wtorek, 20 maja 2014

Minął rok

Dokładnie dziś mija rok, kiedy znalazłam Lucka.
Było to 20.05 w poniedziałek. Pierwszy wpis na jego temat pojawił się dzień później, czyli we wtorek.
Tak więc taka ładna klamra powstała.
Szansa Lucjusza na przeżycie oscylowała w okolicach zera bezwzględnego.
A jednak kocina się ogarnęła, a Ata go przygarnęła ;-)

I co? Żyli dalej długo i szczęśliwie? Czy było łatwo, miło i przyjemnie?
O nie!
Lucek jest chyba najtrudniejszym kotem, jakiego kiedykolwiek miałam.
I nie mam to na myśli jego problemów zdrowotnych związanych z wypadkiem.

Chodzi mi o jego wychowanie do życia w rodzinie ;-)

Kolejne stopnie wtajemniczenia w cywilizowanie Lucka można podzielić na kilka etapów.

Etap pierwszy:
czyli kot zagubiony, skołowany i naćpany lekami.
Biegał w kółko, tratując wszystko i wszystkich na swojej drodze - łącznie z oburzonym i zbulwersowanym Fredziem.
I to jego zagubione, potworne miauczenie! Umarłego w środku nocy potrafił z zaświatów wskrzesić!
Na wszelki wypadek - pazury i zęby na wierzchu i w ciągłym użyciu - człowieki to zuuuooo!!!
Chociaż za starszą można połazić i popatrzeć co robi. Tylko czy ona ciągle musi tak do mnie gadać???
Lucek i Lucek. A kto to???

Etap drugi:
czyli kot treser.
Tresował nas bez umiaru. Zębami, pazurami i miauczeniem z piekła rodem! Pogłaskać? Owszem - tylko jak śpię! Ewentualnie jak się na chwilę zajmę jedzeniem. Na dwór? Chętnie! I w długą! Niech kiciają, wołają i szukają do upojenia! I tak znajdą i do domu przyniosą. A jak nie znajdą? Znajdą, znajdą! Nie odpuszczą! A jak już wygrzebią z pokrzyw w zdziczałym ogrodzie kilka posesji dalej i będą do domu nieść, to też nie jest źle - można warczeć, gryźć i drapać!
Starsza,  średnia i najmłodsza są nawet całkiem, całkiem. Ale ja tu rządzę! Facetów toleruję, ale omijam... Wszystkich ewentualnie mogę myć. Brudasy z nich i już!
Na mój widok wołają Lucjusz... Nie wiem, o kogo chodzi.


Etap trzeci:
czyli kot zbuntowany niejadek.
Kastracja i czipowanie równa się zamknięciu kota w domu. Choćby dlatego, że po zabiegu kocur ma siedzieć w domu, aż mu się to i owo zagoi. No to bunt! I strzelam fochem! Znowu pazury i zęby w robocie! Niech sobie nie myślą, że ze mną wygrają! I zero jedzenia! Po co? Może zmiękną i wypuszczą na polowanie na myszy, krety i ptaszory.
Idę ich umyć - znowu jacyś tacy nie wylizani...
Lucyferiusz?

Etap  czwarty:
czyli kot dalej zbuntowany.
 Głaskanie??? Przytulanie??? Na kolana??? I co jeszcze? No może ewentualnie do  tej najstarszej pójdę, jak siłą zgarnie. Można potem wbić jej pazury w nogi, jak tak się napiera na te kolanowe pieszczoty. Sam przyjdę, jak będę chciał. Wolę siedzieć obok niej i już. Bo to, że od początku za nią łażę i pomagam we wszystkim, to jeszcze nie jest powód, żeby mnie dotykać!
Łażę, bo kontroluję. A potem muszę znowu ich wszystkich myć!
Lucyfer. Też coś!

Etap piąty:
czyli kot mniej zbuntowany.
Czasem mogę ewentualnie wskoczyć na kolana najstarszej. Bo jak zwykle łapy aż do łokci ma wymagające intensywnego lizania. Swetry też wołają o pomstę do nieba. O włosach najmłodszej już nie wspominam... Lucek... To chyba ja?
Może zacznę jeść?

Etap szósty:
czyli kot kociasto-przytulny.
Faaajnie tak siedzieć na kolanach. I mruczeć. I dostawać całuski w łebek! Chyba ją zaraz znowu liznę po rękach. Czyściutkie miseczki zawsze pełne. Głasków do wypęku. Na dwór wypuszczają i specjalnie nie kontrolują. Jak zniknę z oczu, to wołają "LUCEK!" i wiem, że to o mnie chodzi. No to idę. Bo pewnie pochwalą i pogłaszczą.
Jak super jest być kochanym kotem!
Lucuś to ja! I mam super starszego brata Fredzia!


