niedziela, 28 czerwca 2009

Część druga mojego obnażania się ;-)

Dziś w końcu mogłam przysiąść i zrobić kolejną część "kursu potłuczonej" dla osób o nerwach jak postronki ;-)

Przypominam, że w celu dokładniejszego obejrzenia szczegółów wystarczy kliknąć na fotkę.

A więc zakończyłam ostatnio na połowie pierwszego elementu

Teraz przystępujemy do dalszej pracy.
Możemy oczywiście haftować dalej, zostawiając tę połówkę do wykończenia na inne czasy, ale ja postanowiłam zrobić ten "trójkącik" od razu. W tym celu przeciągnęłam nitkę po lewej stronie pod bloczkiem:

Po czym nitkę wyprowadziłam na prawą stronę :
I dokończyłam trójkącik zgodnie ze schematem. Nitka trochę się zmechaciła, więc znowu wróciłam na lewą stronę i przeciągnęłam ją ponownie pod bloczkiem - tym razem dwa raz: w tę i na zad przebijając jednocześnie nitki bloczka po to, żeby po odcięciu nitki wzór nam się nie wypruł.
To samo zrobiłam z tą wiszącą luzem nitką (to był początek mojego haftowania).
Nową nitkę mocujemy tak, jak zakańczamy starą - czyli przewlekamy przez nitki bloczka tam i z powrotem i "wychodzimy" z nitką na prawą stronę:

Dalej wg schematu mamy bloczki więc przystępujemy do ich wykonania pamiętając, ze ich wysokość to 4 niteczki materiału.
Jako się rzekło: igłę wbijamy dokładnie 4 nitki pod wyprowadzeniem nitki i od razu wyprowadzamy ją (igłę znaczy) na zewnątrz OBOK miejsca, z którego wychodzi nitka




I tak dalej...


Teraz robimy zwrot, bo nitki w bloczkach raz układają się (względem patrzących) pionowo, a raz poziomo:



Ponowny zwrot:

I jeszcze raz:


I pierwsze koty za płoty ;-D
W dalszej części haftowania postanowiłam sobie sprawdzić, czy mi "styknie" wzór z moimi liniami pomocniczymi, więc zaczęłam haftować:

Aż... STYKŁO!! ;-D

No to poleciałam dalej i...
Też stykło!! ;-)

Myślę, że na dziś chyba starczy.
I tradycyjnie na deser i w nagrodę dla moich cierpliwych czytelniczek ciasto truskawkowe z przepisu Arkadii


SMACZNEGO!!

środa, 24 czerwca 2009

Taki fajny, zwykły dzień :-)

Żeby nie było, że tylko marudzę i narzekam, albo umieram ;-)
Dziś był taki miły dzień.
Ale od początku.
Zaczął się lekkim stresem, bo miałam obudzić dziecko starsze o 7:30. Więc dla pewności nastawiłam sobie budzik na 15 minut wcześniej (lubię mieć czas na "rozruch"), komórkę wetknęłam do ładowarki i zaległam. Obudziłam się nagle z dość niemiłym przeświadczeniem, że zaspałam! Złapałam w garść komórkę, a tam ciemnota! Tradycyjnie stary rzęch wyłączył się podczas ładowania. Popełzłam nerwowo na czworaka do najbliższego mi czasomierza i..
Uffffff!! 5 rano! Komórka mimo moich usilnych prób nie dała się włączyć, więc przez mój zaspany mózg przebiegła myśl:
-Baterię wyjmij i włóż! Może podziała!
Podziałało!
Budzik zadzwonił jak należało, ale nie musiałam zwlekać zwłok w celu urządzenia pobudki Rabarbarze, bo sama już wstała i tłukła się po domu niczym święty Marek po piekle.
Stresa miała ;-))
A mianowicie drugie podejście do egzaminu na prawko.
Wczoraj dla pewności skopałam jej dupsko aż jęczała, że nie ma na czym siedzieć (ale nad moim kolanem się nie litowała ;-D).
Poszła w humorze wisielczym żądając ode mnie kasy na powtórny, czyli trzeci egzamin.
Obiecałam, że dam. Co miałam dokładać jej nerwów ;-)
My z Anią miałyśmy na dziś umówione nagranie reklamy fryzur dla dzieci. Drugie podejście, bo pierwsze z powodu wycieczki do zoo nie doszło do skutku.
Z tą jazdą to z kolei ja miałam zgryz i to duży, bo gnębiła mnie myśl:
-Jesssu!! Gdzie ja tam zaparkuję?? Samo centrum, żeby nie powiedzieć EPICENTRUM Warszawy!
No i do tego rano lało jak diabli! Więc spacer w deszczu słabo mnie nęcił.
Ale...
Jakąś godzinkę przed naszym wyjściem ktoś na górze zakręcił kran i jeden problem odpadł.
Jadąc usłyszałam, że dzwoni mi telefon. Domyśliłam się, że to młoda z wieściami o egzaminie.
I stres! Nie mogę odebrać, bo akurat światła się zmieniły, skręcam w lewo, jakiś baran nie wie co ma robić na środku skrzyżowania i się miota w te i na zad! W końcu się opowiedział, a ja wyciągnęłam komórkę i słyszę:
-No zgadnij...
-No zdałaś...
-No... ZDAŁAM!!
-Iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii!! Łaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!! SUPER!! ALE SIĘ CIESZĘ!! GRATULACJE!! - ogłuszyłam własne dziecko wrzeszcząc i piszcząc w słuchawkę.
Ania na wieść o sukcesie starszej siostry zareagowała ze stoickim spokojem i pragmatycznym podejściem do sprawy:
-Fajnie, że Asia zdała. Będzie mnie teraz wozić, gdzie będę chciała!

