środa, 10 maja 2017

Dla mojej Ani

Dziś króciutko, konkretnie i po prośbie!

Moje dziecko młodsze, które nie raz i nie dwa przewijało się we wpisach na blogu, jest obciążone pewną wadą genetyczną.
Wada ta jest nieuleczalna, ale na szczęście jakoś tam można z nią żyć...
Chociaż łatwo nie jest.
Czasem ten odziedziczony defekt dość mocno utrudnia normalne funkcjonowanie nastoletniej formy życia, jaką jest Anna.
Frustracja związana z bolesną koniecznością egzystowania we względnie normalnym i zdrowym odłamie społeczeństwa bywa dla Ani nie lada wyzwaniem...
Z jednej strony: egzaminy gimnazjalne...
Z drugiej: konkurs zorganizowany przez Royal Stone "Kalendarz biżuteryjny 2018"
Co wybrać???
Rybki czy akwarium?
Anna wybrała rybki w akwarium :-D
Czyli w przerwach na naukę uszyła naszyjnik sutaszowy.
O ten:

I tenże naszyjnik powędrował na konkurs.
Właśnie trwa głosowanie publiczności.
A teraz moja prośba do Was.
Jeśli naszyjnik podoba się Wam i macie chęć oddania głosu na niego, to kliknijcie O TUUUU i "dajcie lajka" :-) 

Głosowanie jest możliwe tylko dla osób posiadających konto na Facebook'u i tylko do jutra, tj. do 11.05, do godziny 23:59

Aha! Chyba nie wyjaśniłam - ta dziedziczona genami choroba nazywa się robótkoholizm :-D

środa, 3 maja 2017

Podziękowania dla Fredzia...

Chyba pod poprzednim wpisem, w komentarzach, pojawiło się pytanie o moje kocury.
Czyli o Lucjana i o Fryderyka.
Nie planowałam zbyt szybko o nich pisać, bo w sumie nie było niczego nadzwyczajnego w ich kocim życiu.
Ot - spanie, jedzenie, spanie, jedzenie...
Zima - zimno, wiosna - zimno, deszczowo - zimno i do luftu - zimno.
Tylko spać można:

Ewentualnie wylegiwać się na plamach słonecznych:


Albo urządzić sobie leżing-plażing-smażing na parapecie:



Pierwszy w tym roku spacer Lucka nie był jakimś szczególnym faktem do odnotowania.
Początek marca, kot w szelkach, spacyfikowany na smyczy  - o czym tu pisać?

Wcześniej, na rozruszanie, kocury dostały na wyraźny wniosek pana, drapak.
Idea fajna. Lucjan oczywiście pomagał w montażu:



I nawet się pobawił:



Dodam, że tą puchatą kulkę urwał w momencie robienia zdjęcia :-D

Fred usiłował wcisnąć się do domku, Nawet mu się udało. Tyle że przy próbie zrobienia nawrotu w środku, skutecznie się zaklinował i z trudem wylazł na wstecznym. Bardzo był nieszczęśliwy, rozczochrany i zniesmaczony... Nie pomogło tłumaczenie, że nie powinien włazić na to dziwne urządzenie, bo obliczone jest dla kotów o wadze do 5 kg. Fred dość znacznie przekracza to minimum...
Ale się nie poddaje i usiłuje, dość dramatycznie, korzystać z nowego sprzętu:

Moje dzieci moje mówią, że on jest tłusty.
Natomiast ja twierdzę, że to nie tłuszcz, tylko masa mięśniowa, ale on jej nie umie napiąć ;-)

Bo dekatyzację doprowadził do perfekcji:

Kiedy w kalendarzu nastanie wiosna i słońce udaje, że grzeje, trzeba koty wyczesać, bo śmiecą kudłami dookoła:

Zaznaczam, że Fred był zadowolony i mruczał - nie charczał, próbując złapać oddech ;-)

Natomiast Lucek grzecznie czekał na swoją kolej, trzymając czesadełko w rączce:

Jak patrzę na to zdjęcie, to mam wrażenie, że to nie do czesania, tylko brzytwa oddana w nieobliczalne łapy...

No dobra...
To teraz do właściwej części wpisu.
O Fredziu będzie.
Kilka dni temu...
Wieczór. Na dworze ciemno, choć oko wykol.
Siedzę sobie spokojnie przy laptopie i się odmóżdżam. Słyszę solidne "ŁUP" na zewnętrznym parapecie. Znaczy Fred wraca do domu.
Wstałam, okno otworzyłam, kota wpuściłam.
- Idź do kuchni, Żarcie masz w misce - powiedziałam do kota, nie patrząc na niego.

Kot nic nie odpowiedział i to powinno było mi dać do myślenia. Nie dało...
Po kilku minutach usłyszałam głuche warczenie Fryderyka dobiegające z korytarza.
- FRED! Zamknij się! Walnij go, a nie lwa udajesz! - huknęłam na sierściucha, sądząc, że usiłuje opędzić się od namolności ekspolzji uczuć Lucka.
Na sekundę ucichło.
Po czym warczenie przybrało na sile.
- FREDEK! Przestań! - ciągle nie miałam ochoty ruszać się od laptopa i miałam nadzieję na werbalne zdyscyplinowanie kotów.
Nic z tego!
Wytrzymałam jakieś pięć minut warczenia. Dłużej się nie dało.
Zerwałam się z krzesła, poleciałam na korytarz i zapytałam:
- No czego tak się drzesz, debilu?!

Odpowiedź niejako sama mi w oczy weszła, chociaż nieruchoma była, bo martwa...

SZCZUR! Młody, mikry, wielkości wypasionej, uprawiającej kulturystykę myszy,  ale jednak SZCZUR!!!
Fred przytargał go z dworu i dlatego nie odezwał się do mnie zwyczajowo po wejściu do domu.

Wydałam z siebie zduszone:
- Ożeszkurnamaćjapierdolełłłłaaaa!
I dałam dyla do pokoju, po drodze wydobywając ze zduszonego gardła okrzyk paniczny:
- RATUNKU!!!
Nie mogłam się drzeć pełną parą, jak to mam w zwyczaju w takich sytuacjach, bo...
Bo głupio mi było...
Otóż Ania bierze udział w wymianie i w on czas siedziały obie - ona i dziewczynka z wymiany - w pokoju i pogadywały sobie w języku Moliera.
Tak więc nie chciałam młodej młodszej narobić międzynarodowego obciachu...
Się nie udało.
Bo wszyscy się zlecieli, wszyscy się śmieli (ze mnie!), a Anna dla pewności, przetłumaczyła Maevie, czemu jej matka dziwne dźwięki wydawała...
Tak więc dzięki Fredziowi jestem sławna poza granicami. I to dalekimi ;/
😼

Zdjęcia: zwis kaloryferowy, kot zdekatyzowany i kot z brzytwą autorstwa Joanny