sobota, 28 lutego 2015

Powtórny debiut

Jak to zwykle bywa w soboty, młoda młodsza ma rano zajęcia na licznych uczelniach warszawskich. A to UW, a to Polibuda albo inna SGGW. Dziś padło na APS.
- To jak ty będziesz na zajęciach, to ja sobie podrepczę do sklepu z marzeń. - Zakomunikowałam Annie.
- Aha. Pewnie jakiś robótkowy? - Zapytało dziecko z nutką wyższości i znudzenia w głosie.
- Nie "JAKIŚ" tylko patchworkowy, mówiąc w skrócie.
- Jeszcze gorzej!
- Coooo???
- NUDA!!! Same gałgany.
- Sama jesteś gałgan! Nie znasz się, profanko! A żeby cię całkiem dobić to uprzejmie informuję i OSTRZEGAM lojalnie, że w drodze powrotnej zahaczamy o outlet tkanin na Czerniakowskiej.
- ZNOWU??? O NIE!
- Jakie ZNOWU? Sto lat temu tam byłam. Muszę kupić pomarańczowy, bo myślałam, że mam, a nie mam.
- Boszszsz... I znowu tam będziesz i będziesz? I nie będziesz chciała wyjść??? I znowu będę cię musiała siłą wyciągać z tych szmat?
- Spoko. Tym razem jadę po konkret. Jeden kawałek materiału za dychę i do domciu.
- Taaa... Już ja to widzę. - Trzynastoletnia sceptyczka popatrzyła na matkę chłodnym, acz doświadczonym przez życie z rękodzielnikiem, wzrokiem.
- Obiecuję, ty marudo!
- To ja posiedzę w samochodzie. Wezmę komórkę i nie będę się nudzić.
- A proszsz bardzo!
- Albo pójdę z tobą. I z komórką. Mam nadzieję, że tam mają jakieś WiFi.
Nic nie odrzekłam, tylko utłukłam drugorodną wzrokiem stalowym.

A więc, kiedy już pozbyłam się balastu osobistej gimnazjalistki, porzucając ją na zajęciach z asertywności (co za ironia losu!), podreptałam do czarodziejskiego sklepu na Sękocińskiej.  Nie wyszłam stamtąd z pustymi rękami. O nie! :-D
Ale o tym będzie całkiem osobny wpis za czas jakiś.

Wróciłam na APS idealnie o czasie i na ten tychmiast podsunęłam młodej pod nos, to co znabyłam.
- Ooooo! Jakie ekstra! Super!
- Widzisz! Nie tylko nie nudno, ale i zarąbiście szmatkowo, co nie?
- Noo...
- Ale outlet i tak zaliczam. Nie ma bata.
- Pffff... Musisz???
- TAK! Siedź sobie w samochodzie, nieużytku!

Nieużytek mimo wszystko zdecydował się na opuszczenie autka i podreptania do sklepu z matką oszalałą na punkcie bawełen.
Po drodze jeszcze się upewniała:
- Ale tylko wchodzisz, płacisz i wychodzisz?
- TAK! Ile razy mam powtarzać?
- A bo z tobą to nigdy nic nie wiadomo. Zwłaszcza jak w szmaty wpadniesz. Albo inne takie tam nudziarstwo do robótek.
Nie skomentowałam, w warkocz też nie sieknęłam, bo młoda czujnie wlokła się za mną, jakby miała obuwie z ołowiu.
No i teraz clou programu:
Wchodzimy do sklepu.
Od razu proszę o to, co sobie na stronie upatrzyłam i idę zapłacić. Młoda sapiąc z niechęcią za mną.
Nie byłabym  jednak sobą, gdybym nie zapytała o lamówki. Bo mus mi mieć do tego, co aktualnie szyję. Zwyczajowo sama tworzę lamówki, ale do tego akurat projektu nie bardzo mam z czego i szukam gotowca.
Pani postawiła mi przed nosem kolorowe lamóweczki i dorzuciła jako ciekawostkę kolorowe dzianinowe.Moje oko wyłuskało tęczowe, fajne coś. Okazało się, że to nie lamówka, tylko guma. Szeroka i obłędnie kolorowa.
Młoda zerknęła z zaciekawieniem.
- A do czego to?
- Guma na przykład do spódnic. - Powiedziałyśmy zgodnym chórem z właścicielką sklepu.
- Do spódnic? - Dziecko jakoś nie bardzo to widziało...
- No patrz - ta moja spódnica jest wszyta w gumę. Tylko czarną.
- Ale ekstra spódnica! - Zakrzyknęła moja trzynastoletnia maruda. - Mogłabyś mi taką uszyć!
- Spódnicę???
Pani w spódnicy z marzeń mojej córki pocieszyła mnie:
- To proste. Z koła.
- Wiem, wiem. No to idź i szukaj szmatki na kieckę - Pogoniłam Aniusię.
Druga pani wzięła ja pod swoje skrzydła i odfrunęły.
- A to dopiero... - Mruknęłam.
- Oj da pani radę! Z koła to szybko się szyje.
- Wiem. Nie o to mi chodzi. Po pierwsze - ona chce SPÓDNICĘ! A po drugie - dobrowolnie poszła sama gmerać w materiałach! A ta pani spódnica to z tej pianki, którą widziałam na FB?
- Tak. A może córka taką będzie chciała?
- Chyba wątpię. I kwiaty i krótka i taka fru-fru...
- Też się bałam, że moja córka uzna to za obciach, a teraz nie chce w innej chodzić.
- Nie dziwię się! Jest swietna!

