czwartek, 27 grudnia 2012

Stosunkuję się

Stosunkuję się do Waszych komentarzy spod poprzedniego postu
Zwykle odpowiadam na komentarze komentarzem, ale tym razem robię odstępstwo od reguły.

Przede wszystkim dziękuję Wam w imieniu własnym i Chudej Chorowitki za taki odzew! I za tyle dobrych słów i życzeń.
Nie wątpię, że pomogły one razem  z końską dawką leków ;-)

Aś dziś odzyskał  wigor, chęć do życia i błysk w oku.
Ba! Napada cyklicznie (niczym Mis Yogi na koszyczki piknikowe) na lodówkę i porywa co smaczniejsze kąski do podbudowania mocno nadwątlonego ciała...

No właśnie...
W pierwszy dzień Świąt dziecko mi powiedziało, że prędko to ona na wagę nie wejdzie!
- Bo? - zapytałam.
- Bo zobaczyłam 42 kg. Więc nie chcę widzieć i wiedzieć, co będzie dalej!
Ta.
Jakoś się jej nie dziwię!

Nic to! Odkujemy Joannę wagowo! Da się radę!
Wszak juz na izbie przyjęć obiecałam jej co następuje:
- Nie łam się! Powtórzymy święta, jak wyzdrowiejesz!
- O! Prezenty???
- Przeginasz! Prezenty już przyssałaś i ci nie zaszkodziły! Żarcie miałam na myśli! 

A teraz do rzeczy, czyli do Waszych komentarzy ;-)

Tak sobie czytałam i czytałam i bardzo mi się robiło tak... miękko i fajowo.
Nie zawiodłam się na Was :-))
Mimo świątecznego czasu chciało Wam się napisać coś "ku pokrzepieniu serca".
To takie ogromnie miłe, budujące i odnawiające moją mocno podupadłą ostatnio wiarę w ludzi! 
Dobre słowo cenniejsze jest niż całe złoto tego świata :-)

Dziękuję Wam (tym, którym się chciało) raz jeszcze bardzo, bardzo serdecznie!

I takie trzy małe post scriptum ;-)

 1: jak widzę i czytam (i jest to bardzo budujące, choć dające do  myślenia) - na wszelki  frasunek dobry trunek (beherovka na ten przykład, czy inna lufa) ;-DDD.
Aś skomentowała krótko:
- Jakbym se walnęła od razu w sobotę, czy nawet w niedzielę, to pewnie bym zdrowa była!
Pewnie ma rację ;-)

2: Elizo - pisząc o oborze miałam na myśli podściółkę dawno niewymienianą ;-)) Krowy lubię i nie mam zamiaru ich obrażać ;-))

3: Ania dała czadu na Wielkanoc. Aś na Boże Narodzenie. Niedługo moje urodziny - obmyślam zemstę ;-DDD

