sobota, 27 stycznia 2018

Kulinarne wpadki i wypadki...

Wprawdzie nie jest to mój blog o garach i o gotowaniu, ale jakoś tematyka wpisu idealnie pasuje do tego akurat bloga.

No więc.

Przedwczoraj byłam z wizytą przyjaźni u bardzo miłej osoby
Ploteczki, pogaduchy, oglądanie miliarda pięknych szmatek, mizianie kocambra i dalsze Polek rozmowy...
Czas płynął szybko i niepostrzeżenie.
Mus coś zjeść. Koleżanka zarzuciła na obiad karkówkę pieczoną z pieczarkami w sosie.
W stosownym czasie rzeczona świńska część kadłuba powędrowała w naczyniu żaroodpornym do piekarnika na przepisową godzinę, a my ponownie rozpłaszczyłyśmy się zrelaksowane w fotelach, kontynuując rozmowy różne.
Po mniej więcej pół godzinie gościnna pani domu zerwała się z okrzykiem:
- O q...wa! SOS!
No cóż...
Niewiele brakowało, a byłaby karkówka w sosie  bez sosu...

Ponieważ karkówka bardzo mi posmakowała, postanowiłam zapodać ją na obiad mojej rodzinie w dniu dzisiejszym. Tak więc wczoraj poczyniłam stosowne zakupy. Niewiele kupowania było, bo prawie wszystko miałam. Nawet ocet balsamiczny. Oraz karkówkę. Brakowało mi (wg. mnie!) jedynie cebuli.
Stoję ja sobie w kolejce do kasy, paczam z zadowoleniem na taśmę z niewielką ilością produktów i...
I nagle olśnienie!
- O q..wa! PIECZARKI!
Karkówka pieczona z pieczarkami w sosie bez pieczarek brzmi trochę głupio...
Udało się! Pieczarki kupiłam. Karkówkę zapodałam. Rodzinę przekarmiłam.
Nie dali rady końskim porcjom. Dzięki temu mam obiad na dwa dni z czaszki :-D

A teraz moje wczorajsze wyczyny kulinarne.
Schabowe nietypowo miałam trzy sztuki. Osób chętnych teoretycznie cztery.
Ja zrezygnowałam z chabaniny bez żalu, bo wolałam posilić się śledziami mistrza szklarskiego.
 (Nie szukajcie przepisu, bo go zwyczajnie nie ma  sieci. Jak opublikuję, to będzie ;-) )
Tak więc tym samym kotlety były w stosunku jeden do jednego.
Wrzuciłam je do piekarnika razem z frytkami do upieczenia. Zamknęłam piekarnik i poszłam w cholerę szyć.
Po mniej więcej 25 minutach zlazłam na dół w celu ogólnego ogarnięcia kuchni i zapodania rodzinie obiadu.
Idę do piekarnika, a tam...
Frytki jak były blade, tak blade sobie dalej były. Żadnej zmiany.
Tknięta złym przeczuciem wetknęłam rękę do piekarnika, a tam zimno jak w prosektorium!
Piekarnik umarł, zapytacie.
Nieeee...
Działa.
Tylko że jak się włącza termoobieg, to trzeba też drugim pokrętłem włączyć grzałkę...
Sama z siebie nie zadziała.

Rodzinie wygłodzonej usiłowałam wmówić, że to wina frytek wrednych niepiekliwych, że piekarnik się psuje i ogólnie NIE MAM POJĘCIA O CO KAMAN!

Tja...
Z głodu nie padli. Dali radę. Obiad dostali bardzo nieco później niż zwykle. I ŻYJĄ!
I do tego wpisu nie mają pojęcia, dlaczego tak długo czekali na strawę :-D

W sumie nie powinnam tego pisać, bo będę miała przechlapane po całości, ale co tam! Jest ryzyko, jest zabawa ;-)



niedziela, 7 stycznia 2018

Kamienny domek panny Lawendy

Na pewno większość z Was czytała serię książek o Ani autorstwa L.M.Montgomery.
W części drugiej, czyli "Ania z Avonlea", rzeczona Ania lekko zabłądziła i natknęła się na domek panny Lawendy Lewis. Kamienny domek zwany Chatką Ech.

Dlaczego przypominam tę książkę?
Otóż błąkając się po czeluściach internetu, natknęłam się na zdjęcie, które mnie absolutnie urzekło.
Zdjęcie uszytka, żeby była jasność. 
Pierwsze skojarzenie jakie miałam: kamienny domek panny Lawendy! Nieważne, że ona w ogródku hodowała lawendę, a nie malwy. Domek był kamienny i już!
Żadnych danych odnośnie autora nie było, ale wystarczyło wrzucić fotkę w wyszukiwarkę i niezawodny wujek google doniósł mi, kto jest twórcą. Pisałam do autorki z prośbą o zgodę na uszycie czegoś w ten sam deseń, ale niestety nie odpisała mi. Może mail na blogu nieaktualny? Może inna przyczyna. Nie wiem.
Ale absolutnie musiałam to uszyć! I po prostu mieć. Tylko dla siebie 😁

Korzystając z tego, że w nowy rok weszłam plując płucami i smarcząc mózgiem (znaczy przymusowo na zwolnieniu byłam), przystąpiłam do szycia.
I uszyłam! I mam! I już wisi w kuchni!

I bardzo jestem z niego zadowolona :-)
W te ponure, bardziej obleśnie jesienne niż zimowe dni, bardzo sympatycznie rozwesela oczy tęskniące za kolorami.


Małe zbliżenia na malwy (yo yo maker sprawdził się doskonale :-D )


Kamienny mur pikowany z wolnej ręki - jestem z niego baaardzo dumna! Wyszedł idealnie, dokładnie tak, jak zamierzałam :-))




Okno na świat, lekko malwami przesłonięte:



Fajnie jest mieć na ścianie ciepłe lato. 

Obrazek nie ma imponujących rozmiarów: 35 cm na 55 cm.

Hmm... Jakby to powiedzieć... Bardzo mi się spodobało szycie kamiennego domku panny Lawendy. I już wymyśliłam kolejne dwa. Jeden już zaczynam powoli szykować. Nad drugim jeszcze lekko się zastanawiam ;-)

Za piękne zdjęcia dziękuję mojej córce Joannie :-)