo z gołym zadkiem, co przy dzisiejszej chłodnej raczej aurze nie skończyłoby się dobrze...
Sądzę, że dolne przyodzienie zsunęło mi się z kupki ciuchów przy pakowaniu ich do szafki.
Nie zauważyłam tego, a one zbyt cicho do mnie wołały z poziomu podłogi ;-)
Ale przecież latałam dziś po tej szatni jak kot z pęcherzem! Musiałabym je wcześniej czy później zauważyć. Kiedyś znalazłam właśnie tam baranka od kolczyków, który ktoś zgubił - rajstopy jakby większe, no nie? ;-)
Więc jeden wniosek mi się nasuwa - ktoś se je przygarnął. I dobrze! Niech mu, a właściwie jej służą ;-)
Tyle, że one nie najnowsze były. Ino czyste ;-D
Aha! I nie z górnej półki - nawet nie środkowej :-DD


A teraz mały bodziec dla jeszcze niezdecydowanych co do rozpoczęcia dłubania frywolnego ;-)

Podoba się bodziec? ;-)





A na zakończenie pierwszy obrazek ze staniczkowej zabawy:



Jutro lub pojutrze wysyłam do Anety :-)

niedziela, 11 kwietnia 2010

Ciąg dalszy.

Na początek mała dygresja nie na temat:
celowo nie umieszczam na blogu wpisu o wczorajszej tragedii.
Jedynie link do bloga z przeglądem prasy na świecie...

Świat jest z nami...



Pozwolicie, że odpowiem na Wasze liczne maile i komentarze dotyczące poprzedniego postu nowym wpisem, a nie indywidualnie.
Wczoraj, robiąc wpis byłam oględnie mówiąc wściekła! Nie rozżalona i po hamletowski tragiczna. Tendencji samobójczych Ofelii też nie przejawiałam.
Miotały mną dzikie furie!
Z tej złości i zgrzytania zębami zasiadłam do komputera i pozwoliłam palcom na galop po klawiszonach.
Jak już poszło w eter lekko ochłonęłam.
Ale zmieniać, ani tym bardziej kasować wpisu nie zamierzałam.
A później czytałam Wasze komentarze, maile. Z kilkoma z Was rozmawiałam na gg.
Sprawę przemyślałam na zimno i doszłam do wniosku, że nie dam satysfakcji oszołomom!
Zbyt wiele z Was już połknęło bakcyla frywolnego.
Zbyt wiele z Was ma już za sobą pierwsze próby dziobania.
I co? Miałabym Was zawieść?? Ot tak po prostu?? Bo komuś coś się ubzdurało? Bo chleb odbieram?? Śmiechu warte, a nie łez!
Tak więc nie dam się paru zakompleksionym, zapatrzonym w siebie anonimom!
Nie ma takiej opcji!
Dziękuję Wam za tak liczne słowa wsparcia, otuchy, kopy w dupsko i "krwawe pogróżki" ;-)
Kochane jesteście!!

Kursy będą. W miarę wolnego czasu, potrzeb i rzecz jasna moich umiejętności.

Tak więc dziś część druga kursu frywolitkowego.
Na pohybel moim wrogom!

Wrabianie koralików:

Zaczynamy od nawleczenia odpowiedniej ilości koralików na nitkę od kłębka:


Po przerobieniu wymaganej ilości słupków przesuwamy trzy (lub więcej, ale nieparzyście) koraliki do igły.


Przerabiamy dalej słupki, ale w odległości od koralików. Ta przerwa między koralikami, a kolejnymi słupkami musi być mniej więcej wielkości jednego koralika...



...po to, żeby po zsunięciu słupków koraliki ułożyły się w taki sposób:


Inny sposób wrabiania koralików (tym razem parzystych)

Robimy jak poprzednio wymaganą wzorem ilość słupków i przesuwamy do igły jeden koralik.
Drugi natomiast zakładamy na igłę.



Przerabiamy dalej, tym razem nie zostawiając już przerwy między koralikiem a kolejnym słupkiem.



Zsuwamy z igły i mamy już wrobione koraliki smile.gif



Tym samym ogłaszam drugą część kursu za odbytą :-)
Za czas jakiś odsłonię przed chętnymi kolejne meandry sztuki tajemnej zwanej "frywolitką igłową".

Na odbudowanie nadwątlonych siła zapraszam na blok czekoladowy. Przepis rzecz jasna w Garkotłuku

sobota, 10 kwietnia 2010

Jak zwykle...