W tym czasie młoda wróciła z dwoma materiałami.
- Patrz, jakie super! Ten w kratkę to prawie jak szkocki, a te paski są super! Ależ tu tego! Nie wiedziałam co wybrać!
Z trudem pohamowałam chęć natychmiastowego zemszczenia się na dziecku za jej utyskiwania i stękania sprzed chwili!
- Ty, mała. A może chcesz spódnicę taką, jak ma pani na sobie. To z pianki jest.
- Z pianki?
- Pomacaj - Pani podsunęła Ani rąbek spódniczki.
- Łaaaa! CHCĘ!!! Kupisz? Uszyjesz? Mega! Wiesz co? To ja się nawet zacznę uczyć szyć na maszynie!

Tjaaaa...

Pojechałam do outletu po metr materiału za dychę...
Nie wiem, dlaczego zapłaciłam ponad 70...
Może dlatego, że pianki musiałam kupić więcej niż tylko na spódniczkę dla szczuplutkiej dziewczynki (TOREBKĘ DO KOMPLETU, MAMUSIU, POPROSZĘ!). Do pianki piękną gumę i rzecz jasna lamówkę do wykończenia całości.

I tak oto powstał mój pierwszy ciuchowy uszytek po latach tak mniej więcej dwudziestu sześciu... Kiedyś szyłam w hurcie kiecki, bluzki, sukienki, spodnie. Potem przestałam.
Aż do dziś, kiedy to nastąpił mój powtórny debiut po latach przerwy ;-)

Aha! Może by tak pokazać, co stworzyłam:





Góra spódniczki:


I oczywiście moja duma i chluba, czyli lamówka wszyta ręcznie:

Ania jest przeszczęśliwa i dumna. Zarówno z matki, jak i ze spódniczki:

No i co ciekawe - plany ma...
- Za tydzień wpadniemy do outletu po tamtą bawełnę w paseczki. I w ogóle pooglądać na spokojnie co tam jest. Popatrzę jeszcze u nich na stronie i coś sobie pokombinuję. A potem mi uszyjesz jakąś sukienkę, bluzkę, może jeszcze jakieś spódnice...

Jasssne! Oszszszywiście!

I co teraz? Mam się bronić przed szyciem ciuszków, czy wziąć ten ciężar na klatę i cieszyć się, że dziecko zaczyna pomaleńku rozumieć miłość matki własnej do gałganków?

niedziela, 22 lutego 2015

Maglownica do szycia

Wczorajszy dzień to było po prostu mistrzostwo świata!
A tak niewiele by brakowało, żebym została spacyfikowana w domu.
Przez przeziębienie - notorycznie przytulające się, kichające i kaszlące dzieci w szkole to jednak generator zarazy i wirusów wszelkich.
W piątek kole południa padłam trupem.
Byłabym hipokrytką, gdybym nie przyznała się, że zrobiłam się na trupka bez przyjemności ;-)
Brakowało mi takiego lenistwa pod wezwaniem choróbska. Tyle, że nie mogłam i bardzo nie chciałam rozciągać tego na cały łikend. Bo plany miałam.

Patchworkowo-spotkaniowo-kursowe.

Motywator jak siemaszwiktor!

Ozdrowiałam na wszelki wypadek już wieczorem w piątek po to, żeby w sobotę rano stawić się u Ani na kursie z pikowania na zarąbistym longarmie Juki.

Czyli mówiąc po polsku: miałam do czynienia z maglownicą do szycia.