wtorek, 25 grudnia 2012

Jak zwykle - inaczej :-/

U mnie nie może nic być normalnie.
Nawet taki dzień jak Wigilia...
Tzn. generalnie urządzam ją tradycyjnie, 24.12. Czyli tuż przed Świętami ;-)
Co wcale nie oznacza, że przebiega konwencjonalnie. To by było zbyt nudne i oczywiste i nie byłoby o czym pisać na blogu.
No bo co?
Choinka, opłatek, barszczyk, karpik, prezenty, makowczyk, pierniczki, rodzinne ciepło itepe itede...
Standard!
NUDA!
No więc najpierw było nudno, czyli wszystko przebiegało prawie wg schematu.
Prawie, bo Chuda słabą była. Bardzo słabą...
Z łóżka podnosiła się jedynie w celu rozmowy z Bogiem przez muszlę...
Na Wigilię i opłatek wprawdzie zeszła na dół, ale w sumie bardziej bliska była zejścia z tego łez padołu tak w ogóle...
I tak kole 20:00 podjęła męską decyzję, że sama to ona już dłużej nie zdzierży i może ewentualnie czas dać się wykazać siłom medycznym w pobliskim szpitalu...
Zawiozłam ciepłe zwłoki bez protestu i z dużą ulgą, bo Joanna niknęła mi w oczach: buzia jak piąstka niemowlaka, sińce pod oczami do połowy policzków i ogólny brak wigoru i zwyczajowego pyszczenia...
Jako iż czas był wigilijny, ludziów chętnych do kontaktów ze służbą zdrowia zbyt wielu nie było.
Tak więc po jakiś 5 minutach oczekiwania, zgarnęli mi dziecko do gabinetu zabiegowego.
A ja zostałam samotna, jako ten kołek w rozkradzionym płocie.
No prawie, bo oprócz mnie w poczekalni siedzieli jeszcze pani  i pan. Znaczy nie razem byli, tylko tak jak i ja czekali na wydanie z lekka naprawionych ciał ich najbliższych.
Na początku siedziałam cierpliwie i bez kontaktu z innymi.
Ot - obcy ludzie, zetknięci przypadkowo przez los w jednym pomieszczeniu.
Nic ich nie łączy, wszystko dzieli...
PO pewnym czasie siedzenie mi się znudziło i podreptałam do zabiegowego.
Nie właziłam, bo na drzwiach była przyklejona, nieco obdarta kartka z napisem, że rodziny mają się nie szwendać, jak nie mają pozwolenia od personelu medycznego.
Pozwolenia nie miałam, nie pytałam, bo nikogo pod ręką nie miałam, więc tylko wsadziłam do środka rozczochraną.
Chuda ma leżała centralnie vis a vis drzwi, acz lekko przesłonięta parawnikiem.
- Hej! Jak tam? - po cichutku zapytałam moje maleństwo.
Zanim otrzymałam odpowiedź od adresatki pytania, z lewej mej strony napadło mnie coś:
- TU NIE WOLNO WCHODZIĆ!!! Co pani sobie myśli!! Jakby tu tak każdy wchodził, to co by było!
Aż mnie zatchło! Wszak nie wchodziłam! Ino łeb wetknęłam!!
- Przecież nie wchodzę!
- Ja tu krew będę brała!! Każdy by tak tu chciał wejść! NIE WOLNO!
Krew (ta niepobrana) zawrzała we mnie i wycedziłam w stronę piguły:
- N-I-E  W-C-H-O-D-Z-Ę!!! ZAGLĄDAM! DO! MOJEGO! DZIECKA! STOJĘ! NA! KORYTARZU!- mord miałam w oczach.
Chuda na szczęście zainterweniowała:
- Żyję, mamo! I będę żyć!
- Dobrze, słonko! Idę do poczekalni.
A blondyny ze strzykawą nie obdarzyłam spojrzeniem, bo chyba bym wzrokiem zabiła!
Pogalopowałam do poczekalni i rzuciłam krwistym mięsem...
- Ku...wa! Kultury i empatii to ich chyba w oborze uczyli!
Pan się ożywił:
- A pani nic nie mówi! Od piątej tu jestem! Syna przywiozłem, bo spuchł po lekach. I to jak! Jak debil wyglądał! Język spuchnięty, wywalony na wierzch, dusił się, a oni mi tu CZEKAĆ każą!! Jak się wk...łem, to po godzinie lekarz się znalazł i zaraz go do kroplówek podłączyli!
- Uroczo! Nie ma to jak se pochorować w naszej okolicy!
Do rozmowy przyłączyła się pani:
- W tym miesiącu piąty raz tu jestem. Chyba mi kartę stałego klienta dadzą. Najpierw z mamą, potem z teściową, z mężem dwa razy. I teraz też z nim. W sumie pięć razy w grudniu! I zawsze tak samo - zero informacji, nic nie wiadomo, niegrzecznie poczynając od rejestracji. Dobrze, że chociaż lekarze w miarę sympatyczni... 
- To jakieś preferencje powinna pani mieć - bez kolejki czy coś? Albo dopłaty od NFZ?
Popadliśmy w zamyślenie. Każdy w swoim, ale jakże nam wszystkim tam obecnym klimacie...
Chwilę milczenia przerwał nagle pan od spuchniętego syna i z takim tępym wzrokiem wbitym w przestrzeń wygłosił wiekopomną kwestię:
- A ja takiego zajebistego karpia usmażyłem!
To był po prostu  wentyl bezpieczeństwa! Spojrzeliśmy na siebie i ryknęliśmy zdrowym śmiechem :-D
A potem to się nam zrobiło całkiem wesoło i świątecznie ;-)
Opowieść goniła opowieść, śmiechowo nam było do tego stopnia, że jak zadzwonił mój małż, to odbierając telefon z rozkosznym chichotem zapytałam:
- No co tam??
Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy, po czym usłyszałam chrząknięcie i słuszną uwagę:
- No właśnie to JA chciałbym wiedzieć CO TAM?
Ogarnęłam się szybko i poinformowałam męża, że nasze dziecię jest właśnie karmione. Znaczy w żyłę jej dają. I będą tak dawać cztery razy. Jest szansa, że będzie żyć, że krew jej wzięli na badania i że trza czekać, aż odczepią od życiodajnych płynów na stojaku. I że na noc wrócimy do domu. Obiecałam dzwonić "jak coś".
Bo oprócz radosnych pogadywań, sprawdzaliśmy cyklicznie i na zmianę, co się dzieje z naszymi najbliższymi.
Mimo blokad personelu medycznego ;-)
Tak więc, jak wspomniałam, Joanna była dokarmiana dożylnie.
 


