niedziela, 27 grudnia 2009

No i po...

Było i się skończyło. Szkoda. Lubię te święta. Ta niepowtarzalna mieszanka zapachów i smaków... Kolorowo i ciepło, chociaż zimowo, a właściwie pluchawo.
Jak minęły moje święta?
Ano jakoś...
W nocy z 24 na 25.12 miałam włamanie do domu!
Stwierdziłam to rano, po przebudzeniu.
Co zginęło?
Nic nadzwyczajnego...
Tylko MÓJ GŁOS!!!
Ukradli mi!! Całkiem!!
W zamian bandyci zostawili kaszel!
Szeptałam przez cały pierwszy dzień Świąt.
Myślicie, że ktoś mi współczuł?
Gdzie tam!
Mam wredną rodzinę!
Mój bezgłos wpędził ich w głęboką euforię!
I to jak!!
Siedzimy sobie przy stole i w pewnym momencie mój tata zwraca się do swojego zięciaszka ze złośliwym uśmieszkiem:
-Słuchaj! Jak ty to zrobiłeś? Uciszyć własną żonę! Ja całe życie próbowałem i nic!!

No kurna!! Szacun normalnie! Własny, rodzony ojciec!!

-Mam do niej pilota...
-A kiedy oddasz jej głos? Po świętach? - zainteresowała się Rabarbara.
-Nieeeee. Po nowym roku!

Wiecie jak ja cierpiałam?? Spróbujcie się śmiać szeptem! Myślałam, że się rozpuknę! Sadyści!!
Wieczorem głos zaczął mi cudem wracać.
Baaaardzo powoli, ale jednak zaczęłam być mniej intymna w swoich wypowiedziach.
-O! Widzę, że cię jednak ojciec podgłośnił - stwierdziła empatyczna inaczej Aśka.

Głos już mam. Cokolwiek namiętnie niski i głęboki, ale MAM!

A teraz prezenty ;-)
Na początek pokażę Wam jakie śliczne kartki dostałam od dwóch koleżanek.
Pierwsza wykonana techniką pergamano przez Elę (kacpur)

A druga od Klaudii podpisującej się jako Klarcia
Dziękuję Wam bardzo, moje kochane dziewczyny!!

Najbardziej na prezenty czeka Ania. Dostała to, co sobie wymarzyła (no nie wszystko, bo Mikołaj nie ma prywatnej mennicy ;-)).
Na liście życzeń była też książka. Najnowszy "Mikołajek".
Dostała.
A jakże.
Przyszłam do niej rano, zanim wstała z łóżka, pierwszego dnia świąt i zaszemrałam szeptem:
-I jak? Ciekawy ten "Mikołajek"?
-No - uśmiechnęło się dziecię.
-To masz co czytać - stwierdziłam z zadowoleniem.
-Eeeee...
-No co?
-Ja już przeczytałam...
-COOOO??? Kiedy??
-Zaczęłam wczoraj wieczorem, a dziś rano skończyłam.
Czasem to ja się jej boję! Ona nie czyta książek, nie łyka ich!! Ona je po prostu ŻRE!!
Teraz obrabia Pottera. Część 4.
5 i 6 ze względu na młodociany wiek pani Ani, Aś nie chce jej pożyczyć. I słusznie.
Ania zawsze dostaje w pierwszy dzień świąt torbę słodyczy.
Paczki, a właściwie paki dostają wszystkie nieletnie dzieci nauczycieli mojej szkoły.
W tym roku paczuszka była rozmiarów słusznych.

Kiedy już nie można było sięgnąć do skarbów od góry, Ania wzięła się na sposób i...
Taaa... Potrzeba matką wynalazków ;-)