Maszyna docelowo (po wyrzuceniu szafy za Abulinką) będzie miała trzy metry długości, a możliwe jest przedłużenie jej o kolejne półtora metra, a wtedy to już będzie na niej można pikować nawet dywany :-D

 Tyle, że trzeba by wyburzyć ścianę, ale to drobiazg, bo byłaby taaaaka długa:



W tajniki obsługi maszynerii wprowadzała nas nie tylko Ania, ale też Ikuko z firmy Juki.



Maszyna budziła ogromne emocje w co poniektórych i rzucali się na nią niczym wygłodzone kociaki na michę z mięskiem ;)

Anna, nie bój się - nie powiem, że to Ty ;-P


Po wstępnym obwąchaniu magla do szycia nastąpiło to, na co wszystkie czekałyśmy raczej niecierpliwie, czyli pokaz pikowania:



Oczywiście nie tylko Ikuko miała pikować - my  też! Ale najpierw musiałyśmy złapać trochę oddechu  i oddać się małym ploteczkom:

Oraz pokazom prac

To cudo uszyła Basia (niezblogowana). Tak wygląda skończony FWQ.
Po prostu cudo!
Nasza kochana Gospodyni widząc to cudo natychmiast zarządziła zmianę dekoracji:


I w ten oto sposób doszłyśmy do punktu kulminacyjnego naszego spotkania, czyli do samodzielnych prób pikowania na maglu do szycia.

Już nie pamiętam, która z nas była najbardziej zdeterminowana i najodważniejsza. Chyba Agnieszka.



A potem każda z nas próbowała swoich sił, chociaż użycie słowa "siła" nijak ma się do tego urządzenia: wystarczy lekko ją dotknąć, a ona śmiga jak szatan :-D




Każda z nas pikowała co chciała i jak chciała:


Chyba nie muszę dodawać opisu do powyższych fotek, bo wszystko jest jasne ;-)

Jedna z dziewczyn, Karolina, machnęła takiego słonecznika, że mucha nie siada:


Marzenka poszła o krok dalej i przepikowała organzę:

To sprytne urządzenie ma też jeszcze jeden ciekawy gadżet, a mianowicie laser.
Na kartce rysujemy sobie dowolny wzór, kładziemy go na pikowanej powierzchni, nakierowujemy światło lasera na nasz szkic i hajda:

Na powiększeniu lepiej widać laserowy punkcik na kartce. Liście są autorstwa Ani i Marzenki.
Marzence dziękujemy za kurs w kursie ;-)) Przyda się przed majowym spotkaniem :-)


JUKI TL2200QVP Long Arm to marzenie nie maszyna. Kto raz przy niej postał i popikował, będzie wspominał to doświadczenie z nostalgią. 
Bo raczej żadna z nas nie kupi sobie tego cudeńka na własne potrzeby. Choćby ze względu na gabaryty rzeczonego magla ;-)

Na szczęście jest na ziemi ursynowskiej takie cudowne miejsce, gdzie można choćby przez kilka godzin poczuć się jak paczłorkowy Leon Zawodowiec.
I nie mam tu na myśli tylko maszyny Juki, ale naszą cudowną, pełną energii, niespożytych sił  profesor Anię Sławińską

Zarażającą nas niekończącym się entuzjazmem i wlewającą w nas przekonanie, że każdy umie szyć. 
Szkole Patchworku jest jakoś tak, że wystarczy tam wejść i od razu chce się szyć. Tam nawet ściany gadają o szyciu :-D
Na zakończenie zdjęcie grupowe wczorajszych uczestniczek szkolenia:

Na zdjęciu od prawej: Kiboko (Marzenka), Abulinka (Agnieszka), Basia, Jadwinia, Ikuko z synkiem, pisząca te słowa Ata oraz Aploch (Ania). 

Dziewczyny! Dziękuję Wam za cudowny dzień :-)
Aniu S. - dzięki Tobie moje akumulatory znowu są full :-))

Kto nie był i żałuje - niech się zapisuje.
Kto się nie zapisze - niech zazdrości gryząc palce do kości ze złości ;-)

