poniedziałek, 24 września 2012

Pierwsze wyzwanie






Wystawiłam moje potffory na wyzwanie w Art - Piaskownicy.



Rzutem na taśmę, bo zabawa trwa tylko do jutra  :-)


niedziela, 23 września 2012

Arachnofobia...

 Wczoraj było potffornie. Dziś będzie KOSZMARNIE!

Arachnofobia, czyli lęk przed pająkami...

Mam to. Wcale się z tym nie kryję. Ci, którzy mnie znają od lat i są ze mną, że się tak wyrażę kolokwialnie, blisko wiedzą, że na widok pająków dostaję ataku paniki.
Typem staję się upiornym:
Twarz mi blednie, włos mi rzednie,
Psują mi się zęby przednie.

Przestaję oddychać, oczy mi wyłażą na wierzch i jestem w stanie wydać z siebie coś w rodzaju  syku w przedagonalnym stadium:
- PAJĄK!!!!
Nieważne, czy on jest średnicy milimetra, czy wielkości bydlaka typu pająk ptasznik, czy inna czarna wdowa.
Skąd mi się to wzięło?
Sięgnijmy najpierw do teorii zaczerpniętej z cioci Wikipedii:
Arachnofobia (stgr. αράχνη, arachne – pająk, stgr. φοβία phobia – strach) - jedna z odmian fobii, objawiająca się bardzo silnym lękiem przed pająkami lub innymi bezkręgowcami zbliżonymi do nich wyglądem.
Teoretycznie przyczyny tego lęku mogą być różnorodne.
  • Fobia może być nabyta poprzez warunkowanie klasyczne - gdy dana osoba kojarzy pająka z niebezpieczeństwem. Na przykład jako dziecko mogła być straszona pająkami, zamknięta w szafie, gdzie był pająk lub widziała paniczne reakcje swoich rodziców na pająka. Takie wyjaśnienie oferują teorie behawiorystyczne
Nic z tych rzeczy!
Nikt mnie nie straszył, w szafie nie zamykał. Rodzice też na widok pająków nie reagowali histerycznie.

Podłoże to ja mam zupełnie inne! No może behawiorystyczne...
Dawno to było.
Bardzo dawno temu.
Miałam wtedy jakieś dwa i pół roku. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale pamiętam tę sytuację do dziś...
Mieszkaliśmy wtedy, tam gdzie teraz tyle, że w domu wybudowanym jeszcze przed wojną.
Pod oknem kuchennym miałam piaskownicę. Tak z powodów pragmatycznych - zarówno Mama jak i Babcia miały na mnie oko, szykując jakąś strawę.
Było lato. Upał. Babrałam się w piachu z zapałem typowym dla małoletnich, budując kolejne zamki, czy inne babki piaskowe. Ubrana byłam w nic, czyli jedynie majciochy.
W pewnej chwili poczułam, że coś mnie łaskocze po plecach.
Otrząsnęłam się z niechęcią, bo właśnie napełniałam wiaderko piaskiem.
Otrząśniecie nic nie pomogło, a łaskotanie przeniosło się nieco wyżej...
Obejrzałam się, łypiąc swym błękitem ocząt na fragment własnych pleców...
I zobaczyłam go!!
PAJĄKA!!!
Lazł do góry, nic nie robiąc sobie z moich starań, mających na celu pozbycia się intruza!
- On mnie zje!!! Całą!!!
Strach jaki mnie ogarnął był nie do opisania! Paraliż totalny.
Przypominam! Miałam dwa i pół roku.
Rzuciłam wiaderko i zaczęłam wrzeszczeć!!! I to jak! Darłam się tak potwornie, że do tej pory pamiętam!
Pamiętam też, mój paniczny strach. Taki nie do opanowania!
Babcia wybiegła z domu, złapała mnie na ręce:
- Monisiu!! Co się stało!!
- Paaajjjąąąk!!! Zje mnie!!
Babcia pająka utłukła, zrobiła mi kakao z pianką na pocieszenie, ale to nic nie pomogło...
Lęk przed pająkami został we mnie na zawsze...

Sięgnijmy ponownie do przemądrzałej ciotki Wiki.
 Jednym ze sposobów opanowania arachnofobii jest desensytyzacja i wygaszanie reakcji. Terapia taka polega na stopniowym konfrontowaniu pacjenta z przedmiotem jego lęku. Może to następować gwałtownie, gdy pacjent jest od razu konfrontowany z tym, co budzi najsilniejszy lęk, przykładowo wielkim włochatym pająkiem, którego kładzie się mu np. na twarz (terapia implozywna). Odwrażliwianie może następować także stopniowo.