Teraz prezent mojego taty.
Nie wiedziałam, co ma dostać. Czarna dziura w mózgu.
Do czasu.
Mam znajomego. Człek ten żyje między innymi z rybiego nierządu. Mnoży te płetwiaste, a potem sprzedaje, bądź wtrynia rybska mniej lub bardziej chętnym osobom.
Od dawna chcąc mnie nieudolnie wkurzyć rzuca tekstem:
-Dam ci ryba!
-Nie chcę ryba!
-To dam ci dwa!
Tak też i było tego dnia, kiedy to zadzwonił do mnie w celu bez celu.
I znowu usłyszałam:
-Zołza! Dam ci ryba!
-Oooo! Serio?? Chcę! - olśniło mnie w ułamku sekundy.
-Eeee?? - koleś się zdziwił. Nie spodziewał się takich słów ;-)
-No chcę ryba! Nie dla mnie! Dla taty!
-Dla taty? - ostatnie dwa słowa powiedzieliśmy chóralnie.
-Ty mi powiedz, czy ten ryb może sobie żyć w kuli, bo to tak ładniutko wygląda.
No i się zaczęło!!
Wykład na temat szkodliwości stosowania kuli w hodowli bojownika trwał ok 11 min!
A więc: kula absolutnie wykluczona! Bo ryb dostanie kręćka, a łypiąc ciągle jednym okiem w wypukłe, czy też z jego perspektywy wklęsłe szkło nabawi się wady wzroku. Poza tym musi być przykryty od góry, bo wyskakuje w celu zaczerpnięcia powietrza, bo oddycha tym naszym, a nie tym rozpuszczonym w wodzie tlenem. I nie chodzi o to, że łupnie na dywan, tylko o różnicę temperatury między wodą a powietrzem - zbyt duża może spowodować to, że rybsko się zakaszle, albo kataru dostanie.
Ponieważ perspektywa chodzenia z rybą na wizyty u okulisty, psychiatry i pulmonologa słabo mnie nęciła, zgodziłam się na zakup akwarium. Z przykryciem.
Rzeczony znajomy wynalazł na allegro godne bojownika lokum. Pojechałam. Kupiłam.
I....
Naszła mnie mocno spóźniona refleksja:
"Ojciec mnie zatłucze! Bez konsultacji (z nim, bo z sis i Asiem się porozumiałam) wrobiłam go w ryba! Łeb z płucami mi urwie! Żegnaj życie!"
Ale jak się powiedziało "A", to trzeba dalej brnąc w ten alfabet.
Z racji gabarytów i małej poręczności prezentu zapakowałam tylko wieko razem z filtrem, termometrem i siatką na ryby.
Wtryniłyśmy z młodą to i inne prezenty pod chojaka i pozostało tylko czekać...
-Aśka! Pamiętaj! Najpierw daj dziadkowi tą paczkę! Tu jest piżama. Chciał. To go może dobrze usposobi.
-Dobra! - Baśka poczuwała się jako współwinna do ratowania mi skóry.

Aż w końcu najdeszła wiekopomna chwiła....
Tata dostał paczkę...
Siedziałam na wdechu. Aś też.
Tata otworzył paczkę i..




Się zdumiał:
-Ja nigdy nie hodowałem rybek!
-To zaczniesz!
-A skąd ten pomysł?
-To nie ja! To Mikołaj!
Nie kłamałam! Ten znajomy dziwnym zbiegiem okoliczności ma na imię tak, jak ten szczodry święty ;-)
-Mikołaj??
-Yhy! Resztę prezentu zaraz ci przyniosę, bo się nie zmieścił, a rybka z roślinkami przyjedzie po świętach.
I wiecie co?
Tata bardzo się ucieszył z tego wariackiego prezentu!
Ba! Stwierdził nawet, że jak mu wyjdzie z bojownikiem, to wykopie w ogrodzie staw. I będzie hodował karpie. Na święta ;-D

Teraz ja...
Pamiętacie "Zakłady"?
To co dostałam?













Noooo????













Dyskietkę??


















Nie...



















Notes??



















Nieeeeeeeee.......


















PENDRIV'A!!! 8GB
Ha!!! Mam! Mój ci on!! Osobisty!! Tralalalala!!

A na zakończenie podenerwuję Laurę i Dagny.
Bransoletkę se dziergnęłam

Robiłam już ten wzorek , ale teraz zrobiłam srebrną niteczką.
REXANA jest świetna! Samo się z niej normalnie robi. I po raz pierwszy odważyłam się dodać do niej koraliki.
Jak wyszło? Oceńcie same.

środa, 23 grudnia 2009

Karpiowe

Myli się ten, kto sądzi, że będzie o świątecznych apanażach wypłacanych pracownikom sfery budżetowej. Tytuł jest, że tak powiem bezpośredni.
Karp.
Ryba z przeszłością.
Hodowana była już w Chinach w 5 w p.n.e. (krótko mówiąc - made in China).
W XIII wieku do Europy sprowadzili karpia Cystersi i wyhodowali jego szlachetną odmianę znaną nam i dziś, czyli karpia królewskiego.
W wieku XVI karp rozpowszechnił się jako zwierzę spożywane w wieczór wigilijny.
Ku utrapieniu co wrażliwszych jednostek tego świata ;-)

Opowieść wigilijno-karpiowa numer jeden:

Miałam wiosen coś jakby w okolicach 5.
Zwierząt domowych w owym czasie dziwnym zbiegiem okoliczności nie posiadałam.
Ale chciałam...
Więc rodzice chcąc zrobić przyjemność jedynaczce kupili 2 karpie.
Żywe.
I wpuścili je do wanny.
Ależ byłam szczęśliwa!!
Rybcie sobie pływały, ja je pasłam chlebkiem.
W dobroci swego serduszka chciałam zrobić im dobrze i chlupnąć trochę płynu do kąpieli, ale Babcia przyłapała mnie z flachą w dłoni i stanowczo zakazała robienia rybkom pianki.
Mój błogostan trwał krótko...
Dzień przed Wigilią rodzice powróciwszy z pracy zastali swoje spokojne i pogodne dziecię opuchnięte od płaczu i czerwone ze złości.
-Monisiu! Co się stało??
-TA CHOLERNA BABKA RYBKI MI ZATŁUKŁA!!!
Żal za rybkami minął jak ręką odjął przy stole wigilijnym - zawsze kochałam smażone karpiki ;-)
A te smakowały mi wyjątkowo dobrze, bo przecież SAMA je wyhodowałam w wannie.