Dojechałam na miejsce bez korków i problemów i kolejny cud! Miejsce na parkingu było! I do tego "moje" kopertowe, czyli bezpłatne! Ha!
W salonie, gdzie mieli kręcić reklamówkę zameldowałyśmy się o pół godziny za wcześnie, bo jak zwykle wolałam wyjechać godzinę za wcześnie, niż o 2 minuty za późno. Ja wiem - nadgorliwość gorsza od faszyzmu, ale jakoś nie umiem kurna inaczej...
Poszłyśmy sobie pospacerować. I znowu telefon. Jakiś obcy numer.
-Dzień dobry. Dzwonię z serwisu Nokii. Telefon jest do odbioru.
Nareszcie - chciałam zakrzyknąć, ale się pohamowałam. Bo trzeba Wam wiedzieć, że sprawa wyświetlacza ciągnęła się aż do dzisiejszego dnia. Telefon jak się okazało (dzięki przytomności umysłu mojego taty) mam na gwarancji. Więc nie musiałam wydawać kasy na naprawę. Ale...
Telefonu zastępczego nie dali, bo stwierdzili, że to niewielka naprawa i:
-Jutro pojutrze telefon wróci do pani.
Yhy!! Akurat!! Mała rada dla Was - nie dajcie się zwieść takim zapewnieniom! Wczoraj minęły dwa tygodnie od oddania komórki do naprawy!! A ile razy dzwoniłam do naprawców i się wściekałam to tylko ja wiem! Tłumaczenie zawsze było takie samo:
-Wyświetlacze idą, bo są zamówione.
Szły... Jak ślimak po żużlu!!
Więc kolejne miłe zdarzenie. Nie ostatnie :-)
Nagranie reklamówki trwało tylko pół godziny dłużej niż było w założeniu. Ania w salonie przestała być moją Anią, a zamieniła się w księżniczkę Annę ;-)
Miała robione 3 wyjściowe fryzury. W jednej wróciła do domu dumna i blada.
Reklamówka będzie za ok 2 tygodnie w necie, więc nie omieszkam się pochwalić ;-)
Kiedy dreptałyśmy do samochodu, po raz kolejny odezwała się moja komórka. Tym razem zadzwonił kurier z przesyłką z Drewlandii. Nikogo nie zastał w domu, więc umówiliśmy się na jutro na rano, ale jeszcze ubłagałam pana, że jeśli będzie mógł, to może jeszcze raz podjechać za ok godzinę-dwie. Pan powiedział, że raczej mam na to nie liczyć, bo jedzie w inną stronę, ale rano będzie na pewno. Trudno - jutro wszak już niedługo ;-)
Wracając do domu, wstąpiłam do przychodni zapisać się do lekarza. Jeszcze wczoraj nie było grafiku na lipiec, a dziś już był. Wypełniony do bólu.
Ale...
Ta godzina, którą sobie wymarzyłam była wolna! :-DD
Kolejna banieczka szczęścia pękła nad moją głową ;-)

Jestem w sklepie. Znowu telefon.
-Jestem u pani z przesyłką. Kiedy pani będzie?
-Za pięć minut!! Już jadę!!
Wskakuję do mojej błękitnej strzały, daję po garach dynamicznego silnika 1,2 i po 3 minutach hamuję z wdziękiem pod własną bramą.
Drewienka moje!! Pachnące! Śliczne!! Achhh!!
Późnym popołudniem śmigam po odbiór telefonu.
Jednym słowem pełnia szczęścia!!
A teraz siedzę i czytam sobie przepisy pani Kai (to Pani, z którą zawierałam umowę na filmowanie Ani). To blog kulinarny dla początkujących, ale przepis są fajne i proste! poczytajcie, bo warto :-)

Dlaczego o tym wszystkim napisałam? Bo czuję się bardzo zadowolona z dzisiejszego dnia.
Tak aż po czubeczki palców :-)))

No i nie mogę tego uczucia zadowolenia zatrzymać tylko dla siebie.

Bo szczęście to jedyna rzecz, która się mnoży, jeśli się ją dzieli...

No nie? ;-)

wtorek, 23 czerwca 2009

Dziewczynka z... zapalniczką

Jako się rzekło opiszę Wam o co chodziło z zapalniczką w poprzednim poście.
Muszę zacząć od początku...
Pewnie kilka z Was czytało o " wrednej Felicji". Otóż pewnego pięknego, acz dramatycznego dla mnie dnia została ona sprzedana... Odjechała sobie sprzed mojej bramy, porwana przez nowego właściciela, który zapewniał mnie, że:
-Ja kupuję samochód dla żony!! Nic mu się nie stanie!!
No nie wiem... Może troszeczkę mnie uspokoił. Ale tylko kapkę...
Kiedy tylny zderzak Felki znikał za zakrętem na mostku, zalałam się rzewnymi łzami...
Nieważne, że odwalała mi różne numery. Nieważne, że mnie nie lubiła. Ale ja ją KOCHAŁAM!! Kompletnie nieodwzajemnionym uczuciem!
Mąż znalazł mnie za domem siedzącą na trawie w stanie kompletnego rozmemłania i rozmiękczenia.
-Co się stało? - zakrzyknął przestraszony.
-SPRZEDAŁEŚ MOJĄ FELKĘ!! Jak mogłeś???
-Stara już była! Rdza ją żarła na zadzie! Przebieg miała duży!
-I co z tego??? Jeździła przecież!!!
-Rany! Przecież ci mówiłem, że sprzedam ten i kupię ci nowy!!
-Ja chcę Felicję!!
-Przecież już nie produkują! - zakrzyknął mój ślubny.
-NO TO CO??? Kup mi używaną!! Taniej będzie!!
-PRZECIEŻ UŻYWANĄ WŁAŚNIE SPRZEDAŁEM!!!
-No właśnie! Jak mogłeś???? Ja nowym jeździć nie będę! Boję się! Zadrapię, stuknę, mnie pukną i w ogóle!!
I od początku... Więc mój małż machnął ręką na rozmazaną babę, a następnego dnia wpakował w samochód i zwiózł do salonu Skody.
No nie! Nic z tych rzeczy. Nie zakrzyknął: "Kochanie, bierz co chcesz tylko już nie płacz!", tylko poszedł na pewniaka do pana sprzedawcy (diler mi przez klawiszony nie przechodzi, bo z narkotykami mi się kojarzy) i zadysponował konkretny model.
Ponieważ kupowaliśmy samochód w tym samym salonie, w którym pół roku wcześniej nabył swój mój tata (był z nami), pozostawaliśmy wierni marce (trzecia z rzędu Skoda), płaciliśmy gotówką (był jakiś kredyt ileś tam, na ileś tam), dostaliśmy sporo tzw "gratisów" i upustów.
Pan dorzucał lekką ręką to radio, to kołpaki, to elektrycznie ogrzewane lusterka zewnętrzne, regulowane siedzenie kierowcy (konus jestem, więc to dla mnie rzecz cenna). W końcu wyczerpał asortyment gadżetów i na chwilę się zawiesił...
Po chwili zresetował się i rzucił od niechcenia:
-To może klimatyzacja?
Na co ja - do tej pory siedząc cicho i lekko oszołomiona odzyskałam wigor (PO CO, JA PYTAM DZIŚ??)
-O nie! - zawołałam gromko - mowy nie ma!! Ja nie chcę klimy!!
Pan się zacukał, mężowi mowę odjęło...
Pan ocknął się pierwszy:
-Yyyyyy... A co pani sobie życzy?
-ZAPALNICZKĘ - powiedziałam rozmarzonym głosem...
Hyyyyyyyyyyyy!! Bodaj by mi pypeć wtedy na języku wyrósł!!
Z niezrozumiałych do dziś przyczyn (prawie 6 lat minęło) mój mąż nie wyrzekł ani słowa...
Mam zapalniczkę... Nie użyłam jej ani razu...
Skąd ten pomysł mi strzelił do łba? Raz - jeden, jedyny raz nie miałam przy sobie zapalniczki i klęłam jak szewc nie mogąc zapalić przed jazdą będąc gdzieś poza domem.
A z klimą miałam związane niemiłe wspomnienie z samochodu męża - pewnego dnia jechałam z nim jego samochodem w upał nieziemski. Klimatyzacja na 18 (!!) stopni i ani grama więcej! Twierdził, że TAK MA BYĆ, bo inaczej się NIE DA USTAWIĆ!!
Zmarzłam jak nie powiem co w czym i postanowiłam stanowczo: Klimatyzacji w samochodach mówimy stanowcze NIE!!
Teraz jakoś mi ta stanowczość minęła...
Po czasie ;-)