Mąż pani czekał na tomograf (odśnieżał, poślizgnął się, uderzył w głowę i stracił pamięć...). 
Syn pana, jako i Aś zasysał "normalność" przez wenflon i rurkę.
Pan opisał nam to obrazowo:
- No normalnie jak naćpany! :-DDD Leży, głupio się uśmiecha, oczami przewraca i już nie jest spuchnięty!
I to on, jako pierwszy opuścił przybytek zwany izbą przyjęć.
Faktycznie - szedł zygzakiem, z miną Kubusia Puchatka ;-)
Następnie na oddział neurologii wyjechał mąż tej miłej pani.
A potem zapanowała cisza....
Nikogo nie było. Tylko Joanna, kilka osób z personelu i  ja...
Aż nieprawdopodobne!
Zwykle tam aż wrze, a tu taka cisza...
Ten stan trwał tylko pół godziny, bo potem przyjechała z zatroskaną rodziną babcia z mocną niestrawnością + cukrzyca, przyszła panna w wieku mojej Joanny również jako i ona zgięta w pół, a także pani plująca płucami po zażyciu syropku dostępnego bez recepty...
Ok. 23:20 opuściłyśmy szpital z wypisem, badaniami i receptą w garści.
Receptą, która należało zrealizować natychmiast, bo o 6:00 dziecko moje musiało zażyć lekarstwa.
Aptekę dyżurną mamy Bogu dzięki w tej samej wiosce.
aby się do niej dostać, musiałam przejechać przez trzy rondka.
Wracając, na tym drugim zobaczyłam... Policję. W ilości dwóch osobników miotających się w tę i na zad przed moją maską. Stanęłam, no bo głupio by było przejechać mundurowych na służbie z tak błachego powodu jak ich galopy po jezdni...
Inni też stanęli.
Potem jeden sobie poszedł precz, a ten drugi...
A ten drugi zapalił sobie fajkę i relaksacyjnym krokiem wszedł na środek ronda i se stanął...
I stał...
I palił...
I wszyscy stali...
I patrzyli jak on palił...
Pierwsza ocknęła się Aś:
- I będziemy tak tu stać do zasranej śmierci...
- Nie! Jadę! Pierwsza! Chociaż nie ja powinnam. W nosie! Chyba mam zwidy z zaspania, bo widzę palących policjantów na służbie na środku ronda!
- Mamo! Ja go też widzę!
- No to tym bardziej jedziemy!
Pojechałyśmy.
Policjant został. Może stoi tam do dziś...

Aś nie ma się lepiej :-/

I prawie już jej nie ma.
Nie powiem, ile waży.
Bo wcale już nie waży :-///


sobota, 22 grudnia 2012

Rzutem na taśmę!

Czyli koniec zaległości!

Tak w duchu świątecznym :-) I na szybko, bo czas przygotowań goni bez kompromisów!
Bombki zrobiłam.