Jako osoba już całkiem dorosła, żeby nie powiedzieć stara, postanowiłam skonfrontować się ze swoim lękiem. Całkiem świadomie i z premedytacją.
To znaczy nie położyłam sobie na twarz włochatego potwora z niepoliczalną ilością odnóży, bo pewnie już bym tu nic nie pisała, tylko wąchałabym kwiatki od spodu po rozległym zawale ;-)
Postanowiłam  zastosować metodę znaną osobom skacowanym po hucznych imprezach - KLIN KLINEM!
Pierwszym krokiem było kupno zegarka.
Jest wielki. Na moim chudym nadgarstku wygląda jak... No nie wiem jak! W każdym razie - widać zegarek - rękę niekoniecznie ;-)
Na cyferblacie jest wielki, spasiony, srebrny pająk!!
Robiłam do tego zegarka ze trzy podejścia, zanim go kupiłam.
Ale mam. I bez wstrętu i strachu kontroluję na nim godziny.
To jednak trochę mało, jak dla mnie.
Wczoraj, na FB  przemiła Danusia, wrzuciła link do bloga, na którym były sobie pająki...
Koralikowe.
OCZAROWAŁY MNIE!!
Nie zareagowałam obrzydzeniem, czy wstrętem.
Pomyślałam sobie, że to może kolejny krok do walki z fobią?
Sprawę postanowiłam przespać i pomyśleć o tym rano, niczym moja ulubiona Scarlett ;-)
Z przemyśleń sennych wyłoniła się niezłomna wola zrobienia sobie takiego pająka.
Ot tak. Z ciekawości, czy trzymanie za odnóże, nawet takiego sztucznego potwora, nie doprowadzi mnie na skraj histerii.

Nie doprowadziło...
 
Po pierwszym, próbnym powstały kolejne.



Ten wyżej miał być cały czarny, ale niestety nie miałam wystarczającej ilości "patyczków" euroclassów w kolorze black. Więc jest lekko złagodzony srebrem
Zielony podobno kolorem nadziei:
 
 W sumie to bardziej jak skarabeusz wygląda, ale to jednak PAJĄK!!
Przynajmniej w założeniu ;-)

Tego niżej moja asystentka Ania nazwała dość dla mnie szokująco:
PANNA MŁODA...
 

Uhhh...
No nie wiem... Ale kłócić się nie będę ;-)

Aniusia (lekko zasmarkana) nie siedziała obok mnie na tzw. biegu jałowym, tylko też sobie machnęła własnego pająka.
Dla przyjemności. Nie w celu zwalczania fobii ;-)

Jak widać - niebieski cały czas jest jej kolorem wiodącym :-D

A poniżej - pajączyska razem:

Co z nich będzie?
Zawieszki na szyję, lub broszki. Sprawa jest otwarta.

I wiem, że będą następne.
Walka trwa! :-D

Może ma ktoś namiary na takie włóczkowe potwory??  Albo inna techniką robione?

sobota, 22 września 2012

Potffforne naprawy




Potffornie nie lubię robić poprawek krawieckich!
No nie lubię i już! Jak coś się komuś odpruje, odpadnie, albo puści na szwie, to nigdy nie jest przeze mnie naprawione od ręki.
Gdzie tam!
Musi się odleżeć, przesezonować, nabrać mocy prawnej...
Wisi nade mną taki sponiewierany ciuch i wisi...
Starannie omijam wzrokiem miejsce jego składowania. 
Czasem twierdzę, że dla jednego grata nie warto mi wyciągać igły i nici ;-)
Dla dwóch też opłacalność znikoma...

Jakoś tak przed wczoraj mój osobisty rodziciel przyszedł do mnie ze strapioną miną i ze spodniami w garści.
- Popatrz, jak mi się tu strasznie kieszenie popruły...
- Yhy...
- Aż mi chusteczka do nosa przez te dziury wypada.
- Yhy...
- Próbowałem sam to sobie zszyć, ale jakoś mi nie idzie...
- Yhy...
- No bo sama zobacz - tak tu puściło po całości.
- Yhy...
- Może na maszynie dałoby radę? - padło nieśmiałe pytanie.
- Yhy. Dałoby...
- O! Dzięki! - i zepsuta odzież wylądowała w mych dłoniach.

A czy ja powiedziałam, że zszyję??? Czy padło skonkretyzowane i spersonifikowane pytanie: ZSZYJESZ??
NIE!
Ale co mam robić? Dopuścić ojca do maszyny szyjącej?
Bez sensu! Narowista jest i nieobliczalna, tylko ja ją umiem okiełznać (tak sądzę, bo nikt poza mną nie próbował ;-))

Westchnęłam ciężko:
- Dobra! Zszyję, ale na pewno nie dziś!!
- No nie, nie! Nie musisz! Byle jeszcze w tym stuleciu.
Biedny rodzic zna mój stosunek do napraw odzieżowych -  kiedyś czekał na wszycie kołnierzyka koło miesiąca ;-)

Zdecydowanie bardziej wolę coś uszyć od nowa, niż naprawiać rzeczy już istniejące.