sobota, 20 czerwca 2009

Czasami człowiek musi - inaczej się udusi...

Zazwyczaj jestem raczej spokojnym człowiekiem.
Zazwyczaj...
Raczej...
Czasami jednak wpadam w furię i nie bacząc na okoliczności "lecę po całości".
Było to jakoś tak w połowie 2006 roku. Opisywanego dnia spotkałam się z koleżanką. Umówiłyśmy się w Promenadzie w naszej ulubionej Coffe Heaven. Koleżanka jest osobą niepalącą - w przeciwieństwie do mnie.
Więc mimo, że w Coffe można było wtedy palić, powstrzymałam chęć ćmuchania. Bo chociaż jestem nałogowcem, to przy osobach niepalących, a zwłaszcza w pomieszczeniach zamkniętych nie palę. No i do tego koleżanka była ze swoją trzymiesięczną córeczką.
Tak mniej więcej po ok. 3 godzinach plotkowania stwierdziłyśmy, że trzeba by się rozstać i sprawdzić, co robią pozostałe części naszych rodzin.
Odprowadziłam Renatę na parking, pomachałam na odjezdnym i pomaszerowałam do swojego samochodu. Na inny parking. Piętrowy. Wjechałam windą na odpowiedni poziom i podreptałam długim korytarzem w kierunku wyjścia.
Wspomniany korytarz kończy się ciężkimi, metalowymi drzwiami. Żeby je otworzyć, trzeba użyć sporo siły i wykazać się refleksem przy wychodzeniu na parking. Jakakolwiek opieszałość może się skończyć mało miłym pchnięciem w... zadek.
Tak więc kiedy już otworzyłam te ciężkie wrota, tradycyjnie wyskoczyłam na parking, żeby nie oberwać w kuper.
No i se skoczyłam...
Centralnie w objęcia panów dresów ABS-ów - czy jak to się teraz mówi "członków społeczności lokalnej w strojach regionalnych".
Było ich czterech. Znaczy stojących, bo piąty sterany życiem zalegał na podłodze, z główką (pozbawioną szyi) wdzięcznie wspartą o bok kosza na śmiecie.
Między tymi spionizowanymi krążyła flaszencja. Sądząc po kolorze - woda, ale ta więcej ognista.
Niezrażona, acz lekko skonfundowana powiedziałam do zgromadzonych w kółku (bynajmniej nie różańcowym):
-Przepraszam.
-Ależ nie ma za co! - usłyszałam.
Nie powiem - pełna kultura.
No to pomaszerowałam do mojego autka oddalonego parę metrów od tankujących.
Przy samochodzie poczułam ssssstraszne ssanie! Na fajkę, rzecz jasna. A trzeba Wam wiedzieć, że w samochodzie nie palę. Bo nie i już. Chociaż mam zapalniczkę samochodową, ale to już temat na innego posta ;-).
Więc niewiele myśląc wyciągnęłam paczuszkę z apetyczną zawartością, odpaliłam i....
Mmmmmmmmm! Jak mi dobrze! Wsparłam się o samochód. Ach! Aż oczy przymknęłam z lubością...
Panowie z flaszeczką darli paszczory (znaczy konwersowali), aż huk szedł. Ale co mi tam - oni zajęci sobą, a ja sobą.
Zaciągnęłam się po raz drugi, ciągle nie otwierając oczu...
-Tu nie wolno palić! - w moją błogość wdarł się nagle jakiś skrzekliwy głosik.
Uchyliłam niechętnie jedno oko. Nikogo nie było.
-No mówię! Tu nie wolno palić!!
Skrzek dobiegał jakby z niższych okolic, więc tam skierowałam spojrzenie niechętnego oka.
Przede mną stał, a właściwie siedział na skuterku Pan Ochroniarz. Wzrostu siedzącego psa (spotęgowanego dodatkowo przez rozpłaszczenie zadka na siodełku), urody podłej.
-Hę? - zapytałam mało przyjaźnie otwierając drugie oko.
-Nie wolno palić! - zakrzyknął człek na służbie.
-Taaaa??? - zdziwiłam się uprzejmie - A dlaczego? Przecież tu nie ma zakazu.
-Ale nie wolno! Zgasić to zaraz! A jak nie - tu pan się rozpłynął we własnej wizji - MANDAT BĘDZIE!!
-Co? - zapytałam lekko wkurzona.
-No mówię! MANDAT!!
-Moment - rzuciłam ugodowo (oczywiście zaciągając się dymkiem po pępek) - jak to nie wolno? Przecież tu nie ma zakazu palenia.
-Może i nie ma, ale JA nie pozwalam! - tu Pan Ochroniarz z dumą uniósł swe wątłe ciałko z siodełka.
NOOOOOOOOOO!!! Tego mi trzeba było!! Zagotowałam się! Zawrzałam i wybuchłam:
-Coooooooo??? Mandat??? Po pierwsze: jak się rozmawia z kobietą, to dobre wychowanie wymaga, żeby dźwignąć zadek i wstać, po drugie tu nie ma zakazu, więc wolno palić, po trzecie: tu są popielniczki, więc wolno palić, po czwarte: mandat to może dawać policja, ewentualnie straż miejska, a nie ochrona obiektu. A po piąte: najłatwiej i najbezpieczniej przypieprzyć się do samotnej kobiety o palenie papierosa, a nie do tych tam dresów abeesów całkiem jawnie chlających wódę mimo, że jest to zakazane ustawą!!
Im bliżej było końca mojej "przemowy", tym coraz bardziej podnosiłam głos. Ostatnią kwestię raczej wywrzeszczałam, niż powiedziałam.
Echo moich słów jeszcze grzmiało po opustoszałym parkingu, kiedy naszła mnie nieco spóźniona refleksja...
-Upssssssss... Tamci chyba usłyszeli...
Cisza na parkingu... Taka totalna... I nagle rozległy się oklaski... Od strony tych tankujących.
Obejrzałam się w ich stronę i zobaczyłam, że taki największy z nich unosi do góry flachę i woła w moim kierunku:
-Brawo laska! Ku...! Ale mu przypierd...!!!
Niewiele myśląc uniosłam do góry rękę z fajką i odkrzyknęłam radośnie:
-Dzięki chłopaki!!
Z promiennym uśmiechem odwróciłam się ponownie do na Pana Ochroniarza... Ale mój wzrok trafił w próżnię. Nie było go! Stlenił się. Wyparował. Śmignął na swoim jednośladzie gdzie go oczy poniosły. Może jeszcze do tej pory ucieka myśląc, żem kumpelą tamtych?
Wypaliłam fajeczkę do końca, peta wywaliłam do POPIELNICZKI PARKINGOWEJ (!!!) i pojechałam do domu.
I tak sobie pomyślałam, że pewnie gdybym nie była aż na takim "głodzie", to potulnie bym zgasiła papierosa i nie wdawała się w głupie utarczki słowne.
Ale...
Na wyposzczona nikotynowo byłam ;-)