Opowieść wigilijno-karpiowa numer dwa:

Byłam wtedy chyba w trzeciej klasie podstawówki. Były to jedyne Święta, które mieliśmy spędzić poza Polską. W Niemczech.
Niemcy Niemcami, ale Wigilia i Święta musiały być urządzone wg. polskiej tradycji.
Więc i karp musiał być obowiązkowo.
Moja Mama potwornie brzydziła się ryb. W stanie ożywionym i nieobrobionym.
Szczególnym wstrętem napawały ją karpie.
Powód?
Ktoś, kiedyś, gdzieś powiedział jej, że jakoby karp posiekany już w dzwonka, pyrgał temu komuś po patelni jak żywy.
No ja nie wiem... Fakt, że ryby mają rozproszony system nerwowy, ale AŻ TAK???
Ale Mama przyjęła to jako pewnik.
Niechęć swoją drogą, a tradycja swoją.
Rybska musiały znaleźć się na stole. Niezależnie od jej osobistych fobii ;-)
Poszła więc z koleżanką Danusią do sklepu w celu dokonania obleśnego zakupu.
Upewniła się u sprzedawczyni, że Fische na pewno są tot, ale tak całkiem tot i kupiła.
Sztuk dwie.
Wracały ze wspomnianą koleżanką krokiem relaksacyjnym, gawędząc o wszystkim i o niczym.
Ot - taki mały relaksik przed garowaniem...
W pewnym momencie Danusia machnęła siatką moje Mamy tak sprytnie, że ta obiła ją o nogi, jednocześnie wykrzykując:
-Krysia! One żyją!!!
Rzut, jaki wykonała moja Mama siatką z karpiami godny był mistrzostwa olimpijskiego...
Karpie zamieniły się na chwilę w ryby latające i poszybowały heeeen przed siebie, żeby w końcu wylądować na trawniku z głuchym plaśnięciem...
-O jessssuu... - wyjąkała Danusia - nie wierzyłam, że aż tak się brzydzisz!!
No to się dowiedziała ;-D
Karpie, nawet jeśli żyły, to po takim potraktowaniu nawet nie ośmieliły się użyć swojego rozproszonego systemu nerwowego na patelni, żeby nie naruszać zszarganego systemu nerwowego mojej Mamy ;-)

Opowieść wigilijno-karpiowa numer trzy:

O mojej Sis.
Była wtedy miłym i posłusznym dziesięcioletnim dzieckiem swoich rodziców.
Rzeczeni rodzice nakazali swej jedynej córce zakup karpia.
Miał być żywy!
Więc Agatka udała się wraz ze swoją koleżanką Ewą do sklepu w wiadomym celu.
Karp był. Żywy.
I to jak!
Wypsnął się z rąk sprzedawczyni i łupnął na glebę aż huknęło!
Obie dziewczynki przerażone złapały ryba i pogalopowały z nim do domu.
Ewa dziarsko zabrała się do napełniania wanny wodą.
A co robiła w tym czasie moja Gunia?
Przystąpiła do reanimacji zwierza.
Nie miała respiratora pod ręką, a o masażu serca coś tam mgliście wiedziała, więc przystąpiła do ratowania karpia metodą "usta-usta"...
Trudno mi ocenić, czy rybsko ożyło...
Przyjmijmy, że starania dzielnej ratowniczki nie poszły na marne, bo karpik po wpuszczeniu do wanny pływał z błogą miną.
Do góry brzuszkiem...