 

 
 

 
Dużo ich było. Nie wszystkie doczekały się zdjęć.
 Tu fotka grupowa tych z powyższych zdjęć

Za to żadna nie zawiśnie u mnie w domu.
Nie mam ani jednej!
Ot - szewc bez butów chodzi ;-)
Bardzo mnie to cieszy, bo to znaczy, że się PODOBAJĄ i ludziki chcą je mieć u siebie :-))))


Poza tym - aniołki-zawieszki koralikowe:

A więc wyrobiłam się przed Wigilią z rozliczania długów!
Ha!


wtorek, 18 grudnia 2012

Mała Szkoła - Wielkie Serca

Chude moje dziecko studiuje. Nic nadzwyczajnego w sumie. Jak się jest przyzwoitymi genami obciążonym człekiem, to się tak zwykle kończy ;-)
Uczelnia dzieciny starszej od jedenastu lat prowadzi akcję "Mała Szkoła".
Ma ona na celu pomoc małym szkołom z rejonów wiejskich, zapomnianych przez Boga i ludzi...
Szkołom...
Szkoła to budynek. Mury i tyle.
 Żeby żyła, potrzebne są dzieciaki.
A dzieci potrzebują nie tylko murów. One potrzebują nas - dorosłych. Do pomocy, do wsparcia. Do dopieszczenia.
Zwłaszcza teraz, kiedy wszędzie i wszystko aż kipi i wrze od zapowiedzi świątecznych. 
A rodzice, chociaż by chcieli, nie zawsze mogą wystąpić w roli św. Mikołajów...
Ale od czego Pomocnicy Świętego Mikołaja??
Się wzięli, zorganizowali po raz kolejny iiiii...
Tak właśnie wygląda magazyn tego szczodrego i ukochanego przez wszystkich pana w czerwonym stroju:

                                  

To był początek...
Potem nastąpiło panedmonium!

                                                

 HEKTARY PLUSZAKÓW!!!

Elfy miały co robić!

 Czesały rozczochrane czupiradła.:
                                                



Naprawiały te cokolwiek zniechęcone do życia ;-)
                                                


Ba! Nawet długopisom nie przepuściły i sprawdzały, czy są sprawne, żeby w dziecięce rączki żaden bubel nie trafił!
                                


 Inne elfice skrupulatnie dzieliły dobro słodkie :-)
                                               

Po pewnym czasie, sytuacja zdała się być opanowaną...

                                

 Nastał czas pakowania i podpisywania paczek.
                                

 Tylko w jakim środku transportu to upchnąć??
Toż to dylemat!!
                                 


Dało się!
W dwóch środkach ;-))

I się ruszyło w drogę...

                                   

 A potem sytuacja odwrotna do dotychczasowej, czyli: rozpakowujemy!!!
                                   


 A potem....

A potem się namnożyło Mikołajów, że hohohoho!!!

                                   


Na szczęście przyszedł ten właściwy, pogonił konkurencję i sam się wziął za robotę:
                                                 

A dalej?


Dalej to już "tylko" zdjęcia, bo jakoś mi się oczy pocą i nie wiem co mam napisać :)
                                                   


                                                    


                                                    


                                                    

                                    

 I to już prawie koniec...
Ostatnie zdjęcie...
Jest tam nawet autorka zdjęć ;-)
                                    

Dzieci szczęśliwe. Szkoła doposażona, bo oprócz zabawek, środków typu długopisy, kredki, flamastry, farby itp. do B. pojechało w sumie WSZYSTKO!!
Nie jestem w stanie wymienić całości potrzeb szkoły. Ale było tego 5-6 stron formatu A4...

***********************************************************************************

„Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, kim jest i nie przez to, co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi.”

 Ten cytat Jana Pawła II rąbnęłam Chudej z jej statusu na FB.

Prawie trzy tygodnie temu umieściłam na blogu prośbę o wsparcie i pomoc. 
A dziś pragnę podziękować tym, którym się CHCIAŁO!
Kolejność alfabetyczna:
 Aneladgam
Ashritt
Nuta

Kochana moja trójco!
To była Mała Szkoła, ale Wasze serca są Wielkie!!

wtorek, 11 grudnia 2012

Długi niefinansowe

Znacie ten stary przesąd, że do Wigilii trzeba mieć spłacone wszystkie długi, bo jak nie, to przejdą na następny rok i narobią nowych?
Tak, tak! Do Wigilii, nie do Nowego Roku!
Ja znam i na wszelki wypadek wierzę!
Nie będę sprawdzać słuszności, bądź omylności powyższego stwierdzenia na własnej skórze
I dlatego, na wszelki wypadek, rozliczam się z pierwszej części zaległości, czyli "długów" blogowych.

