poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Napad! Uważajcie!!

Czasy jakie są, każdy wie...
Do bezpiecznych nie należą, niestety.
Zagrożenie czai się za każdym rogiem, za każdym drzewem.
Zwykle spada na nas jak grom z jasnego nieba. Bez ostrzeżenia, bez wcześniejszych symptomów.
Trudno jest się pogodzić z tym, że na spokojnej i znanej od lat ulicy może dojść do niespodziewanego ataku.
Ataku bezpardonowego, brutalnego i niczym nie wytłumaczalnego!!
Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla twardego osiłka rzucającego się znienacka na spokojne i nikomu nie robiące krzywdy osoby!

Napad, o którym piszę, miał miejsce wczoraj.

Na moją Asię...

Moja DYPLOMOWANA, certyfikatem od piątku potwierdzona FOTOTECHNIK, szła do domu.
Własną ulicą, po własnym, znanym od lat chodniku.
Do przebycia miała jeszcze jakieś 300-400 metrów.
Mało?
Dużo?
To zależy od sytuacji...

Joanna pruła przed siebie jak zwykle z prędkością światła i niespecjalnie zwracała uwagę na to, co się dzieje wokół niej...
Pisało sobie dziecko smsa...

I nagle, z pobliskiego lasu ciągnącego się po drugiej stronie ulicy wybiegł tuż przed nią wielki, napakowany zapewne sterydami... betonowy słup!!!
Zastąpił jej po prostu bezczelnie drogę!!
Wskoczył cham jeden na środek chodnika!!
Zrobił to tak gwałtownie, że biedne moje dziecko nie zdążyło w żaden sposób zareagować!
Nie miała najmniejszych szans w starciu z tym twardo skonstruowanym osiłkiem!!

Wyhamowała na potworze wbrew własnej woli.
Efekt napaści?
Zdewastowane kolano (lewe).
Rozbite czoło (guz i rana drapano-cięta).
Zdarta skóra z nosa.
Podrapana skóra ręki prawej.
Lekko starte palce stopy nogi lewej (była w japonkach).
Uszkodzona obudowa telefonu.


Kiedy wróciłam do domu po pierwszym w życiu kiermaszu rękodzielniczym, w którym brałam udział jako wystawca i sprzedawca w jednym przeraziłam się niewąsko!
Kolano widziałam koło południa.
A po paru godzinach przypominało już NIC!!!
A właściwie wielki, siny BALON!!
Powlokłam kulawą dziecinę na ostry dyżur.
Zameldowałyśmy się tam dokładnie o 17:11.
JUŻ o godzinie 21:15 wracałyśmy do domu uspokojone (zwłaszcza ja!) diagnozą: silne stłuczenie.

Pani doktor przyjmująca Asię najpierw dostała głupawki ze śmiechu, a potem na pocieszenie powiedziała zgnębionej i obolałej mej córce:
-Wiesz co? Ja kiedyś jechałam na rowerze i nie zauważyłam budki telefonicznej. I po prostu w nią wjechałam!
Jak widać wypadki chodzą po wszystkich ludziach ;-)

Wracając do domu zaśmiewałyśmy się z wypisu:
Niby prawda, ale na papierze brzmi dość kretyńsko i Monty Python'owo...

Chuda żyje.
Dziś była na rozmowie w sprawie pracy.
Czoło zasłoniła grzywką, nos przypudrowała, a na kuper ( i przy okazji kolano!) wciągnęła dżinsy.
Pracę dostała.
Mało tego - od razu poszła na pierwszą w życiu Radę Pedagogiczną!
Od czwartku na głęboką wodę, czyli krótko:
CHUDA! WITAJ W OŚWIACIE!! :-DDD

czwartek, 25 sierpnia 2011

Subiektywny przewodnik (cz.1)

Tak. To bardzo subiektywny przewodnik po Warszawie...
Nie będę Was ciągała po miejscach ogólnie znanych z pocztówek reprodukcji itp.
Być może będzie jeszcze kiedyś ciąg dalszy.
Póki co - wczorajszy mały wypadzik Ani i mój.

Obiecałam Ani zwiedzanie ciekawostek warszawskich zwyczajowo omijanych przez wycieczki (szkolne na ten przykład).