Ponieważ nie miałam na dziś żadnych sprecyzowanych planów, poza zrobieniem obiadu, postanowiłam odważnie, acz męczeńsko, że zszyje te dwie kieszenie.
Niech będzie moja krzywda okrutna ;-D
Odgruzowałam maszynę...
Wzięłam gacie w łapę...
I zupełnie nie wiem jakim cudem, nagle okazało się, że siedzę na środku podłogi, a wokół mnie wala się sterta mięciutkich polarów.
I nożyczki mam również w ręku. I że coś wycinam...
No KOMPLETNIE tego NIE ROZUMIEM!! ;-DD
I tak oto odwlekając czas reperacji, uszyłam niespodzianie i nieplanowo dwie potffforne poduchy
                                     

Chyba nie muszę dodawać, że już nie są bezdomne i każda ma już swoje łóżko w dziewczyńskich pokojach? ;-)
 Poduszkę tego typu widziałam gdzieś w necie, ale nie pamiętam gdzie.

A ja przecież miałam tylko zszyć spodnie...

piątek, 14 września 2012

Skarby (od) Arkadii, czyli męski sprzęt w moich rękach

Taaaa...
Więc dzień dzisiejszy zapowiadał się całkiem zwyczajnie i monotonnie.
Piąteczek, więc sprzątanko chałupki zwanej hangarkiem...
Szaleję ja sobie ze ścierami, doglądam rosołku, wdychając niebiański jego zapach.
A tu nagle "napalony kanarek" się odzywa (to dźwięk mojego dzwonka).
Listonosz.
Zdziwko (jak mówi młodzież). Wszak niczego nie oczekiwałam, więc CO???
Jak zobaczyłam nadawcę, to zrobiło mi się lekko słabawo ze szczęścia i z emocji...
ARKADIA!!!

Niecierpliwie  rozerwałam kopertę...
A tam paczka...

Nie zwlekając odwiązałam wstążeczkę i...
Całkiem mnie zatchło!!

Ileż tam piękności!!
Może po kolei.
Najsamprzód zakładka, czyli tak se zawodowo polecę:
 
Och...Jest tak piękna i zachwycająca, że aż się chce czytać, czytać i czytać, trzymając ją w ręku. przygotowaną na wypadek, gdyby ktoś się ośmielił i przerwał matce czytelniczce lekturę.
Jeszcze nie mieszka w książce - muszę się nią nacieszyć "namacalnie" :-)))

Dalej:
Pierścionek z koraliczków.
 
Zaprezentowałam go z dumą pannie Joannie.
- Noooo.... Spoko! Na imprezy będę miała jak znalazł!
Oszszszywiście... Wydawało mi się, że reszta Skarbów (od) Arkadii jest już bezpieczna i ku swej zgubie pokazałam bAśce resztę.
Czyli:
naszyjnik makramowy - sowa.

Zaprezentowałam go Chudej, kiedy już stała w blokach startowych, przed wyjściem z domu na spotkanie ze znajomymi.
Aś zazgrzytał zębami:
- Cholera!! Za późno! Nie pasuje mi do ciuchów!! Jakbym wiedziała, to bym się inaczej ubrała!!
Hehehehe!!
Wydawało mi się, że WIEM, CO ROBIĘ :-///
- Paczaj! Ta to do dżinsów IDEALNA!
- Noooo!!!! - i niebezpieczny błysk w oczętach zielonych...

No same powiedzcie, czy ja nie mam racji?? Toż to model "dżinsowy"!!

Ten wyżej wspomniany błysk niestety nie dał mi do myślenia i podsunęłam Chudej pod nos tę bransoletkę:
- A zobacz to cudo!!

- Aaaaa!! Ooooo!! Hehehehe!!
Chuda szybciutko zdarła z nadgarstka swoje bransoletki i wydarła mi z rąk to butelkowo-zielone cudo.
- Pasuje mi!! Heheheh! No to miałaś bransoletkę!!
Wrrr!!! CHUDA!!! Se pójdziesz na praktyki, to Ci rąbnę, schowam i za Chiny ludowe nie znajdziesz!! :-PPP
Ale w sumie, to jakoś się pewnie pogodzimy, c'nie? ;-D

Małolata młodsza, czyli Anna, zagarnęła z lekkim zachłystem te oto bransoletki:
 
Nieważne, że łapka za chuda! Ale MA!! :-DD
Na zakładke też się czai, ale NIE DAM!!
Wklęsłym biustem będę bronić!!
A naszyjnik "sowa" z trudem jej wyperswadowałam tłumacząc, że głupio będzie wyglądać, z  pętającym  się zwisem w okolicach pępka...