*************************************************************************************

A na zakończenie życzę wszystkim moim czytelniczkom - tym znanym mi z imienia i tym anonimowym - ciepłych, rodzinnych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia, spełnienia marzeń i bogatego Mikołaja.

sobota, 19 grudnia 2009

Zwyczajnie

No właśnie.
Zwyczajnie jest.
Chyba tylko u mnie, bo jak widzę na innych blogach, szaleństwo przedświąteczne w toku.
Ja tam się nie zabijam ze ścierą i obłędem w oczach.
Czy przez to święta moje i mojej rodziny będą gorsze?
Możliwe.
Bo nie myłam okien, nie prałam firan, nie trzepałam dywanów, nie odsuwałam mebli od ścian, nie robiłam miliarda innych rzeczy "dobrze widzianych".
Bo?
Bo uważam, że jak się sprząta regularnie, to z powodu świąt nie trzeba wpadać w histerię gospochy-czyściochy.
Nikomu psa naleśnikiem nie zabiłam (powiedzenie Rabarbary), więc pokuty odprawiać nie muszę.
Poza tym - ja dla domu, czy dom dla mnie?
Stawiam na to drugie ;-)
I tak stresów świątecznych jest wystarczająco dużo, to po co sobie jeszcze ten jeden maraton dokładać?
Taaak...
LEŃ!!
Możliwe. Wcale się nie wypieram.
Ale przynajmniej nie będę "odparowywać" rok i sześć niedziel po przygotowaniach świątecznych.
Tak więc na spokojnie, bez pośpiechu upiekłam i zamroziłam pasztet, zakupy poczyniłam dawno temu bez kolejek i po normalnych cenach.
Chujaka zanabyłam drogą kupna i przywiozłam do domu. Nawiasem mówiąc w czasie transportu dysponowałam jedynie szybą przednią i lewym lusterkiem bocznym, bo resztę skutecznie zasłaniała świerczyna ;-)
Dość hardcorowo się jechało ;-DD
I dzięki Najwższemu nie napotkałam miśków z suszarkami, bo miałabym dla Was kolejną opowieść z cyklu "Policyjnie"...
Prezenty już popakowane i czekają w ukryciu.
A wczoraj razem z dziewczynami upiekłyśmy górę pierniczków.
Ciasto dojrzewało sobie w lodówce jak przepis nakazywał 5 tygodni.
Zdjęcia są. A jakże!
U Asi na fotoblogu
Dziś uszyłam sobie koszyczek na pieczywo.
Taki próbny
Motyw jak widać bardziej wiośniany, ale bałam się użyć cudnych szmatek od Ani , bo nie daj Bóg coś by mi nie wyszło, to bym się łzami zalała!
Może jednak jutro zaryzykuję i spróbuję się odważyć i będzie "chlebaczek" nieco bardziej w duchu świątecznym ;-)
No i zaległe kolczyki
Zdjęcie tradycyjnie krzywe i do bani!
Więc powiem tylko, że są srebrne i mają średnicę 5cm.

środa, 16 grudnia 2009

Zakłady

Przyjmuję zakłady pt "Co w tym roku dostanę od męża pod choinkę?"

Prezenty... Śmierć w oczach! Najłatwiej z dziewczynami - jedna konkretne
linki do aukcji na Allegro podeśle, druga skrobnie list do Mikołaja i
luzik.
Dla reszty trzeba się nagimnastykować, ale zawsze coś tam się wymyśli.
A ja?
No cóż. Wymagań jakiś specjalnych nie posiadam. Ani potrzeb. Kordonki,
koraliki, surówki to sobie sama kupuję i luz.
Ale ciśnięta presją np. męża, któremu palpituje w tym okresie chęć
dowiedzenia,

że pamiętający i starający jest, muszę coś wymyślić.
Tak więc dwa lata temu:
-Co chcesz pod choinkę?
-Nie wiem. Chyba nic. Wszystko mam.
-Wymyśl coś.
Myślałam.
Myślałam.
Wymyśliłam:
-Kup mi rękawiczki. Ale taki najzwyklejsze. Włóczkowe. Na bazarze.
Tylko

broń Boże skórzane!
Wiesz, że nie chodzę w rękawiczkach w największy mróz. Używam
tylko do

otwierania bramy, bo żelastwo za zimne nawet dla mnie.
-Dobrze. A w jakim kolorze?
-Czarne. Będą mi pasować do butów i torby.
-Ale weź coś jeszcze wymyśl, bo tak głupio jak tylko jeden prezent
wyciągniesz.
-Wystarczy mi. Nie chcę nic więcej.
Ale...
Robiłam zakupy w Carrefourze i pchając wielki kosz wyładowany
dobrem
wszelakim przechodziłam koło sklepu z bielizną...
I stanęłam jak wryta...