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Trzy panie G ;-)

W komentarzach pod poprzednim postem napisałam, że pomyślę o wrzuceniu fotek takich bardziej wyraźnych niż ta w avatarze. Pogmerałam trochę sobie w albumie osobistym i dziecka starszego na Naszej Klasie (najszybciej i pod ręką ;-) ) i wygrzebałam takie ło fotki:
Najmłodsza, czyli panna Anna:
Tu uczesana i ubrana na bal:


A tu tradycyjnie i zwyczajowo w charakterze czupiradełka:

Tu Aś zwany Rabarbarą jako intrygująca femm fatalle


I poza zwykła (standardowa), czyli leniwa ;-)


A ta tu to Ata ;-)
We fragmencie...



I w całości (zarośnięta kapkę byłam - proszę o wybaczenie ;-)


No i trochę tycich robótek:
Dla Ani robię zakładkę na plastikowej kanwie. Chyba już widać, że to będzie żyrafa?

Jakiś czas temu zaczęłam robić (do kompletu z bieżnikiem) serwetkę perminową hardager.


Jeśli chodzi o serwetkę, którą obiecałam haftować publicznie - mam chwilowy zastój. Ale jak już "wyjdę na równą" (mam nadzieję, że jeszcze w tym miesiącu ;-) ), to będzie oczywiście ciąg dalszy :-)

niedziela, 14 czerwca 2009

Od oburzenia do rozbawienia...

Dziś z braku czasu i innych okoliczności zamiast drugiej części hardangera wklejam opowiadanko z multiply:

"Cześć! Jak masz na imię? Ile masz lat?" Tak najczęściej poznają się dzieci. Dla nich to normalna forma zapoznania się z drugim człowiekiem ich gabarytów.
Z dorosłymi bywa już inaczej. A pytanie o wiek zdecydowanie nie pada przy pierwszej rozmowie. Chociaż z tym ostatnim stwierdzeniem bywa różnie...
I w zależności od tego ile lat pokazuje nam bezlitosna metryka, nasze reakcje są bardzo rozbieżne.
Przytoczę Wam 4 historyjki. Dwie mojej Mamy i dwie moje.
Co ciekawe - wszystkie wydarzyły się w lipcu (oczywiście w innych latach).

Lipiec 1968 - Bułgaria...

...czyli huk lat temu nazad. Byłam wówczas dziecięciem niewinnym, zaledwie półtorarocznym. Mieszkaliśmy wtedy w Bułgarii, ponieważ mój tata został tam wysłany na kontrakt. Kiedy tata był w pracy, my z Mamą plażowałyśmy na całego.
Woda w Morzu Czarnym w porównaniu z naszym polskim Bałtykiem to normalna zupa, więc moja rodzicielka bez oporów trzymała mnie w wodzie (ku mojej radości). Pod czujnym okiem Mamy pławiłam się przy brzegu, paprałam piachem i ani mi w głowie było zamarznąć, czy się rozpuścić. W czasie jednej z takich długich zabaw do mojej Mamy podeszła starsza pani, Bułgarka i stanowczym głosem powiedziała:
-Weź wyjmij tego dzieciaka z wody i zaprowadź do matki, bo się w końcu przeziębi!
Na wyjaśnienie mojej mamy, że ja to jej córka, pani zareagowała jedynie pogardliwym i pełnym niedowierzania prychnięciem.
Mama była OBURZONA, że nie tylko lekką ręką odebrano jej jedynaczkę, ale posądzono, żem jej młodszą siostrą.