Wiem natomiast na 100%, że obróżka jest bezpieczna! ;-DD
 
Więc moją szyję łabędzią będzie zdobić :-))


Tyle skarbów...
 
Arkadio...
Nawet nie wiesz, w jaki czas się "wstrzeliłaś" z niespodzianką  dla mnie...
Wyprostowałam się i uśmiechnęłam od ucha do ucha.
I zanuciłam pod nosem, po cichu, żeby nie płoszyć sąsiadów:
Jeszcze będzie przepięknie 
 Jeszcze będzie normalnie 
 Nie wiem, jak mam Ci podziękować...
Tak zwyczajnie?  Zwykłe DZIĘKUJĘ??  To tak mało...
Ponieważ przesyłka przyszła, jak wspomniałam, w czasie kiedy prozaicznie szalałam jako ten tajfun czystości po domu, zapragnęłam nagle czynów wzniosłych i niecodziennych.

Bohaterstwo najlepiej...
Takie spektakularne i medialne.
Typu: ktoś tonie - ja skaczę w otchłań i ratuję.
Coś się pali - ja wynoszę na plecach swych pogorzelców.

No cóż...
Pływać nie umiem - trauma z czasów młodości (nie opiszę!!!!!!!)
Pożar - co najwyżej przypalę własny garnek...
Rozejrzałam się po własnym podwórku i oko me błędne padło na umywalkę...
Zapchaną od jakiś dwóch miechów.
Znaczy woda z niej spływała z oporami i niechętnie.
A od jakiś dwóch tygodni w sumie w niej STAŁA...

- Odetkam cholerę!! Co to dla mnie! Nie raz testosteron we mnie brał górę nad estrogenem!

Poza tym - co to za filozofia?
Nogę podpierającą umywalkę wyciągnąć, odkręcić syfon, wcześniej czujnie podstawiając wiadro i luzik!

Luzik był jednak trochę spięty...
Dokładniej rzecz ujmując:  noga od umywalki przykręcona była śrubą. Na stałe. Do podłogi
Nie rozumiem, po cholerę!!
Ale zmogłam ją.
Kluczem nasadowym nr 13.
I do tej pory nie wiem, czy ja mam za dużo pary w łapach, czy śruba + podkładka były do luftu, bo się wzięła ta śruba + podkładka jakoś tak ukruszyły i wylazły po kilku mych ruchach kobiecej dłoni...
Bez szans na ponowne zainstalowanie.
Ot po prostu - śruba straciła gwint i ją ukręciłam, nie używając przy tym całości swych mocy przerobowych.
Lichota jakaś i tandeta!
- Phi tam! Wyciągam nogę!
Znaczy nie popełniam samobójstwa na pół gwizdka, tylko usuwam zator do syfonu umywalki.
Poszło. Lekko, acz umywalka lekko się omskła na lewiznę...
- Stój cholero! - nakazałam cholerze.
Posłuchała...
Syfon odkręciłam bez większych przebojów i problemów i bez użycia narzędzi typu żabka, obcęgi, łom i młotek...
Ale jak już odkręciłam, to mogłam wrzasnąć jedynie dramatycznie:
- CHUDA!!!! RATUNKU!!!
Chuda wypełzła ze swojej gawry.
- Wołałaś mnie?
- TAK!!
- A co?
- RATUNKU!!!
- Co znowu? - pewnie sądziła, że Fredzio czymś panią uszczęśliwił i suporta do utylizacji zwłok, względnie czegoś żywego i skacząco-pełzającego potrzebywam.
- UMYWALKA MNIE ZAATAKOWAŁA!! SUKA JEDNA!!
Dziecię me pierworodne stanęło w drzwiach od łazienki i zamiast pomóc matce przygniecionej fajansem, ryknęło śmiechem i rzekło:
- Poczekaj! Po aparat pójdę! ;-DDDD
- Nie krępuj się! Może wytrzymam!!
Jednak się krępowała i zdjęła z mego barku lewego ciężar skorupy umywalkowej, rozmiarów dla troglodytów!
Oczywiście zaczęła stękać, że kręgosłup jej siada, że nie ma siły, że to ciężkie jak...ekhem...
No a co????
Kurna! Jakby było lekkie, to bym jej nie wołała!!
Uwolniona od nieporęcznego ciężaru, podsunęłam gdziekolwiek, pogardliwie odkręconą nogę i uwolniłam słabo-silną starszą latorośl, mówiąc beztrosko:
- A to się tatuś ucieszy, jak będzie w końcu MUSIAŁ naprawić tego niecieka!
-Taaa... - Joanna potwierdziła sceptycznie i se poszła.
A ja?
A ja dostałam furii...
JAK TO!!! Zwykły fajans ma mnie pokonać??
KAMIONKA GÓRĄ??
Mam czekać z końcem mycia podłóg na powrót taty bez wypłaty??
MOWY NIE MA!!
Pokombinowałam, nogę podsunęłam w inne miejsce i BINGO!!
Tralalala!
Nic się na łeb nie wali, dostęp do zatkanej części mam jak na widelcu!
Nic, tylko działać!
Rozkręciłam pozostałe części i stwierdziłam, że "skomplikowaną" konstrukcję oprzyrządowania umywalek to FACET wymyślił!
Jaka normalna kobieta, dałaby pod sitkiem śrubę z gwintem długości ok 15 cm???
Toż w tym gwincie tkwi przyczyna zatykania się umywalek i zlewów!!
Okręca się na nim WSZYSTKO!!!
Odkręciłam z niego.
WSZYSTKO.
Zmontowałam syfon.
Dla pewności zawołam Anię:
- Chodź tu kochana, odkręć mi wodę, bo muszę zobaczyć, czy gdzieś mi tu nie nie kapie przez przypadek.
- A co? - padła odpowiedź.
- Kurna! Bo może za słabo skręciłam i będzie ciekło po całej łazience!
- Jak znam ciebie i twoje zdolności, to wszystko jest ok. 
- Nie dyskutuj z matką klęczącą przed tobą na terakocie!! Lej wodę!
- Pfff! Dobra. Tylko dalej nie wiem, po co??
- $%$&(!&*@&#%%#$%!! - se pomyślałam...
Odkręciła tę wodę...
Spłynęło, gdzie miało spłynąć, nie kapiąc, gdzie nie miało kapać.
Kolejny męski bastion runął z wielkim hukiem...
Ile ich już zburzyłam?
Kilka. Wierne czytelniczki bloga wiedzą, ile tego było ;-)