Zdjęciowo będzie.
Na początek naszyjniki "młynkowe"
                                              

                                              


                                              

                                              


Powyższe to  plagiaty o stąd (klik).
A może użyć niewinnego słówka INSPIRACJA?
E tam! Nadużywane jest zdecydowanie na wielu blogach.
Plagiat i już :-D

Dalej. Też naszyjniki, ale nie plagiatowe, tylko moje ;-)
                                               




                                                


                                                 


                                                 

Wiem, wiem! Już były. Ale nie w tych kolorach :-D

Kolczyki w hurcie:

                                                 


I "zezulce" ;-D
                                  

To tyle zaległości na dziś.
Część kolejna wkrótce.
A czy Wy na pewno macie spłacone WSZYSTKIE długi?
Nie mówię tylko o tych finansowych, ale i o innych: przysłowiowa szklanka cukru od sąsiada,  dług wdzięczności, niespełnione obietnice, pożyczona, ale niezwrócona książka...
 Jak tam u Was to wygląda? ;-D

sobota, 8 grudnia 2012

Przegląd tygodnia


Na szybko dziś.  Zaległości dalej są, ale żeby ich nie pogłębiać, zmobilizowałam się i 
wrzucam fotki z ostatnich moich dokonań.
Czyli przegląd tygodnia. 
Będzie odwrotnie,czyli najpierw od najnowszego do najstarszego wytworu rąk mych zdolnych.

Dziś z drutów spadł kolejny szal boa.
                                    
Tym razem inna włóczka, taka jakby bandażowa ;-)
Długość  całkiem, całkiem - 220 cm. Można się nim  zupełnie przyzwoicie omotać, a nie tylko zawiązać węzęł gordyjski na szyi ;-D

Szal tęczowy:
                                
Krótki, tylko 150 cm. Aniusiowy :-)
Taka długość dla mojej chudzinki jest idealna :-)

I szybciutkie w wykonaniu bransoletki:
                             
Jedna się nie doczekała sesji, bo Chude dziecko dostało i nie dało matce szans na focenie:-D
Inną razą. Cała była zieloniutka i zaopatrzona w kocią zawieszkę :-)


To tyle na dziś.
Reszta zajefajnych artefaktów czeka w aparacie w charakterze surowych zdjęć na przypływ mojej kolejnej weny do "obróbki".
A jakie to artefakty?
Świąteczne! No bo jakie by mogły być o tej porze roku ;-)

czwartek, 6 grudnia 2012

...sobie nie powiem...

Dziś dwie sprawy.
Pierwsza - od dziś do odwołania zamykam możliwość dodawania anonimowych komentarzy.
Ostatnimi czasy wkurzają mnie anonimowi spamerzy zawalający mi bloga swoimi linkami do stron różnych.
"Botom" mówię - stanowczo dziękuję!
Czyli dosadnie - won z bloga!

Nie chcę włączać  weryfikacji obrazkowej, bo wiem z doświadczenia, jak to cholernie zabija oczy i skutecznie zniechęca do napisania jakiegokolwiek komentarza...
Szczerze mówiąc - omijam szerokim łukiem takie blogi.
Ślipienie zamazanych cyferek i połączonych w psychicznie chory ciąg literek kod, doprowadza mnie do szału!
I chcę tego oszczędzić moim komentatorom.

Tak więc od dziś - chcesz coś napisać - się zaloguj...

Sprawa druga, czyli DZIŚ SĄ MIKOŁAJKI!!
Czyli - losowanie w moim tajnym rozdawnictwie :-)

Nie dowierzam generatorom typu random,więc posłużyłam się metodą tradycyjną, czyli uczciwe karteczki i gmeranie łapą własną, w celu wytypowania zwycięzcy.
Zdjęć niestety nie będzie, bo aparat na głodniaka nie chciał zadziałać :/
Akumulatorki zdechły i się ładują.
A ja nie chcę przeciągać Waszego czekania do jutra.
No więc...
Łapa ma "wyciągła" karteluchę z komentarzem.....




O jessuuuu, nawet sobie nie powiem.... Ata, nawet sobie.... i szary z czarnym najbardziej ślinotok wywołuje, ale co Pani dasz to i tak mi pasuje.