Chciałam napisać kilka słów wyjaśnienia w nawiązaniu do mojego kursu frywolitkowego.
Tworząc go, chciałam pomóc dziewczynom, które nie kochają się z czółenkami i nie mogą dojść z nimi do ładu.
Też tak miałam. Co z tego, że opanowałam flipnięcie, a słupki były tam, gdzie ich miejsce, skoro nie sprawiało mi to przyjemności.
I dopiero igła została niejako moim "objawieniem".
Po opublikowaniu kursu cieszyłam się ogromnie, że udało mi się (chyba!) "zarazić" wiele osób tą jakże wdzięczną techniką dziergania.
Niestety - okazało się, że wsadziłam przysłowiowy kij w mrowisko.
Sporo się dowiedziałam w ostatnim tygodniu na temat wyższości frywolitek czółenkowych nad igłowymi. I na swój własny temat przy okazji też.
W mniej lub bardziej zawoalowany sposób.
Miałam również "przyjemność" dowiedzieć się tego czytając własną pocztę mailową.
Porównywanie frywolitek jednych i drugich jest po prostu śmieszne.
Dla mnie to jest tak jak gadanie o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia.
Ale skoro jest taka potrzeba, to oznajmiam:
1: frywolitkę czółenkową mam opanowaną (gdyby ktoś miał wątpliwości)
2: nie mam zamiaru katować się czółenkami tylko po to, żeby dołączyć do "elity" frywolitkowej -
to ma być dla mnie przyjemność, a nie kara za grzechy
3: nie uważam się za guru w żadnej dziedzinie robótkowej
4: nikomu nic nie narzucam
5: w brew pozorom jestem inteligentna i liczne aluzje zrozumiałam
6: dla nikogo nie jestem konkurencją i nie hoduję kolejnych zastępów pań frywolnych (najidiotyczniejszy zarzut, jaki przeczytałam!)
7: więcej kursów już u mnie na blogu nie będzie - żadnych.

Chciałam dobrze - wyszło jak zwykle...

sobota, 3 kwietnia 2010

Ale jestem!

Wprawdzie pierwszy kwietnia był przedwczoraj, ale pozwolicie, że jednak wspomnę Prima Aprilis z lekkim opóźnieniem.
Tym bardziej, że nie będę pisać o tegorocznym.
Tylko o takim jednym sprzed lat. Sprzed wielu lat...
Było to 01.04.1989.
Piękny, słoneczny dzień. Siedzieliśmy sobie na ławce w ogrodzie: ja i mój absztyfikant.
W pewnym momencie tenże rzeczony człek zaczął snuć jakieś plany o naszej wspólnej przyszłości. Świetlanej oczywiście.
I podsumowując swe wywody wziął się i oświadczył.
Wstępnie rzekłabym.
A ja?
No cóż...
Nie wykazałam się poczuciem humoru adekwatnym do wskazań kalendarza i łyknęłam jego słowa jak gęś (którą wtedy nota bene byłam) kluski.
Gościu nie zakrzyknął radośnie PRIMA APRILIS. Pewnie mu głupio było ;-)
I tak oto można rzec na skutek żartobliwej daty w kalendarzu do dnia dzisiejszego nie jestem pewna co mam sądzić o moim małżeństwie. Prawdziwe ono, czy takie więcej primaaprilisowe ;-)

Dobrze, że tegoroczne święta nie zahaczają o "dowcipna" datę, bo czytając, lub słysząc życzenia nie byłabym pewna, czy one aby na pewno są serio ;-D
Ale na szczęście mam absolutną pewność, że płyną z głębi serc i z sympatii do mojej skromnej osoby :-)
Ogromnie dziękuję Wam moje kochane!
I ja również składam Wam, Waszym najbliższym życzenia pogodnych Świąt Wielkanocnych pełnych nadziei i miłości. Wiosennego nastroju i serdecznych spotkań rodzinnych.


A na zakończenie...
Mała niespodzianka. Ot taki zajączek ;-)
Jak wiecie, na wielu blogach pojawiły się pomysły na "inne candy".
Na przykład u Joli czy u Penelopy

Ja poszłam, że tak powiem jeszcze dalej.
A mianowicie postanowiłam, że oprócz mnie nikt nie będzie wiedział o zbliżającym się losowaniu. Ot - taka moja zabawa w Secret Service ;-)
Postanowiłam już w styczniu, po moim candy urodzinowym, że po zakończeniu pierwszego kwartału będzie losowanie.
Jakie zasady ustaliłam?
Bardzo proste i podobne do tych u Joli i Penelopy.
A mianowicie: Policzyłam wszystkie posty z pierwszego kwartału. Było ich 14. Odrzuciłam ten, w którym ogłosiłam candy urodzinowe.
Tak więc zostało 13 wpisów.
Kazałam wybrać dziecku starszemu liczbę od 1 do 13.
Rabarbara nie dziwując się, aczkolwiek nie wiedząc o co chodzi bez namysłu wybrała cyfrę 7. Wytypowany bezwiednie został ten post
Było pod nim 30 komentarzy.
Po odrzuceniu moich zostało 24.
Teraz zatrudniłam Anię. Kazałam jej wybrać liczbę od 1 do 24.
Padło na numer 23
kass pisze...

Dzieci Ci przybywa, słodkie te króliczki, pracowita jesteś mama!!!!
Ata mam pytanie, jak sprawuje się Twoja 'Zosia'?
Jestem bez maszyny (stara wysiadła i pewno nie opłaca mi się naprawiać) a potrzebna jest mi niestety ma już...doradź cz warto kupić taką jak Twoja, sama nie wiem na co się zdecydować a za dużo nie wydać. Będę wdzięczna za radę, pozdrawiam cieplutko!!!

Kasiu! Gratuluję i poproszę o adres :-)
A co Kasia wygrała?
Nie powiem i nie pokażę! Jak ma być tajnie, to do końca ;-)
Mogę tylko zapewnić, że to będzie coś frywolnego i coś szytego. Jak się Kasi spodoba, to się sama pochwali! O!

A czy będzie następne candy tajne przez poufne?
Tak.
Ale nie wiem kiedy - może za kwartał, może na dwa miesiące, a może za pół roku. Kto to wie ;-)

Ale jestem - no nie?? ;-DD