Lipiec 1983 - Pojezierze Mazurskie

Obie z Mamą uwielbiałyśmy wędkować.
Tego dnia wybrałyśmy się na rybki, jak zwykle w celach rekreacyjnych. Poszłyśmy na brzeg śluzy, przy której okonie i płoteczki miały wybitne skłonności samobójcze i same pchały się na haczyk. Stanęłyśmy sobie z kijami zanurzonymi fachowo w wodzie w pewnym oddaleniu od siebie. Jakoś tego dnia rybki olewały mój artystycznie przymocowany do haczyka pęczak (za nic nie nadzieję robala!! ). Natomiast mojej Mamie skrzelodyszne brały jak opętane. Sęk w tym, że moja Rodzicielka brzydziła się zarówno robactwem (też na pęczak łowiła), jak również za żadne skarby świata nie zdjęła z haczyka upolowanej ryby
-Wiesz - one są takie obślizgłe i zimne... Brrrrrrrrr!!
No to oczywiście ja robiłam za nadwornego ściągacza łupów.
A więc tego dnia kilka razy odkładałam swoje wędzisko, maszerowałam do Mamy pozbawić ją kłopotu w postaci miotającej się zwierzyny i wracałam na swoje miejsce. Złapałam się w końcu na tym, że zamiast gapić się cierpliwie na swój osobisty spławik, łypałam nerwowo w kierunku Mamy.
W pewnym momencie spławik Mamy poszedł pod wodę, zobaczyłam jeszcze fachowe podcięcie i z przyzwyczajenia odłożyłam swój kij i wybrałam się do Niej zdjąć kolejny połów. Ale jak się okazało, nie musiałam, bo jeden ze stojących obok Mamy wędkarzy wyręczył mnie w tym procederze. Nie tylko zresztą ten jeden raz. Tak więc spokojnie mogłam zająć się sobą i swoim nieudanym tego dnia "polowaniem". Po jakimś czasie znudziło mi się stanie, bo nic mi nie brało i zwinęłam się razem ze sprzętem. Przechodząc koło Mamy "zawołałam" scenicznym szeptem (rybki i wędkarze!!):
-Mamo! Idę już.
Zero reakcji...
Więc powtórzyłam:
-Mamo! Ja już idę!
W tym momencie zamarłam, bo moja Matka odwróciła się w moją stronę krzywiąc twarz w jakimś dziwnym grymasie, strzelając oczami w bok i w górę i jednocześnie machając rękami.
Podeszłam, żeby dowiedzieć się co jest grane i powtórzyłam raz jeszcze swoją kwestię i... zamarłam słysząc to, co usłyszałam wysyczane w moim kierunku:
-NIE MÓW DO MNIE MAMO!!
Skamieniałam... Odjęło mi mowę... Przecież przede mną stała właśnie ona: moja osobista rodzicielka, a nie jakiś alien z kosmosu.
-Yyyyy... Eeeee.... A jak? Przyzwyczaiłam się szczerze mówiąc...
-Hihihihihihi! Bo wiesz, ten facet co mi rybki zdejmuje myśli, że ty jesteś moją trochę młodszą siostrą.
Mama była ROZBAWIONA...

Lipiec 1987 Bazar Różyckiego Warszawa

Postanowiłam pojechać na wymieniony w tytule bazar w celu kupna pantofli. Sklepy obuwnicze niewiele miały do zaoferowania, a tam był przybytek dobra wszelakiego. Łaziłam sobie między straganami i oglądałam liczne stroje na stopy. W pewnym momencie zobaczyłam to, czego szukałam: cudne pantofelki, czerwono-czarne, na malutkim obcasiku! Przymierzyłam i achchchchchch! To nie pantofle! To rękawiczka! Miodzio! Uszyte specjalnie dla mnie! Kiedy tak stałam przed lustrem krygując się w prawo,lewo i od przodu, jednocześnie wyobrażając sobie jak cudnie będą pasować do mojej czerwono-czarnej sukienki bombki, przy tym samym straganie stała matka z córką i o coś strasznie się kłóciły. Ponieważ byłam mocno rozanielona swoimi wizjami, docierały do mnie tylko strzępki rozmowy. Wynikało z niej, że dziewczyna upierała się przy jakiś zwykłych trampkach, a matka na siłę wciskała jej pantofle.
W pewnym momencie usłyszałam pytanie skierowane wprost do mnie:
-ILE MASZ LAT??
Obcesowość tego zapytania tak bardzo mnie zdumiała, że odpowiedziałam potulnie:
-Dwadzieścia...
Na co mamuśka do córki nie tracąc rezonu:
-No widzisz!! Też ma szesnaście i buty na obcasie sobie kupuje!!
Fakt, że po mamie odziedziczyłam "smarkatowaty wygląd", ale byłam OBURZONA, że ktoś tak bez skrupułów wyrwał mi cenne 4 lata z życiorysu!!

Lipiec 2008 Warszawa

Czasem chadzam na rehabilitację.
Wszyscy zatrudnieni w przychodni osobnicy zarówno płci żeńskiej jak i męskiej, są dobierani wg jakiegoś specjalnego klucza - mili, sympatyczni, z poczuciem humoru i ogromną dozą cierpliwości dla marudnych pacjentów (nie wyłączając piszącej te słowa ;-) ) Wszystkie zabiegi przebiegają tam wg harmonogramu, bez nerwówki i przepychanek.
Poza innymi wynalazkami zalecane mam takie coś, co się zowie fizykoterapia. Dziwaczne urządzenia, jeszcze dziwniejsze (wg mnie) niekompatybilne z nimi oprzyrządowanie takie jak: folijki, rzepy, gąbki i inne pierdoły.
Uczęszczając tam na kolejną z rzędu turę rehabilitacji, trafił się na fizyko pewien pan... Nazwę go Pan Incognito. Podłączając mnie do dziwacznych, wspomnianych wcześniej przeze mnie urządzeń udawał ogromne niezadowolenie, że pacjentka niegotowa, bo nie ma folijek i rzepów i on nieszczęśnik musi tego naboju szukać. Oczywiście wsio zawsze było na miejscu, ale co szkodzi sobie trochę pomarudzić - no nie?
Otóż w opisywanym przeze mnie dniu postanowiłam zaskoczyć i ubiec Pana Incognito - zgarnęłam folijki, rzepy zgromadziłam w jednym miejscu i grzecznie sobie czekałam. No może niezupełnie grzecznie, bo zakrzyknęłam gromko:
-Ja tu czekam i czekam, a pana magistra nie ma!
-Zaraz! - odpowiedział pan magister
-Zaraz to taka duża bakteria - odkrzyknęłam niezmiernie inteligentnie
Pan Incognito przyszedł po chwili, kiedy już spacyfikował innego pacjenta i zapytał:
-A co to za alarm?
-Spieszę się dziś do domu.
-A po co?
-Bo muszę zwolnić starsze dziecko z pilnowania młodszego.
-To pani ma dzieci?
-No mam. Dwie sztuki. Całkiem niezłe.
-A w jakim wieku?
-Starsza ma 18 lat, a młodsza 7.
-ILE LAT MA STARSZA???
-18
-A to jest pani własne, własne, takie, że tak powiem - osobiste dziecko?
-Jak najbardziej. Jeśli mogę użyć stwierdzenia, chociaż głupio zabrzmi - własnoręcznie ją urodziłam
-Yyyyyy... Eeeee... Chciałem o coś zapytać, ale nie!
Na co ja śmiejąc się:
-41
-Akurat! Może za dziesięć lat!