Aniu! Twój adres mam, ale żeby formalności stało się zadość, napisz proszę w komentarzu poniżej, czy w dalszym ciągu jesteś zainteresowana posiadaniem szyjogrzeja z gatunku boa ;-)

A pozostałym uczestnikom zabawy bardzo dziękuję, że tu zaglądacie i może nie zawsze komentujcie, ale JESTEŚCIE :-)
To tyle na dziś :-)

wtorek, 4 grudnia 2012

Stypendystka

Się działo dokładnie tydzien temu.
A zaczęło się jakoś tak prawie dwa tygodnie temu. A w sumie to we wrześniu, chociaż chyba bardziej w czerwcu...
O matko!
Ale zamotałam!
To może od początku...
Pod koniec czerwca moja panna Anna została wytypowana przez Dom Kultury, do którego uczęszcza od ładnych paru lat na zajęcia z ceramiki, do stypendium dla dzieci uzdolnionych artystycznie.
Jakoś nie dowierzałam...
- Ania?? Ale jak to?? Za co?? Czemu akurat ona??
- Nie marudź - powiedziała stanowczo pani od ceramiki - tylko zbieraj papierki i kseruj dyplomy.
Nie marudziłam, tylko jakoś nie wierzyłam w powodzenie przedsięwzięcia.
Czasu miałam w huk! Do 15.09. Więc odłożyłam myślenie i działanie "napowakacjach".
"Powakacje" nastąpiły szybciej, niż człek by sobie życzył i czas się zaczął kurczyć dramatycznie.
Muszę się przyznać, że mam pewną wadę: nienawidzę papierkologii stosowanej! Wysypki dostaję, jak mam coś naskrobać urzędowego, zgromadzić papierki i do tego złożyć je w TERMINIE!!
 Tu jednak stawka była wysoka...
Ogarnęłam się, zmobilizowałam się i rzutem na taśmę (14.09) złożyłam wymagane dokumenty w wyznaczonym miejscu.
Nawet przeżyłam coś w rodzaju zdumienia, jak zobaczyłam NA RAZ ile to dyplomów, wyróżnień i nagród zdobyło moje dziecko w konkursach ogólnopolskich, mazowieckich, warszawskich itp!


I...


I wzięłam i o sprawie po prostu zapomniałam, przywalona bardzo ponurą i przerastającą mnie i moje poczucie humoru, w owym czasie, codziennością.
Minęło sporo czasu.
Aż tu nagle, późnym, piątkowym wieczorem, dzwoni mój telefon i głosem wspomnianej pani od ceramiki oznajmia mi co następuje:
- Hej! Wiesz? Ania dostała to stypendium!
-.... Eee... NO CO TY???!!! Ale mega!! Serio???
- No!!!!
- Aaaaaaaaaa!!!!! Jessssuuuuuu! No nie wierzę!!!!

A jednak.
27.11 na Ratuszu odbyło się uroczyste wręczanie stypendiów dwudziestu trzem dzieciakom z województwa mazowieckiego, uzdolnionym w różnych dziedzinach artystycznych.

Oto pani Ania odbierająca swoje stypendium z rąk Wojewody Mazowieckiego.
                            
Ta pani w czerwonej garsonce, to Konsul Ambasady Kanadyjskiej.
Aha ! Nie napisałam wcześniej, że stypendium jest przyznawane przez kanadyjską fundację, powołaną do wspierania dzieci wyżej wspomnianych :-)


Fotka grupowa
                          
Ta skwaszona kobieta w czerni, to burmistrz dzielnicy Wawer ;-)

Tradycyjnie już, co mnie nie dziwi i odruchowo pozwalam pytających mnie  o zgodę redaktorów, Aniusia udzieliła wywiadu do Polskiego Radia dla Zagranicy:
                        
Jedna córka - celebrytka TV, druga wyżeracz radiowy...
Jak ja mam z nimi, taka szara mysz, żyć pod jednym dachem?? ;-DD 

Jak ja mam podsumować?
DUMA MNIE ROZPIERA, proszę Was!
Ale to chyba normalne w takiej sytuacji, no nie? ;-D

Ps: no to teraz muszę się zmobilizować i pokazać przynajmniej część ceramicznych dokonań stypendystki...

niedziela, 2 grudnia 2012

Siekierezada


Działo się to lat temu hohohoho!
A może i dawniej...