Ale Chuda nie byłaby sobą, gdyby nie zapytała czujnie jak owsik w d....
- Umywalka działa?
- DZIAŁA! Jak śmiesz wątpić?
- Jak znam ciebie i twoje zdolności, to wszystko jest możliwe.

Taaaaa....
Dwie córki.
Rodzice wspólni.
A opinie?
Skrajnie różne!
A przynajmniej w kwestii zdolności mych techniczno - mechanicznych.
Bo w tych biżuteryjno - ozdobnych całkowicie w sumie identyczne ;-))
Niestety ;-DD

niedziela, 9 września 2012

Wczoraj sielsko, dziś miejsko

Dziś będzie inny klimat.

Takie odwrócenie o 180 stopni.
Wczoraj historia, nostalgiczne starocia w Maurzycach, a dziś nowoczesność (w domu i zagrodzie;-))

Czyli Stadion Narodowy.
Okazją do odwiedzenia jednego z najnowszych przybytków warszawskiego krajobrazu był Światowy Finał Danone Nations Cup 2012.
Nie powiem, żebym była  fanem piłki kopanej. W ogóle jakiejkolwiek piłki ;-D
Ale skoro była możliwość bezproblemowego zakupu biletów, no to trzeba było skorzystać.
Nie ukrywam, że na Stadion pchała mnie nieprzeparta chęć zobaczenia tego brzydala od  środka.
Bo Stadion z zewnątrz zupełnie mi się nie podoba :-/
 
Idea "kosza z wikliny" kompletnie do mnie nie przemawia. 

Zdjęcia z wewnątrz oczywiście widziałam, ale co innego obejrzeć na zdjęciu, a co innego ZOBACZYĆ na żywca.
I... Się nie zawiodłam :-)
Stadion od środka jest bardzo fajny.
 
Niby ogólnie, jak się rzuci okiem, to nieduży.
Ale po dokładniejszym oglądzie to dociera do człowieka jego wielkość!


Zwłaszcza, jak się trzeba wdrapać na samą górę :-D
 
No właśnie! Idąc na górę, tak mniej więcej w połowie schodów stwierdziłam:
- Nie dam rady!
Szłam dalej...
W 3/4 schodów pomyslałam, że jeszcze jeden krok i... zwrócę obiad z własnej komunii!
A kiedy obie z Anią, zziajane i wyplute  dopadłyśmy naszych siedzisk, zamknęłam oczy i wymamrotałam:
- Ratunku! Zaraz mi gały wpadną!

Zero kondycji! Zero! :-DD
Ale to na prawdę było WYSOKO!! Za nami tylko 3 rzędy i już dach :-DD
 


Kibicka Anna siedząc sobie  na bocianim gnieździe, z zachwytem oglądała piłkarzy w skali mikro ;-)
 
Mali oni byli nie tylko ze względu na odległość, ale również i na swój wiek.
Bo jak ogólnie wiadomo, w Danone Cup startują reprezentacje  bardzo młodej młodzieży z całego świata ;-)

Poza oglądaniem meczów, obleciałyśmy cały stadion dookoła.
 