Przegiął! Zdecydowanie, ale wiecie co? Byłam ROZBAWIONA, że mi tak chapnął 10 lat z życiorysu.

piątek, 12 czerwca 2009

Obnażam się, czyli hardagerowej serwetki powstawanie (cz.1)


Na początek się pochwalę: dziś dostałam kolejne wyróżnienie - tym razem od Lilki
Bardzo dziękuję!

Ponieważ niedawno typowałam 5 blogów, to tym razem pozwolicie, że nagrodę dostaną wszystkie te osoby, które dotrą do końca tego postu i nie oszaleją od mojego dziwacznego kursu ;-)


Obiecałam jakiś czas temu, że stworzę coś na kształt kursu hardangerowego. Ale nie ma sensu wyważanie otwartych drzwi. Od dawna kursami i to na poziomie profesjonalnym zajmuje się Krzysia - czyli mój guru hardangerowy :-))
Tak więc ja nie będę uczyła w ścisłym tego słowa znaczeniu, tylko będę pokazywać kolejne etapy powstawania serwetki. Tak krok po kroku.

Oczywiście, jeśli któraś z moich miłych czytelniczek zechce się przyłączyć będzie mi bardzo miło :-)
Poproszę wówczas o maila i wzorek powędruje.

Od czego zaczynamy? Oczywiście od wybrania odpowiedniej serwetki.
Czyli przekopujemy się przez kilka gigabajtów schematów i z rozpaczą stwierdzamy, że NIC NIE MA!! Po kilku godzinach mamy jednak kilka upatrzonych wzorków i dokonując selekcji negatywnej wybieramy ten jeden aktualnie właściwy.
Ja zdecydowałam, że będzie to taki wzór:

Teraz bierzemy w się za... królową nauk, czyli matematykę. Musimy policzyć ile trzeba będzie chapnąć drogocennego materiału. Ja używam Unifilu DMC zwanego tu i ówdzie dość nieszczęśliwie Etamine.
Unifil ostatnimi czasy bardzo obniżył jakość i trzeba trochę pokombinować, żeby wzór się zmieścił na przyciętym kawałku materiału.
A więc teraz liczymy w taki sposób: ( cytuję za Krzysią)- szerokość pozostaje bez zmian, czyli kiedy policzymy ilość bloczków i pomnożymy to przez 4 to nadal dzielimy przez 10, co da nam wymiar w cm; - długość natomiast dzielimy przez 9 - mam na myśli długość tkaniny, bo haft możemy zaplanować inaczej.

Brzmi strasznie? To tylko pozory! W naszej serwetce wyliczanka wygląda tak:
Szerokość czyli bok dłuższy składa się z 72 bloczków, mnożymy je przez 4 i dzielimy przez 10:
72 x 4 = 288 : 10 = 28,8cm, czyli tyle szerokości będzie mieć nasza serwetka
Długość liczymy już nieco inaczej:
60 (liczba bloczków) mnożymy przez 4, ale dzielimy przez 9 (to efekt właśnie tej złej jakości materiału)
60 x 4 = 240 : 9= 25,5 cm (ok!) czyli tyle będzie mieć bok krótszy.
Dodajemy do każdego boku po 5 cm i lecimy z nożyczkami w stronę szmaty ;-)

Teraz musimy zrobić na niej fastrygę, wyznaczającą nam środek materiału.
A więc składamy nasz materiał na pół:

I jeszcze raz na pół, jednocześnie dość mocno "przyprasowując" brzegi
Rozkładamy i mamy elegancko wyznaczony środek:

A więc teraz nitka i igła w dłoń i linie pomocnicze czas zacząć.
Fastryga jest robiona co 4 nitki - to widać wyraźnie po powiększeniu fotek

Wypadałoby teraz jakoś zabezpieczyć brzegi przed strzępieniem.
Polecam do tego celu zwykłą, papierową taśmę malarską.
Oklejenie brzegów, to najszybsza część pracy w hardangerze ;-)
A teraz czas na nici.
Najlepsza, a co za tym idzie i najdroższa jest perłówka DMC. Nieco gorsza i tańsza jest Petra.
Ja od jakiegoś czasu używam polskiej Mai i jestem z niej zadowolona. Zarówno z ceny jak i jakości.

Do hardangerowania potrzebne są nam dwie grubości kordonka:
5 - grubszy do haftowania m.in. bloczków
8 - cieńszy do obrabiania przęsełek i innych elementów, ale do tego dojdziemy w kolejnych odsłonach serwetki.
Przed rozpoczęciem haftowania konieczne jest wyliczenie, w którym miejscu należy rozpocząć robotę. Pomocne są w tym właśnie te linie, które zrobiłyśmy wcześniej. W tej serwetce nie musiałam się wysilać i liczyć samodzielnie, na piechotę ze schematu, bo w opisie wyraźnie napisali: odliczyć 46 nitek wzdłuż krótszej linii środkowej.
Teraz bierzemy w łapkę igłę, nawlekamy Mają nr 5 i...
Po chwili mamy połowę pierwszego elementu ;-)
Ciąg dalszy nastąpi wkrótce...

Zmęczone? To na podtrzymanie mdlejącego ciała i ducha zrobiłam placek z truskawkami na maślance wg przepisu Kass
Częstujcie się śmiało! Dla wszystkich wystarczy :-)

środa, 10 czerwca 2009

Jak uświadamiać dzieci, czyli mały poradnik matki tyranki.