Kiedy nastąpił etap szósty? Po ostatniej chorobie Lucka. Jak to Ania stwierdziła:
- Gorączka resztę złości do świata mu z mózgu wypaliła!
Coś w tym jest! Wprawdzie Lucjusz łagodniał z miesiąca na miesiąc, ale tak ogromna zmiana w jego charakterze nastąpiła dopiero po tej dziwnej infekcji, którą przeszedł wczesną wiosną.
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Lucek przestał być agresywny, nie drapie nas, nie gryzie - oczywiście myje w dalszym ciągu. Nie dewastuje kwiatków w doniczkach (upodobał sobie difenbachię i dwa-trzy razy w tygodniu musiałam ją wsadzać na nowo do doniczki, a ziemię starannie wtartą w dywan wygryzałam odkurzaczem,szmatami i ręcznie!). Nie zrywa zasłon i firanek. Nie prześladuje cierpliwego jak anioł Fredzia. Nie skacze spod sufitu (dosłownie, bez przenośni!) na zbiór delikatnych dzwonków Ani. Nie kradnie jej zabawek.
 Czasem tylko drażni Chudą drąc pazurami po ścianie (Aś ma nadwrażliwość na dźwięki o wysokiej częstotliwości).
Ciągle i niezmiennie pomaga mi we wszystkich pracach - w domu i w ogrodzie. Czasem przeszkadza przy robótkach ręcznych - wprawdzie nitek frwolitkowych, lub drutowych nie tyka, ale patchwork uwielbia miłością nieposkromioną! Fredzio też, więc składam to na karb absolutnej akceptacji moich poczynań ;-)
                                      
Co jest niezmienne od samego początku? Lizanie! I uwielbienie spania z "człowiekami" - obojętne czy z panem, czy z panią, czy z Anią (Aś czujnie wyprasza kocambry za drzwi przed nocą).
Z panią jednak chyba śpi się najlepiej, bo pozwala włazić pod kołdrę Lucjuszowi, a Fredziowi spać na własnej głowie ;-)
Ma zadziwiającą cechę - sprząta swoje zabawki! I to jak! Pod sznurek: myszki osobno, piłeczki osobno - za fotel w salonie :-D Żeby tak moje córki...


Reasumując: rok temu Lucuś nie żył. Teraz siedzi na moich kolanach, całkiem żywy, rozmruczany i cieplutki. Przytulny i mięciutki.
 A ja, ile razy przejeżdżam koło tego miejsca, gdzie go znalazłam, za każdym razem widzę ten mały, skulony, beżowy koci kłębuszek wśród pędzących samochodów...



Ps. Jeśli ktoś chce cofnąć się w czasie o rok, to polecam etykietę Lucek ;-)

piątek, 16 maja 2014

Do szpiku kości...



Zdjęcie pochodzi z tej strony

"To jest mój starszy brat Karol"
Tak zaczyna się film "Powstanie Warszawskie"
Kiedy zobaczyłam zwiastun, wiedziałam, że chcę, że muszę, że BEZWZGLĘDNIE  MUSZĘ to zobaczyć.
A młoda młodsza absolutnie powinna.

Zarezerwowałam bilety do kina. Trochę mi ciarki po grzbiecie przeleciały, jak zobaczyłam, że sala w połowie jest już zajęta.
- Hyyy... Zapewne młódź szkolna! Oby wiochy nie odstawili!

Rozpoczął się seans.
Najpierw było tak zwyczajnie - ot dwóch braci - Karol i Witek kręcą film.
- Co robicie, chłopaki?
- Film o powstaniu.
- A my robimy powstanie!

Witek - młody  zbuntowany:
- Ja chcę walczyć!
- Wituś! To ważne! Trzeba będzie to  innym pokazać! - Karol, starszy, stonowany, rozważny i ostrożny.

Filmują "zwykłe", powstańcze życie -  roześmiane młode dziewczyny, chłopców pełnych zapału i rwących się do walki. Początkowe ujęcia są pozowane:
- Dobra! Biegnijcie! No nie! Panie majorze! Nie w kamerę! No znowu!

A później?
Później już nie było pozowania...

Później to już był realizm...
Taki strasznie bolesny, namacalny.
Niby dobrze znany, a jednak wstrząsający do szpiku kości...