To widok na most średnicowy, a tle most Świętokrzyski  

Zwykle oglądam Narodowy z perspektywy kierowcy, a tu dziś miła odmiana.
 
 "Popaczałam" sobie na niedzielne pustki na zapchanej zwykle ulicy.

Pan Ania łaskawie zgodziła się na fotkę ze śmiesznymi latarniami w tle.
 



Mostu Poniatowskiego o zgodę nie pytałam i pstryknęłam, bo mi  się chłopina od lat  podoba :-)




A potem dopadłam trzech facetów...

 
Z olimpijskim, wręcz z kamiennym spokojem, biegną w sztafecie, nie ruszając się z miejsca ;-)


W odróżnieniu od nich, te dwa znajome mi skądś paszczaki, w miejscu nie postały...


Miały co robić! Oj miały!!
 
Tłumy waliły nieziemskie!
Ale nikt nikogo nie zadeptał i nie stratował. Przynajmniej nic o tym mi nie wiadomo ;-)

To teraz wypadało by jakoś zakończyć i podsumować dzisiejszy wpis.

Stadion w dalszym ciągu z zewnątrz nie budzi mojego entuzjazmu.
Natomiast wnętrze ma całkiem, całkiem...

Fajnie by było obejrzeć na żywo taki prawdziwy mecz, z prawdziwymi piłkarzami. 
Tzn. ci dzisiejsi kopacze nie byli sztuczni, ale chodzi mi o dorosłych zawodników ;-)
I wiecie co?
Ata pójdzie na mecz! Polska-Anglia! O! :-DDD
I nawet męża se weźmie (swojego, a co tam!).


No i na ten weekend to by było wsio.
Na kolejny mamy następne plany i zamierzenia. 
Coś nas z Anią ostatnio podeszwy swędzą ;-)

sobota, 8 września 2012

Pierogowe róże i kołyska killer

Tradycyjnie ostrzegam: zdjęć będzie niemało!


Od czego tu by zacząć...
Może od rzeczy oczywistej, czyli od Europejskich Dni Dziedzictwa.
W ramach obchodów, czy jak tam to zwał, dziś w skansenie w Maurzycach był tzw. "dzień otwarty".
Czyli wszystkie kursy, chałupy i atrakcje za free!
Czekałyśmy na ten dzień razem z Anią już od hohohoho, a może i dłużej ;-D
 I się doczekałyśmy!
Okazją do takich dość hucznych obchodów była promocja książki-albumu: "Skansen w Maurzycach".
Oczywiście MAMY JĄ!! ;-DD
 
Jakby inaczej :-)

"Łobiedwie" ostrzyłyśmy sobie ząbale na różnorakie warsztaty, których dziś było od metra!
Ja czekałam przede wszystkim na gręplowanie i tkactwo. Jakoś tak koniecznie musiałam zobaczyć, spróbować i powąchać....
Ania również ekscytowała się gręplowaniem, ale tkactwo traktowała niechętnie i z góry, bo już próbowała i stwierdziła, że to NUDA i UPIERDLIWOŚĆ!!! Ale podniecały ją warsztaty kaligraficzne, bo jak twierdzi:
- To mi się przyda...
Fakt! Anna bazgrze, jak kura pazurem!!
A więc chronologicznie.
Najsamprzód szkoła...
 
A w niej wspomniana kaligrafia.
Pisałyśmy gęsimi piórami!
 
Oj niełatwo było małej opanować lotkę gąski ;-)
Ale dała radę i alfabet pojawił się skrzypiąc i zgrzytając zaostrzonym piórkiem ptaszęcia ;-)



Jej mamuśka, czyli mła, bawiła się przednio, paprząc  tuszem okrutnie własne paluchy:
Te cienkie literki pisane są "gęsiną", a te grubasy to patyk.

Bazgrając tak sobie beztrosko, udzieliłyśmy obie, kolejnych w naszych życiach, wywiadów do radia. Tym razem Radio Łódź ;-)
Ot - celebryckie życie mamy wszystkie trzy w genach!
Tyle, że Chuda przede wszystkim na TV napada ;-D

Kiedy tak sobie pisałam patyczkiem, doznałam nagle olśnienia:
- Przecież ja tak pisałam w podstawówce!! Na plastyce! Patykiem! I piórem!!  A dojczlandzie, przez dwa lata, miałam obowiązkową kaligrafię zwaną tam "Schreiben"!
Wiecie, co z niej miałam?
Jedynkę! :-D.
Ale hola-hola!
Nie śmiać się!
Tam jest odwrotnie - jedynka to nasza szóstka moje miłe Panie!! :-PP
Ania oglądała się do mnie nerwowo i  zerkając na mój papier, mamrotała:
- JAK SZYBKO! I JAK ŁADNIE!!