Nasza marszruta miała zacząć się od Centrum Nauki Kopernik.
Z góry zaznaczyłam, że jak będzie kolejka do kasy, to niech nie liczy na mój zapał w staniu w ogonie dłuższym niż najkoszmarniejszy sen...
Dziecko obiecało, że się napierać nie będzie...
YHY!!!
A juści!!
Kiedy dojechałyśmy na miejsce, zobaczyłam, że kolejka do kas przerosła nawet moje najgorsze przewidywania - ok 400 osób!!
-Mała! Nie ma bata! Ja tam nie będę stała!!
-TAK!!! OBIECAŁAŚ MI!! I CO??
-COO??? Mówiłam, że w kolejce stać nie będę!! Mnie to nie rajcuje!! Ostrzegałam!!
Smarkata się nabzdyczyła, odęła i postanowiła zalać się łzami.
NIE CIERPIĘ TEGO!!! Wychodzę z siebie i staję obok!!
Tym razem złapałam warkoczową za łapę, posadziłam stanowczo na ławce, zapaliłam fajkę, co by się uspokoić w okolicach nosa i zawarczałam:
-Siedzisz tu i podejmujesz decyzję! Albo lecimy wyznaczoną i umówiona trasą, bo od początku WIEDZIAŁAŚ, że możemy tam nie wejść, albo wracamy do domu! Wybór należy do ciebie!
-Ja chcę tam iść! Do środka!!! - i ryk na całe Powiśle.
- CZY TY DZIECKO MASZ COŚ Z OCZAMI?? I Z USZAMI?? Nie widzisz, co się tam dzieje?? Czy nie rozumiesz, że mnie nie podnieca stanie 5 godzin w tym upale w kolejce, żeby wejść tam na dwie godziny??? BYŁAŚ TAM JUŻ PRZECIEŻ!!!
-BYŁAM!! ALE TYLKO NA JEDNYM PIĘTRZEEEEE!!!!
-Jeszcze będzie nie jedna wycieczka ze szkoły! Zobaczysz! Łatwiej jest załatwić bilety grupowe niż indywidualnie się tam wcisnąć!! Idziemy wywoływać burzę, czy wracamy do domu? Jak wolisz?
Dziecko pomyślało chwilę i rzekło naburmuszonym tonem:
-Mogę iść, ale to jest głupie! Co to za przyjemność z wywoływania głupiej burzy czy wiatru...
Zmilczałam...

Poszłyśmy do "Szeptaczy".
Minuta nie minęła, a Ania szalała między dźwiękami:
-MAMO!!! BURZA!!! Prawdziwa!!! O a tu morze!! Fale o brzeg uderzają!
-Ania - chodź do mnie! Mam sztorm! Lepsza jestem!
-Dawaj!! Teraz ja!!!

Humorek zdecydowanie się poprawił i dziecko przebolało, że znowu nie polata na dywanie (tak, tak! - latała w CNK)


A jak wyglądają "Szeptacze" nocą?
Pięknie! I tajemniczo.
Czyż muszę dodawać, że to zdjęcie robiła Joanna (parę godzin później).
W zasadzie to ona nas natchnęła do opisywanej przeze mnie wycieczki ;-)

Porzuciwszy "Szeptacze" poszłyśmy sobie brzegiem Wisły odpocząć - na leżaczek

Fajny, no nie?
Tylko trudno go zdobyć ;-)
I tu pytanie, które zadałam na FB:
"Gdzie jest Ania?"

No jest, jest!
Wypoczywa ;-)

Vis a vis leżaczka stało sobie urządzenie do... słuchania Wisły :-D

Oczywiście obie wklejałyśmy tam uszy (Ania dodatkowo wydzierała się przez tę mega tubę ;-))
Ja słyszałam wiatr.
Ania twierdziła, że szum wody.
Nieważne co, ale słychać było i to całkiem wyraźnie.
I kojąco...

W tle zdjęcia z "tubą" widać most Świętokrzyski. Do tej pory Ania podziwiała go jakby "ze środka" czyli jadąc nim. A teraz zobaczyła go w pełnej krasie (dziennej).
-Ale fajny!! I jaki duży!!

Fajny...
Zwłaszcza nocą...
Na podziwianie takich widoków nocą, Ania jest jeszcze ciut za młoda, ale ma na szczęście starszą sis i może się zachwycać widokami by Joanna, czyli Warsaw by night ;-)



Kolejnym punktem programu był ogród na dachu BUW (Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego)
Idąc w tamtym kierunku, zahaczyłyśmy jeszcze o wystawę przedwojennych zdjęć plaż warszawskich na barce zacumowanej przy nabrzeżu.
Nawiasem mówiąc - zażyłyśmy tym Joannę, bo TAM akurat nie była (nadrobi niewątpliwie).