PS: Część zdjęć jest mojego autorstwa, większość pochodzi od Ani Sławińskiej. Publikuję je za zgodą i wiedzą wszystkich zainteresowanych (pytałam i dostałam głośną i wyraźną akceptację) :-)

czwartek, 12 lutego 2015

Rozmowy na dwie głowy numer dwa

Jakiś czas temu.
Młodej młodszej popsuły się sznurówki od trampek. Kolor - szary.
Mus wymienić na nowe. Rzecz prosta i oczywista - kupić nowe, stare wywalić i już.
Aha! JUŻ!
Zwiedziłyśmy pasmanterię, stoiska braci ze wschodu plus sklepy obuwnicze.
NIE MA! Jak długość była ok, to kolor szary był za jasny i wyglądał idiotycznie, a jak kolor był dopasowany, to sznurówki miały długość bliską wysokości reprezentacji koszykarzy...
Weszłyśmy do obuwniczego. Za ladą pani w wieku mocno pobalzakowskim.
- W czym mogę pomóc?
- Czy ma pani szare sznurowadła?
- Szare? Nie mam. Ale mam zielone!
- No nie. Dziękuję. Szukamy szarych.
- Ale mam zielone jasne i ciemne!!!
- Aha. Ale one ciągle nie są szare!
- A czerwone mogą być?
Nie mogły być...

Kilka dni temu.
Młoda młodsza wybiera się w celu odchamienia na recital piosenek Edith Piaf w wykonaniu Anne Carrere.
- Tato! Poproszę kasę na koncert Edith Piaf.
Tata bez słowa wyasygnował bardzo konkretną kwotę.
A wczoraj opadły go po niewczasie pewne wątpliwości:
- Ania! Dałem ci pieniądze na Edith Piaf...
- No dałeś.
- Ale ona przecież nie żyje!



Dziś.
Aś pracuje w szkole (taka skaza genetyczna).
Dzisiaj był bal karnawałowy. Wszyscy poprzebierani pokazowo. I uczniowie i nauczyciele.
Zabawa trwa w najlepsze. Moje dziecko na chwilę wyszło z sali balowej w celu zaczerpnięcia oddechu.
Pierwsze co zobaczyła, to dwóch facetów w mundurach straży miejskiej. Na ich widok rozpromieniła się niczym jutrzenka majowa i gościnnie zakrzyknęła:
- O! Widzę, że panowie na bal przebrani! Zapraszamy!
Panów zatkało...
To nie byli przebierańcy, tylko interwencja służbowa na wezwanie nerwowych sąsiadów...

niedziela, 8 lutego 2015

Drobiazgowo

Myliłby się ktoś, kto sądzi, że po uszyciu etui na mamuta będę mieć przesyt szycia. Lub ewentualnie będę odczuwać wstręt do maszyny.
Nic  z tych rzeczy!
Leciutką niechęć odczuwam na myśl o ewentualnym pikowaniu jeszcze jednego takiego giganta. Przepychanie grubej rury przez mały otwór to jednak dość irytująco ciężkie zadanie. Fizycznie ciężkie. Pot się ze mnie lał strumieniami, zęby zgrzytały, a kręgosłup pękał z niepokojącym chrzęstem ;-)
No, ale nie mówię, że nie będzie powtórki z rozrywki za czas jakiś ;-)
Po prostu następnym razem to już na wszelki wypadek DOKŁADNIE policzę i wyliczę co mi może niechcący wyjść ;-D

Tak więc, mimo użerania się z narzutą, nie nabawiłam się traumy szyciowej i postanowiłam, że może by tak na drobnicę się rzucić.
Tym bardziej, że miałam sporo małych ścinków i trzeba je było jakoś zutylizować.
Na pierwszy ogień poszły podkładki pod kubki:

Podkładki powędrowały ze mną do pracy, aby służyły celowi do jakiego zostały powołane do życia.
Zupełnie nie wiem dlaczego, ale moje obie koleżanki zaparły się, że nie będą używać, bo... się ubrudzą i nie daj Bóg zniszczą! :-D
Na szczęście udało mi się je przekonać, że jak coś, to można je uprać, albo uszyję nowe.
I to z przyjemnością.
Podstawki noszą dumną nazwę Happy Hexagon Trivet. A schemat na nie mam z cudownej książki, kupionej dwa tygodnie temu pt: "Patchwork please!".

Następny drobne uszytki to dwa piórniczki.
Ten jest Asiowy:

A ten dla Ani, ale nie mojej córki, tylko dla jeszcze jednej koleżanki z pracy :

Na koniec ciut większy drobiazg, uszyty nawiasem mówiąc przed chwilą, czyli poducha:

Ten niby słonecznik to dresden plate, czyli coś, co musiałam szybko wypróbować i mieć ;-)
Poduszkę traktuję jako poligon doświadczalny. Nie jest wolna od błędów i wypaczeń, ale po to się robi próby, żeby efekt docelowy (finalny) był idealny ;-)
Póki co - czekam na zamówione materiały. Jeszcze poczekam, bo idą z baaardzo daleka...
Hmmm... 
No to może, żeby nie tracić czasu na jałowe czekanie, coś bym uszyła? Tak dla odmiany ;-D