Oj tam! Wcale nie jest ładnie! Mózg wprawdzie łapie przypomniał, ale szóstki to już za to postawić się nie da :-DD
A patykiem nie pisze się tak łatwo jak "gęsiną" ;-)
Pan od warsztatów kaligraficznych bardzo się zmartwił, że obie mieszkamy dokładnie 104 km od Maurzyc, bo chciał nas koniecznie widzieć na swoich warsztatach plastycznych w Łowiczu...
No cóż.
Taki lajf. Też żałowałam.
Nie pierwszy, jak się okazało, raz.

Po uzyskaniu "certyfikatu" (czyli ślicznych zakładek łowickich), powędrowałyśmy na te inne warsztaty...




Czesanie wełny:




I gręplowanie.
 
Ania stwierdziła, że gręplowanie trochę przypomina  czesanie jej włosów ;-)
Prawie robi różnicę - nie używam grzebieni, którymi utłuczono patrona włókniarzy, czyli św. Błażeja, chociaż Ania czuje się z nim w pewien sposób powiązana, bo matka jej własna, często-gęsto dość brutalnie szarpie jej kudły przy czesaniu warcząc coś na temat ostrych nożyczek pod ręką... ;-D

Następnym punktem programu było przędzenie:
 
I już wiem, że kołowrotek nie dla mnie! O NIE!! 

Natomiast wrzeciono... Hmmmm... Taaaaa....
Ojjjj... To chyba tygryski lubią najbardziej i chcą się naumieć...
I już wiedzą, że się NAUMIĄ!!
Zdjęcia "wrzecionowego" nie mam, bo popadłam w zachwyt, zrozumienie i zamyślenie... ;-D

Po przędzeniu czas na tkanie.
 
Po raz pierwszy w życiu siedziałam przy prawdziwym krośnie i już wiem, że JA TO KOCHAM!!!
Jakoś tak od razu łyknęłam, kiedy która noga, gdzie łapa i jak to w ogóle się bierze i je!

Ania takoż!
 
Chociaż jak wspomniałam wyżej, nie chciała.
Jednak takie prawdziwe krosna nawet do uparciucha przemówiły ludzkim głosem i kolejny instruktor żałował, że nie jesteśmy z Łowicza :-DD
Mam się ewakuować z miasta stołecznego?? ;-))
Eeee... Chyba jednak zostanę tu, gdzie jestem. ;-D

 A później nasze drogi (znaczy młodszej mej córki i moje) się rozdzieliły.
Ja niechcący odkryłam warsztaty kwiatów z bibułki, a Ania zabawek ekologicznych.

Na początek może egoistycznie, polansuję się ja ;-)
Pani, która pokazywała, jak pokonać bibułkę, była super nauczycielką i gawędziarką.
Pogadywałyśmy sobie luźno i sympatycznie i... I tak jakoś, od niechcenia pod jej okiem, bez pomocy ręcznej, czyli ABSOLUTNIE SAMODZIELNIE przez niecałą godzinkę machnęłam takie ło pierwsze w mym życiorysie róże:

Oj fajne są! Podobują mi się! Bystre oko wychwyci, która była pierwsza ;-)
Te małe to "pierogowe" (wyjaśnienie tytułu, jak coś)
I znowu padło pytanie:
- A gdzie pani mieszka?
- W Warszawie. Dokładnie 104 km  stąd.
- Oj szkoda... Bo ja z Lipiec Reymontowskich jestem. Myślałam, że może gdzieś blizej pani mieszka, bo bym chętnie pani pokazała inne rzeczy i nauczyła panią...
No kurcze!!  Też żałuję!!
Ale chyba jednak zostanę na zawsze Moniką z Warszawy, a nie Jagną z "Chłopów" ;-D

Ania w tym czasie zajęta była  wytwórstwem zabawek z czasów prehistorycznych, dinozaurowych, czyli jej mamusi ;-)
Kto pamięta i kocha te piłeczki odpustowe na gumce??? I proste laleczki??

JA!!! JA!!! JA!!! ;-DDD
 
Ania jest z nich ogromnie dumna i ma zamiar zrobić sobie kolejne, bo w domu jej rodzinnym materiałów do produkcji w bród! ;-D

To teraz fotki zadowolonych rękodzielniczek:
 


I ja, z włosem sponiewieranym przez hulający dziś huragan ;-D
 



Był też pokaz wyplatania z wikliny.
 