Na wystawie zobaczyłam komplet...
Biustonosz + figi.
Cóż w nich było takiego nadzwyczajnego?
Nic, tak szczerze mówiąc. Komplet był brązowy, przehaftowany
turkusową,
delikatną niteczką. Ale...
Ale miał takie delikatne koronkowe wstaweczki.
Cudo! Zawsze chodziłam w
barchanach bawełnianych i gaciach z golfem,
więc zapałałam żądzą
posiadania takiego cuda...
I pomyślałam, że oto właśnie mam pomysł na prezent dla mnie.
Wieczorem powiedziałam mężowi o moim cudownym objawieniu.
-Ale ja nie wiem jak to wygląda.
Podałam mu nazwę sklepu, obiecałam spisać moje rozmiar na kartce.
-I tak nie będę widział jak to wygląda.
No to poszukałam na Allegro. I znalazłam bardzo podobny. Zawołałam
ślubnego i pokazałam mu.
Popatrzył chwilę i powiedział:
-Chyba zgłupiałaś?
-Raczej nie... - powiedziałam niezbyt pewnie.
-Raczej tak! Sądzisz, że ja COŚ takiego ci kupię?? I jak ty to sobie
wyobrażasz? Że co? Wyjmujesz to przy wszystkich spod choinki??
Przecież to
WSTYD!!
-Jaki wstyd? Mogę ci obiecać, że mierzyć przy wszystkich nie będę.
-Mowy nie ma!
Gwoli wyjaśnienia - ci "WSZYSCY" to wówczas: moje dzieci, mój tata i
teść... I koniec audytorium.
Przyszła gwiazdka.
Dziewczyny wyciągają kolejne paczki wręczając adresatom.
No i wpływa moja paczuszka...
Płaskie pudełeczko. Już się domyślam, że w środku są rękawiczki -
skórzane niestety...
I owszem... Były...
A kolor?
Kto zgadnie?












No??















Nie macie pomysłów??
















Nie czarne....

















Uwaga!!



























POMARAŃCZOWE!!!




Zdębiałam! Kompletnie!
I zadałam bezradnie pytanie:
-A czemu nie czarne?
-Będą ci pasować do płaszcza.
Gwoli wyjaśnienia - płaszcz mam beżowy...

Ale to nie koniec! Druga paczuszka. Większa. Miękka.
Rozrywam papier z
ciekawością, chociaż wiem,
że gabaryty wykluczają wymarzony komplecik.

A w środku?
Piżama... Zielona...
W zielonym wyglądam jakbym umierała na galopujące suchoty,
a piżam nie
noszę, bo nie lubię. Używam jedynie koszul nocnych
i to o wielkości
namiotów ;-)
Piżamę po kryjomu oddałam Asi.
Dobrze, że obie jesteśmy tak samo chude
;-)

Rok temu zaparłam się jak mulica papieska i powiedziałam,
że ABSOLUTNIE
niczego nie chcę i nie potrzebuję!!
Ale dostałam...
Komplet: krem i tonik do paszczy...
Gdzie pies pogrzebion?
W dwóch miejscach.
Po pierwsze to był dobry skądinąd Loreal,
ale ja mam na niego uczulenie.

I paszcza mi się po nim robi najpierw czerwona i swędząca, a potem
kroszczata ;-D
A po drugie... I to jest najśmieszniejsze:
ten komplet był dla pań powyżej 60 roku życia! :-DDD
Oddałam go mamie mojej siostry (co miał 18 lat mi w szafce zalegać) -
bardzo się ucieszyła ;-)

No i w tym roku znowu podjęłam ryzyko! A jak!
Zażyczyłam sobie bezczelnie pendriva! 4GB!
-Przecież masz jednego. Wystarczy ci.
-Jakby mi wystarczył, to bym nie prosiła. Już cały zapchany, a jak coś
chcę na niego nagrać, to coś muszę skasować. Trochę bezsensu,
nieprawdaż?
Nic mąż nie odrzekł...

A ja przyjmuję zakłady:
co dostanę zamiast pendriva?
Ja stawiam na dyskietkę, ew. płytę CD-R, i może... notatnik?
Wszak mogę
przepisać to, co chcę nagrać ;-)))

sobota, 12 grudnia 2009

Zmęczenie materiału

Tak jakbym zmęczona była...
Przygotowaniami świątecznymi - pomyśli ktoś.
Ano nie. Te sobie idą spokojnie i bez histerii. W zasadzie nie mam jeszcze tylko choinki i suszu na kompot.
Sił też nie mam.
Tych fizycznych, bo umysłowo raczej bez zmian ;-)
Dlaczego?
Otóż 03.12 , czyli w ubiegły czwartek zostałam poinformowana, że w mojej bibliotece będzie zmieniana podłoga i malowane ściany (sufit rzecz jasna też).
Zarówno wymiana podłogi jak i malowanie są bardzo potrzebne, bo:
1: płytki PCV pamiętają czasy wczesnego Gomółki
2: ściany ostatnio były malowane kiedy to szkoła, w której obecnie pracuję miała zaszczyt gościć mnie w swoich podwojach jako uczennicę ;-).
Więc jak widać - cokolwiek syficzne mauzoleum!
Z jednej strony ucieszyłam się bardzo, ale z drugiej skóra mi ścierpła.
Do wyniesienia miałam 36 regałów i 5 szaf.
Co przekłada się na ok 18 tys woluminów...
Czas?
3 dni.
Czyli poniedziałek, wtorek, środa, bo w czwartek regały miały być wyniesione precz, a ekipa miała wkroczyć w piątek (czyli wczoraj).
Najpierw oklapnęłam w sobie (czwartek).
Potem wypchnęłam "to" z mojej głowy (piątek).
Następnie zaczęłam się przyzwyczajać do perspektywy totalnej rozpierduchy (sobota).
Opracowałam szczegółowy plan działania (niedziela).
W poniedziałek ruszyłam od rana do akcji i przez 5 godzin wyniosłam zawartość 9 regałów.
Sama.
Nie pytajcie mnie dlaczego, bo k...ca do tej pory mnie strzela!
Tak to wyglądało po pierwszym dniu działania:
Pozornie bez zmian, bo te puste regały stoją za tymi na pierwszym planie. Jedynie biurko po prawej jest "przemeblowane", bo zwyczajowo stoi frontem do klienta.
We wtorek miałam już dwoje pomocników
Moją osobistą Rabarbarę i jej kolegę Michała zwanego Pasztetem vel Brzydkim (przeze mnie zowion Starszy Sikawkowy ).