-Mamo! Hihihi! Ale one mają gacie!!
-To takie kostiumy.
-A kto w takich chodzi?? :-DDD
-Teraz nikt. Patrz gapo na daty. To zdjęcia z lat dwudziestych i trzydziestych :-)
-AAA!
Dziecko kontemplowało jakiś czas po cichu...
-Mamo. Wiesz co? Ale tu się kiedyś działo!!
-Ano się działo... Teraz może się to odradza tylko, że mało jest chętnych do pluskania się w tej burej zupie...
Na koniec były zdjęcia PLANOWANEJ budowy portu czernikowskiego.
-ŁAAAA! Ale fajnie będzie!! Zobacz!
-No! Będzie... Kiedyś...

Kiedyś zapewne..

No nic!
Doszłyśmy do wspomnianego BUW'u.

No i dawaj na dach!

Schody, schody, schody, schody!
Jak w Casino de Paris.
Nie mogą schody wyjść nigdy z mody.
Najtrwalsza to z wszystkich mód...

Kiedy już dowlokłam się za moim niestrudzonym dzieckiem na górę, miałam wrażenie, że zdobyłam co najmniej Mont Blanc!!
Stanęłam na górze i ziajałam jak smok wawelski po zeżarciu owcy z nadzieniem siarkowym.
A dziecko?
A dziecko amoku dostało!
-Ale super!! Mamo!!! Jaka piękna pergola!! Jak tu romantycznie! Zdjęcie mi tu zrób.
Zrobiłam.
Cokolwiek zamazane, bo jeszcze "dechu" nie odzyskałam ;-)
Ale jest! Romantyczne, że hohoho! Zwłaszcza po powiększeniu ;-)

No i tyle widziałam panią Anię...
Pomknęła jak huragan przed się.
-Ania! - ryknęłam na ostatnim wydechu
-Co?
-Gdzie ty jesteś?? Poczekaj!
-Oj czekam! No tu jestem! No chodź!!
Z oczami na wierzchu dolazłam do dzieciny i zobaczyłam dwa krzesełka. Ukryte lekko w zaroślach - ot taka mała samotnia dla zakochanych...

Względnie dla sponiewieranych matek ;-)

-Patrz! Jakie fajne siedzonko. Takie ROMANTYCZNE. Usiądziemy na moment? Wody bym się napiła...
-Dobra, ale tylko na chwilę!
Chwila faktycznie była chwilunią...
Dziecko parło na taras widokowy, który to pokazałam jej od dołu...

Cokolwiek spasowała na ażurowych schodkach... A wejście na taras...
-Mamo... Daj mi rękę...
Myślicie, że ja byłam odważna i taka ogólnie hop do przodu?
Nic z tych rzeczy!
Wprawdzie oddech mi wrócił na swoje miejsce w międzyczasie, ale znowu go zatkało, bo ja mam lęk wysokości...
Tarasik równie ażurowy jako i schodki...
A pod stopami...
Brrrr! DUUUUŻO METRÓW W DÓŁ!!!
Ale co było robić?
Wszak dziecko się bało, to mama grała chojraka...
-No co? Czego się boisz? Spoko! Piękny widok! Tylko nie patrz w dół! Przed się!!
Dziecina dała się nawet sfocić, bez trzymania za rękę, ale panikę lekką widać w oczętach ;-)


Nawet nie musiałam długo namawiać na opuszczenie tego ażurowego balkonika - sama pomknęła w dół, a ja jeszcze pstryknęłam fotkę z bardzo ogólnym widokiem na ogrody.

Później zaliczyłyśmy jeszcze mini galerię staroci.
Przed wejściem włożyłam Ani w głowę złotą myśl:
-OGLĄDAMY OCZAMI! NIE RĘKAMI!! Powtórz!
-Oczami, nie rękami - powiedziało zgnębione dziecko...

Ciężko było... Sama się hamowałam ;-))
Te porcelanki, srebra... Echhh!!

Ania dała radę.
Wdychając ten charakterystyczny zapaszek powiedziała z rozmarzeniem:
-Ależ tu pięknie pachnie! Takimi starociami!!
Pani z Galerii zapytała:
-Podoba ci się ten zapach?
-BARDZO!!!

Ale niestety było też małe rozczarowanie.
Dwa zwiedzone antykwariaty nie przyniosły oczekiwanych przez nią łupów.
A mianowicie jakichkolwiek książek Włodzimierza Steyer'a i bardzo konkretnej Antoniego Seroki "Trzydzieści dwa dni obrony Helu"

Ot takie niewinne zainteresowania romantycznej dziesięciolatki z zacięciem na naukowca... ;-)

Na pocieszenie już w domu były lody. I Ania całkiem zadowolona z życia i wycieczki zrobiła mi... perfumy. Jaśminowe :-))

czwartek, 18 sierpnia 2011

Takie tam - mazurskie...

W tzw. weekend byli my na tzw. rodzinnym wyjeździe. Na Mazurach.