I na nim się wkurzyłam... Zresztą nie tylko ja. Przyszła sobie tam taka paniusia i oznajmiła swej córce:
- Phi! To proste: raz przekładasz patyk z przodu, a raz z tyłu. Łatwizna!
I se poszły...
Moje dziecko się wzdrygnęło nerwowo i zapytało mnie:
- Co to było?
- Wszechwiedząca. Najgorszy gatunek osobnika zwanego homo sapiens. Ta akurat była tylko homo, sapiens to dla niej komplement.
Czemu ludzie obok się śmieli? Nie rozumiem... ;-D

I na koniec krwawa kołyska...
Taaa...
W pewnej chałupie była sobie młoda koza (w wieku mojej Chudej) i jej tata.
Jakoś tak z niezrozumiałych dla mnie powodów, bardzo szybko złapaliśmy wspólny język, wątek, czy tam inną nić porozumienia i usłyszałam opowieść mrożącą krew w żyłach...
- Kołyskę znalazłem przypadkiem. To zabytek z pierwszej połowy XIX wieku. Płozy miała zniszczone i wyrobione, a dna nie miała. Płozy się pokleiło i doprawiło, a dno zrobiłem z drzwi starej szafy. Miejsca w mieszkaniu mieliśmy mało, to i kołyska stała u teściów. Się dzieciaka (to tak wspomniana  koza) w ciuszki ładne ubrało, włożyło do kołyski, fotkę cyknęło i znajmomym się mówiło, że dziecko w kołysce wychowane.... Kołyska została u teściów. Po pewnym czasie, teść wybił sobie na niej cztery palce od stopy. Wpadł na nią po ciemku. I musiałem się jej pozbyć. Akurat znajoma urodziła dziecko i chętnie tę kołyskę wzięła... Po kilku tygodniach jej ojciec złamał sobie na niej nogę... Też wpadł na nią po ciemku.
 - O matko!!! Kołyska killer!! Facetów nie lubi! - mimo nieszczęść, jakie sprowadzało huśtane wyrko, nie mogłam powstrzymać się od śmiechu ;-DDD
- No! Stoi sobie w skansenie.
- I nikogo nie krzywdzi?
- Nie!  :-DD
Oto ona, kołyska męski usuwacz:


To skan zdjęcia ze wspomnianej na wstępie publikacji.


Opowieści, którymi obdarzano mnie chętnie i bez przymusu mam więcej.
I jeszcze jeden wywiad do radia. Tym razem na temat podpłomyków i "Smaków dzieciństwa", ale to już raczej Wam oszczędzę, bo post byłby potrójnie, a może i "popiątnie" długi ;-)
Mamy pamiątki, wspomnienia i rozmarzenie...
Rozmarzenie zapachami, smakami, widokami.
Opowieściami snutymi tylko dla nas - to nie zarozumialstwo - to fakt. Jakoś obie tak mamy (albo i trzy, jak jesteśmy razem).
Nie wiem, czemu. Może ludzie czują w nas tzw. "POKRĘTNE DUSZE"  (nie mylić z pokrewnymi).
 Ale dobrze nam z tym :-))

To była sobota.

Jutro niedziela i kolejne "niesiedzenie" w domu...

Może będą fotki. Na pewno będą wspomnienia, ale już baaardzo i do bólu współczesne i nowoczesne.
Może coś napiszę i pokażę.
Może.
O ile nikt nie pacnął nosem w klawiszony z nudów po dzisiejszym wpisie :-)

sobota, 1 września 2012

Chusta dla... :-))

Ponieważ wczoraj był ostatni dzień akcji "Chusta dla...?" , dziś miałam niewątpliwą przyjemność i mogłam już wylosować zwycięzców.

A więc.

Najpierw nagroda niespodzianka dla osoby blogującej.
 Tak, jak pisałam, jest to drobiazg. A właściwie kilka drobiażdżków.
Mam nadzieję, że spodobają się nagrodzonej.









A jest nią...

Na nagrody zbytnio nie liczę, ale w akcji udział wezmę. Nikt nie chce mojej krwi, to chociaż tak pomogę :)) Powodzenia!!

Aniu! Dziękuję za odzew i wzięcie udziału w mojej akcji blogowej :-)



A teraz clou, czyli chusta dla....


Kto wygrał???






















ELBLĄG!
Cieszę się ogromnie, że to właśnie tam powędruje chusta, bo tylko jeden raz zdarzyło się podwójne oddanie krwi na Agnieszkę przez tę samą osobę :-)
Widać, nawet los to wyczuł i odpowiednio pomieszał moją łapką w pociętych papierkach  ;-))


Anię i Elbląg (Agnieszkę i jej męża) poproszę o adresy naziemne na mojego zwykłego maila:
nika_002@tlen.pl


Bardzo dziękuję wszystkim, którzy wzięli udział w akcji. Dobrze jest wiedzieć, że są na świecie ludzie, którym nie jest obojętny los drugiego człowieka :-)

UPDATE!!!
Zapomniałam! I biję się w co popadnie!
Do nagrody głównej jest druga nagroda główna!
Przepiękny naszyjnik zrobiony przez Kobietę o wielkim sercu, czyli Sylwię!