Czekając na ich przybycie machnęłam 2 regały i pół szafy z dokumentami.
Wespół w zespół zrobiliśmy 17 regałów (w ok 4 godziny). Czyli tempo mieliśmy całkiem przyzwoite.Pod koniec dniówki nawet moje gadatliwe dziecko zamilkło i bez słowa targało kolejne sterty.

Jak łatwo policzyć do "obróbki skrawaniem" zostało 8 regałów + 4,5 szafy.

Tak wygląda zawartość 8 regałów

To fragment czytelni z 4 regałami.


W środę stanowczo zażądałam od dyrekcji wypożyczenia mi uczniów. Dwóch. Silnych i inteligentnych.
Trudno było spełnić moje wygórowane żądania, ale jakoś się udało i z pomocą Mateusza i Kuby poszło jak z płatka.







Zostawiłam sobie do zrobienia jedynie pół szafy z dokumentami (to musiałam sama) i polazłam na fajkę. W drzwiach zderzyłam się z księgową, którą też w dzikim pośpiechu przenosili z tych samych powodów co i mnie.
-Wiesz już?
-Nie. A co?
-No tak, skąd masz wiedzieć jak i ja się dopiero co dowiedziałam. Ekipa nie przychodzi w piątek...
-A kiedy? Jutro - zapytałam głupio zadowolona, że wcześniej zaczną to i wcześniej skończą.
-Nie... We wtorek...
Zamurowało mnie. Kompletnie! To ja flaki z siebie wypruwam. Lecę jak pies z wywieszonym ozorem, żeby zdążyć na czas, a tu taka siurpryza??
To po huk ja tak się szarpałam??
-Żarty??
-Nie.
-To ja pierdolę. Nie robię. Idę do domu. I tak nie powinnam tu być! Środy mam wolne, a poza tym wczoraj też ponad wymiarowo tyrałam!
-Idź! Pewnie, że tak!
-Cześć! Do jutra! Nie wiem o której jutro się pojawię!
Pojawiłam się spóźniona. Z premedytacją. I bez wyrzutów na czymkolwiek!
Za to połamana kompletnie. W sensie, że się ruszać nie mogłam. Humor to ja miałam taki więcej wredny.
Przyszli dozorcy wynosić regały. Okutani w swetrach jak na Syberii! U mnie w szkole jak nie grzeją to jest lodówka! A jak grzeją to hohoho! Afryka dzika!
Więc działam w krótkim rękawie, bo teraz właśnie jest sezon grzewczy.
Panowie zaczęli od otwierania okien. Pizgać zaczęło jak na stepie! Więc zamknęłam okna warcząc:
-Myć się trzeba, a nie wietrzyć!
-Ale gorąco jest!
-To se swetry zdejmijcie!
Nie zdjęli. Ich sprawa. Ale okien nie otworzyli ;-)


Pojawiła się woźna.
-O rany! Jaki tu syf!
-Prawda? - powiedziałam słodziutko...
-Noooo!
-Ciekawe, kto tu sprząta?
Poszła jak zmyta i wróciła po jakimś czasie z miotłą ;-)
Nie byłam miła! O nie! Zmęczenie materiału przesłoniło mi mój ironiczny stosunek do świata.
Teraz biblioteka wygląda tak:


Czyli, nie wygląda ;-)
Te dziwne malunki na ścianach to sposób na zamaskowanie śladów po wymianie instalacji elektrycznej jakieś 4 lata temu.
Robiła to uczennica za... dopuszczający z polskiego ;-D
I tak na zakończenie: teraz u mnie w szkole jest zorganizowany konkurs pt: "Państwa świata". Polega na tym, że sale mają być przystrojone w dekoracje charakteryzujące dany kraj.
Więc ja stwierdziłam, że nie wezmę w nim udziału, bo jestem bezkonkurencyjna.
Wystarczy, że nad drzwiami biblioteki umieszczę napis "SAHARA" i wygrywam w cuglach!
Cały pokój nauczycielski przyznał mi rację i zabronił brania udziału w konkursie ;-)
No to idę wciągnąć nogi...

piątek, 4 grudnia 2009

Patologia...