"Poszły" napisy końcowe. Nikt się nie ruszył z foteli.
Tak, jakby każdy bał się, że jakikolwiek ruch, gest, słowo sprofanuje to, co właśnie się skończyło.
Absolutna cisza w kinie po skończonym seansie.

Ja: kłąb, gula i uścisk w gardle, łzy.
Ania: płacz.
Młodzież, której zachowania się obawiałam: spuszczone głowy, nie patrzą na siebie, ukryte łzy.
I cisza. Ciągle ta cisza...

Ciężko było wrócić w ten współczesny, plastikowy świat, mając pod czaszką tamten czas - uniesień, nadziei, młodzieńczej naiwności, walki z góry skazanej na niepowodzenie.

Jak miałabym ocenić ten film w skali od 0 do 10?
Nie da się. Nie można oceniać takiej absolutnej, bolesnej prawdy! To nie była fikcja. Tam ludzie naprawdę cieszyli się, bawili,  brali śluby, kochali się,  cierpieli, umierali...
To dramat non-fiction. Bez happy endu.

poniedziałek, 12 maja 2014

Trzeba mieć zdrowie...

...żeby chorować!
Najlepiej mieć nerwy końskie i do tego ze stali!
I nie chodzi mi w tym wypadku o mega kolejki do speców od ludzkich wnętrzności, tylko o zwykłego lekarza typu pediatra. Czyli tak zwany pierwszy kontakt dzieciowy.

Najpierw mała podróż w czasie.

Jakiś czas temu, młoda młodsza cokolwiek podupadła na zdrowiu. Kichała, bolało ją gardło i niestety zaczęła kasłać.
O ile z dwoma pierwszymi objawami  poradzę sobie domowymi środkami, o tyle z kaszlem wolę nie ryzykować. Zwłaszcza, że zdarzyło mi się sklasyfikować lekki kaszelek jako nieznaczące nic, a było to zapalenie oskrzeli.
I dla równowagi - kaszel gruźlika uznałam za zaawansowane zapalenie płuc,a było to tylko zwykłe przesuszenie śluzówki.
A że zbliżały się święta, wolałam udać się do zaprzyjaźnionego pediatry, niż zwiedzać dyżury świąteczne.
Zadzwoniłam do przychodni. Pani pediatry nie było, bo miała urlop. No to powiedziałam, że przyjadę do dr Jaśminowskiej - to pani doktor tzw. rodzinna, od lat skazana na mniej lub bardziej cykliczne wizyty to moje, to Chudej, to taty czy reszty dorosłej rodziny.
 - O nie! - Padło z drugiej strony telefonu. - Z dzieckiem to tylko do pediatry!
- Ale ona już takim starym dzieckiem jest. Niedługo skończy trzynaście lat.
- Absolutnie nie! Musi pani pojechać z nią do Starej Miłosnej. Tam jest pediatra. A pani Jaśminowska nie przyjmuje dzieci.

Nie dyskutowałam, chociaż parę lat temu Ania była jakby młodsza i z braku pediatry bez problemu ją przyjęła i diagnozę postawiła. Ba! Mało tego - wyleczyła!
Kazali jechać do Starej Miłosnej do pediatry, to pojechałam.

Wracamy z podróży w czasie.
Otóż Ania padła powalona rotawirusem. W sobotę.
Wczoraj po południu zmierzyłam jej temperaturę i oniemiałam razem z termometrem - 39,5!
Ciut za dużo, żeby dziecię posyłać do szkoły, a mamę do pracy.
Tak więc, dziś o godzinie 7:25 zaczęłam dzwonić do przychodni. Udało mi się dodzwonić JUŻ po 40 minutach.
- Haloooo... Dzieeeeeń.. Dobryyy... Magdalenaaaa.... Młodaaaa.... Przychodnia.... Zdrowia.... W... Międzywiesiu... Słuuuuchaaamm...
Pani w rejestracji jest szalenie miła, ale ma taki dość rozwlekły sposób mówienia.
- Dzień dobry. Chciałam zamówić wizytę dla córki u doktor Zamojskiej.
- A ile córka ma lat?
- Dwanaście. Pod koniec maja skończy trzynaście.
- A to nie do pediatry! To do doktor Jaśminowskiej.
Strzeliło mnie coś!
- Pani Magdo! Czy może mi pani wytłumaczyć jak to właściwie jest? Ostatnio, jak dzwoniłam była za młoda na rodzinnego i wysłałyście nas do Miłosnej, a dziś jest już za stara na pediatrę? Jak to działa? Bo się gubię!
- Nooo doooo pediatry to do piętnastego roku życia można.
Witki mi opadły.
- To jak można, to poproszę.
- A do kogo?