Joanna, czyli moje dziecię starsze (żeby nie powiedzieć - stare), miała wtedy 4 miesiące.
Jej rodzic, a mój małż, często-gęsto opuszczał nas,wyjeżdżając w delegacje.
Czasem krajowe, czasem zagramaniczne.
W opisywanym dziś dniu, był gdzieś w Polsce.
A my z Chudą (w on czas Pulchną) w domu.
Samiutkie, bo moi rodzice przebywali na tzw. placówce.

Nie pierwszy raz przyszło nam zaludniać hangar zwany domem ino we dwie, więc nie robiło to na nas wrażenia.
Znaczy głównie na mnie - bo Aś głównie jadł i spał (hmmm... jak i teraz!).

Wieczorem, przed pójściem spać, poszłam podłożyć do pieca, co by niektórym pielucha w nocy nie przymarzła do kupra.
Kiedy już wychodziłam z kotłowni, mój wzrok padł na siekierę. Stała tam sobie, cichutko, nie wadząc nikomu.
Z niezrozumiałych dla mnie powodów, zapragnęłam ją mieć w nocy przy sobie.
Ot tak. Przytulanka taka ;-)
Chyba na zasadzie: strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Głos jakiś w mojej głowie też zakrzyknął:
- BIER JĄ!!! BIER!!!
No to wzięłam ją w garść, zaniosłam do sypialni, postawiłam koło wezgłowia i spokojnie udałam się na spoczynek.
Zasnęłam.
Śpię...
Nagle, coś mnie obudziło.
Jakiś dziwny dźwięk.
Podniosłam zaspaną  rozczochraną z poduszki i rzuciłam okiem w kierunku łóżeczka z cenną zawartością.
Zawartość sapała równomiernie, nie generując dziwnych dźwięków...
Opadłam na zad na poduchę w celu ponownego pogrążenia się w przytulnych objęciach Morfeusza...
Nie dane mi było, bo hałas się powtórzył.
Tym razem zlokalizowałam go jako chrobot w drzwiach!
W celu lepszej słyszalności, założyłam na nos okulary i rozwiesiłam uszy
 Ktoś gmera w zamku!
Mało tego!
POKONAŁ GO, bo słyszę jak delikatnie otwiera drzwi wejściowe!
- O żesz ty mendo niedomyta! Włamywać ci się zachciało?? No to pożałujesz, że się urodziłeś! O ile zdążysz wyrazić swe żale!
Złapałam siekierę (już zrozumiałam, ten głos wewnętrzny) i niczym Indianin na podchodach,  bezszmerowo spłynęłam pod drzwi łączące przedpokój z resztą domu.
Płynąc tak po tych schodach, poczyniłam założenie, że ten włamywacz nie zna rozkładu domu i trochę się najpierw zamota, zanim znajdzie odpowiednie drzwi.
Trzeba Wam wiedzieć, że mało komu udaje się za pierwszym razem opanować inwazję drzwi na dzień dobry u mnie w domu ;-D
Stanęłam sobie cichutko za tymi właściwymi wrotami, siekierę mam nad ramieniem naszykowaną do ataku (znad głowy, wbrew pozorom, wymach nie jest tak piorunująco mocny).
I czekam...
Kroki, cichutkie i dość niepewne, powoli kierują się moją stronę...
- Co? Kontaktu nie wymacałeś, lebiego i po ciemaku ściany macasz? - pomyślałam mściwie, wzmacniając chwyt na trzonku.
Drzwi się uchylają...
- Jeszcze chwilka... Poczekam, aż łeb tu wsadzi... - zbyt szybki atak spaliłby na panewce... Wszak muszę zatłuc, a przynajmniej ogłuszyć gada, a nie tylko  uszkodzić mu rękę!
Łeb się wsuwa...
Walę siekierą na oślep!
Raczej w próżnię.
Może i dobrze, bo razem z hukiem zatrzaskiwanych drzwi usłyszałam:
- KOCHANIE!! TO JA!!!

Rany boskie! Mężu wrócił dzień wcześniej z delegacji.
Nie chciał nas pobudzić i się skradał...
Przypominam - nie istniały wtedy komórki. Stacjonarny był w sferze marzeń... Więc uprzedzić nieszczęśnik nie mógł swej połowicy...
I tak oto nie zostałam mężobójczynią.
Dzięki refleksowi ślubnego.

A jakby się udało?
Hmmm.... Już bym zapewne wyszła na wolność - za dobre sprawowanie ;-D