Żeby podtrzymać mój mit matki sadystki przedstawię Wam z grubsza w jaki sposób należy uświadamiać dzieci. Niekoniecznie w TYM temacie, o którym myślicie ;-)
Na początek mały "rys historyczny".
Zawsze (z małymi przerwami) mieszkałam tu, gdzie mieszkam - niby Warszawa, ale na szczęście przedmieścia.
Czyli prawie wieś w mieście. No i jak to na wsi bywa, hodowane u nas były różne zwierzęta: kaczki, kury, kozy (niestety te ostatnie nie za moich czasów), raz nawet świnie (2 sztuki!) no i króliki.
Właśnie na tych ostatnich się skupię.
Królikami zajmowałam się ja. W czasach bardzo głębokiej podstawówki dostałam od sąsiadki króliczka. Małe to to było, zapyziałe. Ale udało mi się ją odkarmić i wyrosła na kawał dorodnej królicy o wdzięcznym imieniu Zofia.
Moje koleżanki też hodowały kłapouchy, więc dokonywałyśmy rozmnażania na skalę wręcz przemysłową. Jesienią typowałam, które króliki zostają w charakterze reproduktorów na następny rok, a które... niekoniecznie.
Przychodził pan oprawca, rzecz załatwiał szybko i sprawnie. Tym co wyhodowałam i osiągnęło stan nieruchomy zajmowała się moja Mama. Pasztety były pyyycha!Dodam tylko, że Zofia dożyła sędziwego wieku w spokoju i dobrobycie i zeszła z tego świata w sposób naturalny, bez zewnętrznej interwencji.Potem w czasach licealnych hodowla zamarła. Aż do czasu, kiedy wyszłam byłam za mąż.
Mój ślubny, człek ze wszech miar miastowy, zapałał żądzą posiadania zwierząt innych niż koty, czy psy. Więc króliki wróciły "na wokandę".
Na tym łez padole gościła już Asia (moje starsze dziecię). Razem z tatą karmiła, głaskała i gadała z futrzastymi mieszkańcami klatek..
Mając miękkie serce, nie mogłam i nie umiałam powiedzieć kilkuletniej dziewczynce brutalnie powiedzieć, że te puchate zwierzaki są hodowane na pyszny pasztecik...
Kiedy przychodził czas mordu i króliki znikały z klatek, mówiłam dziecku, że jest jesień, mało trawy i króliczki zdychały. A na wiosnę będą nowe. To do niej przemawiało i doskonale to przyswajała.
Pasztet z królika jadła, aż jej się uszy trzęsły. Wiedziała co je, ale jakoś królik i pasztet z tegoż, to były dla niej zupełnie odrębne formy życia (czy może stanu skupienia).
Tak sobie trwała w tym przekonaniu dłuuuugie lata...
Aż pewnego dnia, wiozłam ją na jakąś imprezę. Razem z jej koleżanką. Obie pannice miały po 17 wiosen. Aśka zaczęła mi udowadniać jak to ona już jest dorosła, mądra i wszystko wie i nic jej nie zdziwi. Ten świat ogólnie zna od podszewki z całym jego złem...
No to diabeł we mnie wstąpił i zakrzyknęłam wojowniczo:
-Pamiętasz króliczki??
-Pamiętam. A co?
-I co się z nimi działo?
-Noooo... Zdychały jesienią, bo trawy nie było...
-Taaaaa! Naiwniaczko! Twój rodzić je mordował! Pasztet to niby z czego był?
-Z królika... - wyszeptało "dorosłe" dziecko - MAMO! Jak możesz?? To nieprawda!!
-Ależ tak! Prawda! Smaczny pasztecik?
-Smaczny - jęknęła.
-No! To jeszcze cię dobiję! Jak oddał ducha Groszek? ( jej kanarek).
-Zdechł ze starości? - bardziej zapytała niż stwierdziła oczywistą do tej pory dla niej prawdę.
-O nie moja kochana! Twój osobisty kot Supeł go zeżarł! Razem z piórami! Tylko dziób i łapy zostały!
-Nieprawda! Grób mi pokazałaś! Pod bzem!!
-Hahahaha! To fikcja była! Ja wiedziałam, że będziesz dociekać, gdzie Groszka pochowałam, więc szufelką od koksu poruszyłam ziemię!
Koleżanka młodej płakała ze śmiechu.
A Aśka zamiauczała:
-Jak możesz odzierać mnie ze złudzeń?
-Twierdziłaś, że już jesteś CAŁKIEM dorosła, no to czas najwyższy spojrzeć prawdzie prosto w oczy! Aha! Lalki Barbie też ci NIE KUPIĘ!!
Jednym słowem zorałam "kruszynce" (o głowę wyższej od mnie) dziecięcą psychikę. Na krótko, jak sądzę ;-)
Za to ona funduje starej matce traumatyczne przeżycie codziennie. Od lat. Dlaczego i jakie?
A proszę, to jej pokój:
Tu teoretycznie sprząta.
No Rabarbaro! Obiecałam wpis na bloga? Słowa dotrzymałam ;-)
Ps: dziękuję za fotkę :-*

Up date:
Właśnie dostałam wyróżnienie od Elisse
Ogromnie się cieszę! I zgodnie z zasadami typuję 5 blogów:
Irenkę
Ewę
Elę
Anię
Kasię

czwartek, 4 czerwca 2009

Strasznie śmiesznie!