Nosz kuźwa! Do papieża najlepiej! Przecież zapisy u mnie w przychodni są tylko do pediatry!

- Do doktor Zamojskiej...
- Doooobrze... 13:20 może być?
- O rany! Tak późno?
- Nie ma już numerków. Skończyły się, Ten jest ostatni.
- No to jak ostatni to musi być!
- A woli pani o 10:40?

Wolałam... Jakoś tak.

Ania obadana, rotawirus potwierdzony.
A ja poczekam, aż wyzdrowieje i stanowczo zakażę jej chorowania do ukończenia piętnastego roku życia.
 Ot tak!

sobota, 10 maja 2014

Tylko rivanol...

W ubiegły piątek prosiłam Was o kciuki za Fredzia.
Dziękuję Wam bardzo! Wiedziałam, że się na Was nie zawiodę.
A taka ilość kciuków musi, no po prostu MUSI przynieść oczekiwane efekty!


TO NIE NOWOTWÓR!!! Haaaaa!

To jakiś alien był.
Wyrosło coś niefajnego, otorbiło się i ... po antybiotykach skumulowało się, pękło, wylało na zewnątrz i już!
Teraz tylko muszę przemywać rivanolem, w poniedziałek na kontrolę, a Fred znowu czerpie radość z życia wszystkimi czterema łapami.

Foto by Joanna

Jeszcze raz bardzo Wam dziękuję w imieniu Fredzia, no i swoim rzecz jasna :-)))

piątek, 2 maja 2014

Kciuki pilnie potrzebne!

Kotami jestem otoczona dwoma.
Jeden z piekła rodem Lucyferiusz (chociaż w sumie ostatnio się zmienił i jest przykładem kociej łagodności), a drugi niebiańsko spokojny, zrównoważony i łagodny jak owieczka Fryderyk.

Foto by Joanna

Dziś będzie o Fredziu.
Kilka dni temu, w czasie codziennych pieszczotek, wymacałam u kocmabra pod lewą pachą jakąś taką torbiel. Nieduże to było - może wielkości małego orzecha włoskiego, albo dużego laskowego.
Niebolesne.
Ot - coś się zabliźniło i otorbiło. Może jakaś stara blizna nabyta w międzyczasie.
Ale postanowiłam monitorować tę gulkę - dla spokojności.

Wczoraj Fred zachowywał się trochę dziwnie - było gorąco jak licho, a on leżał na ławce przykryty moją ostatnio uszytą narzutą patchworkową (z dżinsu!!!). Słońce go prażyło, a on tak sobie leżał...
Po kilku godzinach wstał, upolował nornicę, przyniósł jako wsad na grilla i stracił zainteresowanie gryzoniem.
Po prostu puścił ją wolno.

Dziś rano, po wstaniu z łóżka, znalazłam Fredzia drzemiącego na skrzyni w łazience z policzkiem wtulonym w mój polar.
Zaniepokoiło mnie to, że kompletnie nie zareagował na moje wejście i głaskanie.
Zwykle motorek włącza się na widok pańci, a lekkie nawet miźnięcie po łepetynie, powoduje wywalenie podwozia do góry i niezwerbalizowana zachęta: "no brzuszek głaszcz, brzuuuuuuszek!"
A dziś nic. Tak kompletnie.
Tknięta złym przeczuciem, pomacałam go delikatnie pod lewą paszką.
I zrobiło mi się słabo: po pierwsze - Fredek zareagował bolesnym miauczeniem, a po drugie - ten orzech był już wielkości limonki!
Ile minęło? Kilka dni. Na pewno nie był to tydzień.

Pojechałyśmy wszystkie trzy plus Fredziątko do naszego weta.
- To wygląda na zmianę nowotworową. Trzeba będzie to wyciąć i posłać na histopatologię. Albo zrobić biopsję, a potem ewentualnie wyciąć. Póki co: przeciwbólowe, przeciwzapalne i antybiotyk. Miejmy nadzieję, że to zwykła torbiel.

Miejmy nadzieję. Na udzie Fred ma też taką torbiel, jak pod pachą. Na razie malutka. Ot - taki włókniaczek.

Kciuki potrzebne poczwórnie:
1: niech to nie będzie nowotwór!!!
2: jutro i pojutrze sama muszę robić mu zastrzyki (podskórnie - chyba dam radę) -  wet wyjechał na weekend. Kiedyś kułam siebie i koty, i jakoś dałam radę, ale to było parę lat temu - mogłam wyjść z wprawy.
3: niech to nie będzie nowotwór!!!
4: niech to do cholery jasnej nie będzie nowotwór!!!