Muszę zacząć od pewnego wyznania.
Ale nie jest mi łatwo o tym pisać.
O nie!
To przecież głęboko skrywana tajemnica rodzinna...
Pochodzę z rodziny patologicznej...
I to takiej z tego gorszego gatunku - na zewnątrz wszystko cacy i ok, a w środku... Szkoda gadać! Piekło na ziemi!
Moja rodzina celuje w znęcaniu się nad dziećmi.
W jaki sposób?
Ano małolaty są głodzone!
I to z pokolenia na pokolenie!
Dowody?
Proszszsz:
Miałam wtedy coś około 3 wiosen. Pojechaliśmy z rodzicami na wczasy. Takie jak to kiedyś było, czyli z tak zwanym "pełnym" tak zwanym "wyżywieniem".
Za mała byłam, żeby pamiętać jak i czym karmili na tej stołówce, ale wieść gminna niesie, że podobno bardzo nie bardzo.
Pewnego dnia na pierwsze danie, jak to zwykle bywa podano zupę.
Jak się nazywała można było dowiedzieć się z jadłospisu, bo z tego co było na talerzu nic nie wynikało.
Otóż była to zupa koperkowa.
Wyglądała podobno jak woda po ścierce od brudnych podłóg. Pachniała podobnie.
U co poniektórych szczęśliwców pływał łysy baldach kopru...
Towarzystwo stołówkowe gmerało niepewnie łyżkami w talerzach nic nie mówiąc i nie przyswajając tego podejrzanie wyglądającego płynu...
Cisza panowała jak makiem zasiał.
Nagle to milczenie zostało przerwane radosnym dziecięcym szczebiotem:
-Ach! Jaka pyszna zupka! Babcia takiej nie umie gotować!
Jakież to dziecię o anielskim głosiku wygłosiło tę kwestię?
No kto??
No JA oczywiście! Biedactwo niedożywione!
Jakoś tak dwa lata później.
Tegoż dnia z przedszkola odbierał mnie mój tata.
Miał biedak pecha, bo trafił na strasznie zły humor swojej jedynaczki.
Bo po pierwsze: Mama po mnie nie przyszła.
Bo po drugie: Mama po mnie nie przyszła.
Bo po trzecie: tego dnia ogólnie byłam na NIE i PRZECIWKO!
Takie wiecie PSM pięciolatki ;-)
Idąc u boku rodzica ponura jak chmura gradowa nie reagowałam na jego żarty i chęci rozruszania upartej ośliny.
No słowem miałam w poważaniu wszystko. I wszystkich. I to głęboko!
W końcu jednak eksplodowałam:
Wyrwałam rodzicielowi rękę i na środku ulicy zrobiłam mu karczemną awanturę, której tematem przewodnim było... jedzenie!
-Mam dość! Ciągle tylko ten suchy chleb we mnie wpychacie! Nic tylko ten chleb i chleb! Ja od was ucieknę! Do Babci! A wy sobie jedzcie te WAPNOWANE JAJA!!
Wprawdzie zbiegowiska nie było, ale ci co słyszeli, pękali ze śmiechu.
Mała, pyzata, ZAGŁODZONA furia wzbudziła powszechną wesołość.
Tata nie zapadł się pod ziemię chyba tylko dlatego, że staliśmy na betonowym chodniku ;-)
A tak wyglądało to biedne, spuchnięte z głodu dziecko:

Boże młyny mielą wolno, ale dokładnie...
Mija wiele lat.
Zagłodzona blondyneczka sama ma dziecko. Asię.
W wieku lat siedmiu Aś poszła do szkoły. Jakoś tak 2-3 tygodnie po rozpoczęciu roku szkolnego pielęgniarka ważyła i mierzyła nowy uczniowski narybek. Wszystko było pięknie i ładnie, dopóki moja córunia nie wlazła na wagę.
Pielęgniarka w pierwszej chwili oniemiała, a w drugiej złapała moje dziecię za łapę i siłą powlokła na stołówkę, pocieszając ją po drodze:
-Nie martw się! Tu będziesz miała co jeść. Zaraz załatwimy darmowe obiadki!
Asia zaparła się wszystkimi łapami i zębami:
-Ale ja mam wykupione obiady! Mama mi kupiła! Ja jem na stołówce!
-Tak, tak! Ja wiem - wstydzisz się, ale nie ma czego. Bieda to nie wstyd!
-ALE JA JEM OBIADY! TU I W DOMU TEŻ!!
-Dobrze, dobrze! Ja wszystko rozumiem...
Dopiero kucharki ostudziły żywieniowe zapędy przejętej pani pielęgniarki potwierdzając to, co moje dziecko mówiło.
A czemu ta dobra kobieta tak zareagowała?
Asia mając tak około 124cm ważyła 18kg...
Model Oświęcim proszę Was!
Dowód rzeczowy:
Kliknijcie na fotkę. Zobaczycie, że na niej można się było uczyć anatomii. Zdjęcie było robione miesiąc przed tą akcją w szkole.
Oczywiście pani pielęgniarka przyznała mi się do nieudanej akcji pt "dokarmiamy", ale zasugerowała zrobienie badań.
-Bo pewnie ma robaki, albo anemię.
-Nie ma. Ona tylko tak wygląda. Każdy lekarz, który widzi ją pierwszy raz zleca szczegółowe badania, a potem okazuje się, że wyniki ma jak górnik przodkowy.
Naturalnie podziękowałam jej za troskę, bo przecież chciała jak najlepiej dla dziecka :-).
A teraz..
Uhhhh!!
Z tego tygodnia...
Dokładnie ze środy.
Pojechałam do szkoły odebrać moje młodsze maleństwo.
Pani wychowawczyni podeszła do mnie z dość zmieszaną miną:
-Mam do pani prośbę, czy raczej pytanie... Czy może pani robić Ani kanapki do szkoły?
Wybałuszyłam oczy.
-Yyy.. Ale... yyy... A czemu?
-No bo ona płacze, że jest głodna. Jak wracamy ze stołówki po zupie (maluchy drugie danie jedzą na kolejnej przerwie, a nie ciurkiem pierwsze z drugim), to Ania zaraz płacze, że jest głodna. To może mogłaby pani dawać jej kanapki?
Zaczęłam się śmiać:
-Dawałam jej kanapki, ale ona je przynosiła do domu w stanie nienaruszonym. Więc w końcu przestałam. Tym bardziej, że powiedziała, że nie chce, bo nie jest głodna, bo obiad jej wystarcza. Na wszelki wypadek dostaje batonika i coś do picia. Batony też wracają albo w całości, albo raz nadgryzione.
I zwróciłam się do głodzonej córki:
-Czemu nic mi nie mówiłaś?
-Bo zapomniałam - padła tradycyjna odpowiedź mojego dziecka.
Spojrzałyśmy na siebie z panią z trudem hamując śmiech.
Pani powiedziała:
-Aniu! Przecież możesz zawsze poprosić o dokładkę.
-Na pewno nie dostanę - powiedziało ponurym głosem moje optymistyczne inaczej dziecko.
-Dostaniesz, dostaniesz! Panie kucharki bardzo lubią i się cieszą jak dzieci proszą o dokładki.
Mimo, że się śmiałam, to dokładnie wiedziałam, co poczuł mój tata, jak z nim wojowałam machając mu przed nosem "suchym chlebem" niczym orężem.
Ale zupełnie nie rozumiem, czemu mój rodzic po wysłuchaniu opowieści zaśmiał się złośliwie i rzekł z satysfakcją w głosie:
-DOBRZE CI TAK!!!
Kanapki małej znowu robię.
I co?
WRACAJĄ!
Wczoraj nadgryziona dwa razy, dziś w stanie nienaruszonym!
Tłumaczenie córuni:
-Bo nie byłam głodna.
Wrrrrrrrrr!
No to żeby nie zagłodzić do końca moich szkieletonów, upiekłam dziś ekspresowe "rogaliki" z nadzieniem czekoladowym:
Przepis ktoś sobie winszuje?
A prosiem bardzo:
Kupujemy np. w Lidlu gotowe, świeże (nie mrożone w sensie) ciasto francuskie i Nutellę.
Ciasto rozwijamy, kroimy na kwadraty. Każdy kwadrat smarujemy Nutellą, zwijamy w mniej więcej rogaliki, smarujemy wierzch rozbełtanym żółtkiem i pieczemy w temperaturze ok 200 stopni ok 10-15 minut.
Przepis dostałam wczoraj u Ani ze Szmatki Łatki . A wiecie co tam robiłam?
Ha! Odbierałam moje zakupy! Bo Ania sprzedaje cuda na Allegro. A niedługo będzie działał jej sklep!
I co jeszcze dla mnie jest ogromną radością - Ania mieszka ode mnie tak mniej więcej o rzut moherowym beretem!
Tak więc moim dzieciom w oczęta ich niewinne zagląda widmo głodu - matka całą kasę przeputa na szmatki ;-DD