Siedzę sobie i się śmieję. Jakiejś głupawki chyba dostałam, czy co?
Ale może po kolei.
Zaczęło się rano. Zwlokłam zwłoki jak zwykle o 6:25. I okazało się, że właśnie dziś jest poranek, w którym czas leci na złamanie karku niezależnie od naszych czynów.
Zwykle ok 6:50 jestem już po śniadaniu i idę sobie na pierwszą fajeczkę ( w myśl zasady: po dobrym jedzeniu Polak myśli o paleniu ;-) ). Dziś śniadanie skończyłam konsumować za trzy siódma. Więc fajeczka musiała poczekać i poszłam budzić obie moje panny. Poszło nawet szybko. Ania myła się, a ja poszłam naszykować jej ubranie. Zobaczyłam, że na łóżku leży jej strój do WF.
-Skleroza - pomyślałam. Wzięłam worek i włożyłam do plecaka. W trakcie wkładania zarejestrowałam, że nie ma tam piórnika. Pomyślałam, że jest w drugiej kieszeni i niewiele myśląc odsunęłam suwak... Chryste!! To co tam zobaczyłam powaliło mnie na kolana! Otóż dziecku wylał się jogurt, który dostała jako deser na stołówce w szkole... Jakiś tydzień temu, sądząc po stanie kieszeni... Wydłubałam z największym obrzydzeniem butelkę po jogurcie i stwierdziłam, że poziom penicyliny osiągnął już stan wrzenia.
Zabrałam cały ten nabój do łazienki i rozpoczęłam przesłuchanie:
-Kiedy ci się to wylało?
-Nie pamiętam - padła tradycyjna odpowiedź.
-Nieważne. Czemu mi od razu nie powiedziałaś? Przecież to nic strasznego. Każdemu może się zdarzyć.
-Nie pamiętam - padło konsekwentnie.
Na odświeżenie pamięci trzepnęłam w spodnie od piżamy, tam gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
-A gdzie jest piórnik?
Teraz dla odmiany zapadła cisza. Dziecko poszło do pokoju. Ja za nią upierdliwie drążąc temat piórnika.
-Aniu! Gdzie jest piórnik.
Cisza...
-Gdzie jest twój piórnik?
Cisza...
-Zabrał ci ktoś?
Cisza...
-Zgubiłaś?
Cisza...
-Aniu! Słyszysz mnie??
Kiwnięcie głową. I cisza....
-GDZIE JEST PIÓRNIK???
Cisza...
Do pokoju wchodzi Asia:
-Mamo, idź. Ja z nią pogadam.
Poszłam. Nie, nie poszłam! Wymiotło mnie! Furie mnie pognały!
Słyszę, że gadają. Czas płynie nieubłaganie... Za chwilę młoda doniosła:
-No nie chce powiedzieć!!
Weszłam znowu do pokoju małego uparciucha. I mój wzrok padł na biurko. Patrzę i widzę - piórnik. Wprawdzie inny, ale jej. Biorę go do ręki i widzę, że wszystko w nimi jest. I pióro i ołówki i kredki itp.
-Aniu. Tego piórnika używasz?
-Tak. - cud! Dziecko odzyskało mowę!
-A gdzie jest ten stary?
-A tu, w szafce.
Ręce mi opadły niżej odwłoka.
-Czemu od razu nie powiedziałaś, jak cię pytałam??
-Bo myślałam, że mi nie pozwolisz nosić tego małego, bo tamten jest dla mnie za duuuuużyyyy - i ryk! Łzy jak groch. Aśka stoi w drzwiach i też ryczy - ze śmiechu. Normalnie jak w ruskim cyrku!!
Przy czesaniu starsza siostra podarowała młodszej kolejny piórnik - Diedla, czyli tak zwany lansik wśród małolatów ;-)
Ania uszczęśliwiona zaczęła przepakowywać artykuły piśmiennicze do nowego nabytku.
Czas sobie płynie...
W tzw. międzyczasie poszłam na żebry do młodej po plecak dla małej, bo przecież z tą hodowlą pleśni nie mogła iść do szkoły! Chociaż, gdyby wpakowała strój do WF nie wiedziałabym, co tam moje młodsze ma. Bo dość rzadko sprawdzam jej porządek w plecaku, wychodząc założenia (może błędnego), że sama musi pilnować swoich rzeczy i o nie dbać - ja jej nie zamierzam wyręczać.
Plecak dostałam, spakowałyśmy z Anią zadowoloną z obrotu sprawy.
7:18 - Ania zaczyna jeść zupkę. O dziwo szybko poszło, potem porcja znienawidzonego Cavintonu i szybki wymarsz.
7:35 - o tej porze ruszam zwykle sprzed bramy, ale dziś nie. Dziecku zachciało się kichać i z całym namaszczeniem wyciągała z "nowego" plecaka chusteczki, pomstując na rodzicielkę, że ją katarem zaraziła! Nie wiem jakim cudem!! Bo kataru nie mam! No i stwierdziła, że jedna paczka chusteczek to jej na pewno nie starczy i wybierała się po zapasowe. Zdecydowanie dałam odpór każąc się ubierać w kurtkę i buty, a sama poleciałam na górę po smarkatki.
Spod bramy ruszyłam ok 7:40... Jakimś cudem udało mi się nie spóźnić do pracy.
Wyjęłam komórkę z torebki i szok! Cały wyświetlacz rozmazany! Coś mi się z oczami porobiło! Widzę przez mgłę! Zamrugałam energicznie i... Nic! Żadnych zmian! Łypnęłam na regały - widzę normalnie. No pięknie! Wyświetlacz się chrzani!
-Trudno - pomyślałam - jakoś tam widać. Może gdzieś kupię nowy.
Do głowy mi nie przyszło, że za 3 godziny będę miała nie telefon, tylko słuchawkę! Jak w "Seksmisji" - ciemność widzę! ciemność!
Więc zadzowniłam (ze stacjonarnego) do autoryzowanego punktu napraw. Zapytałam ile kosztuje nowy wyświetlacz i po raz drugi tego dnia powaliło mnie na kolana:
129 zł!
-W życiu!! Tyle kasy???
Siadłam przed kompem i odpaliłam gg. Odpisywałam cos koleżance i... Amba Fatima - było i ni ma! Gg wzięło i wcięło!
-Nic to! Mam na serwerze. Zaraz sobie importuję.
Jasssne! Importowałam! Jeden kontakt!! Resztę wcięło! Na szczęście to nr "pracowy", a na nim miałam niewiele kontaktów. Jakby nie mówić - w pracy nie za bardzo mam czas, żeby siedzieć na gg.
Po pracy pojechałam na bazar (ten kompasodajny ;-) ) . Pan w budzie na moje pytanie o wyświetlacz niechętnie odparł:
-Może się jakiś znajdzie - i siedzi dalej bez ruchu, gapiąc się na mnie leniwie.
-No to może się poszuka? - zasugerowałam panu.
Młodzian sięgnął ręką po pudełko z wyświetlaczami. Wszystkie jak jeden mąż były sobie gołe i wesołe - bez folii, bez opakowań, bez zabezpieczenia. Gmerał czas jakiś mamrocząc pod nosem:
-Ten nie, ten nie i ten też nie. O ten może być. Tak, tak! To do tego telefonu.
I podał mi jakieś coś obdrapane.
-Ile to kosztuje?
-80 zł.
-Ile??
-80 zł z montażem.
-A bez montażu?
-Tyle samo.
-Wie pan co? Na allegro bez montażu, za to z kosztami przesyłki i roczną gwarancją kosztują 42 zł!
I se poszłam.
Zreanimowałam stary aparat, ale to wyjście doraźne i mało wygodne, bo nie mogę z niego wysyłać smsów. Tzn mogę, ale niestety komórka żyje własnym nieposkromionym życiem i śle smsy nie tylko do nadawcy, ale też na tzw. prawo i lewo. Nie tnąc mi przy tym kasy z konta...

Same rozumiecie dlaczego siedzę i się głupio śmieję? Inaczej się nie da ;-D.
A na zakończenie przydługiego posta coś dla oka - parę dni temu skończyłam "dziurawca"

Jest równy! Ja nie wiem, czemu nie umiem robić przyzwoitych fotek! Rozumiem, że obiektyw mnie nie kocha, ale żeby i wizjer??

środa, 3 czerwca 2009

Szaleństwo na blogach!

Dziś miałam zamiar coś tam napisać i pokazać, ale jestem tak wkurzona, że brak mi słów na klawiszonach!!
Ograniczę się jedynie do informacji o dwóch zabawach blogowych.
Pierwsza u Daisy - wcale nie ukrywam, że czaję się na to zielone cudo ;-)


A druga u Ewy Do wylosowania są piękne aniołki

To tyle na dziś. Idę warczeć i gryźć ;-)