Rowery w ilości sztuk dwóch na dachu, bagaże w bagażniku i luzem w samochodzie.
Jadziem panie Zielonka!
Blisko, bo tylko 190 km. Ale koooorki po drodze takie, że hoohohoho!
No nic! Jakoś się udało. Po prawie 4(!!) godzinach!!

Opis położenia domku mieliśmy dość dokładny, ale pominę go milczeniem, bo do tej pory ze śmiechu zajady mi pękają :-D
Ostatni domek pod lasem.
No i takowy był.
Tyle, że kompletnie bez dojazdu!
Tzn był chodnik + hydrant obok, ale ja człek miejski zaparłam się wszystkimi czterema łapami i za nic nie chciałam jechać!
Nie ma ulicy = nie ma jazdy = nie ma bata!
Mężu udał się się na poszukiwanie tambylca z kluczami od domku i w celu informacji JAK TAM DO CHOLERY SIĘ WJEŻDŻA???
No więc się wjeżdżało! Po chodniku właśnie! W pionie, po trawie!
No co? JA NIE DAM RADY??? Dałam!
Hydrant stoi do tej pory - samochód nie obdrapany.
Po wstępnych oględzinach domku, Chuda stwierdziła, że ma dość integracji rodzinnej i śmiga do lasu. Na rekonesans.
Wróciła. Jak niezapłacony weksel lub bumerang - po jakiś 15-20 minutach.
Oczywiście nie sama. W towarzystwie...
Reszta rodziny zawyła z zazdrości i zażądała natychmiastowego okazania miejsca zbrodni vel koszenia upraw leśnych ;-)
Joanna łaskawie się zgodziła, pod warunkiem nakarmienie jej obiadkiem.
Spełniliśmy to żądanie! Zawiozłam cokolwiek wygłodzoną rodzinkę do Nidzicy w celu napchania brzucholów.
No i wtedy Chuda zgodnie z obietnicą pokazała nam gdzie to takie okazy jej wyrosły.
Hmmmm....
W sumie, to można powiedzieć, że NIGDZIE! W życiu bym nie zerknęła na te krzaczki wzdłuż pól uprawnych...
Ale uczciwie przeszukaliśmy zarówno to coś, jak i pobliskie brzegi lasu. Z efektem równym zeru!
Jedynie najmłodsza była happy, bo beztrosko galopowała po rżysku olewając starania starszej części rodziny o grzybki do (na ten przykład) bigosiku:

Ponieważ w rzeczonych krzaczorach i brzegach leśnych nic nie było, pojechaliśmy dalej.
Tyle, że droga przestała mi się podobać (doły!!) i zawróciłam.
Następnego dnia, mój nieustępliwy w temacie grzybów ślubny dopadł kolejnego tambylca i przycisnął go na okoliczność grzybów.
Zestresowany i zastraszony zapewne człek powiedział, że trza jechać dalej tymi wybojami i siem dojedzie do miejsc z grzybami.
Samochodem da radę!
Tjaaa... TYLKO KUŹWA JAKIM???
A więc rankiem skoro świt (godzina coś koło 11:00, bo Chuda i Mała niestety lubią spać!) pojechaliśmy na dalszy rekonesans.
To była krótko mówiąc DROGA PRZEZ MĘKĘ!!!
Takich dołów i zapadlisk moja dzielna i wierna "błękitna szczała" jeszcze nie zaliczała :-DD
W pewnym momencie, kiedy wydawało się, że drogi WCALE NIE MA, Chuda zapytała mnie niepewnie:
-Mamo? Dasz radę?
-Co! Ja nie dam rady??? Potrzymaj mi piwa! (kto wie o co chodzi, to już wie ;-)))
A prawda jest taka, że po plecach ciurkiem płynął mi strumyczek potu.
Oczami wyobraźni widziałam co następuje: urwane zawieszenie, uszkodzona miska olejowa, pęknięty zbiornik paliwa, zderzaki żegnajcie...
Jednak życie przerosło kabaret...
Kiedy w końcu wyjechałam po ładnych paru kilometrach i po setkach siwych włosów na normalny leśny trakt, rodzina orzekła (wyjątkowo jednogłośnie)
-O! Tu!
-No dobra! Spoko! Tam jest cień, to się tam zatrzymam.
Zatrzymałam się. A jakże!
Z dziwnym efektem dźwiękowym :-/
-Co to było?? - znowu chóralna jednomyślność.
Nic takiego...
Po prostu tylnym kołem zmiażdżyłam butelkę po piwie.
"Tatra" jeśli to kogoś obchodzi.
-Ja jej nie widziałam! - zamiauczałam rozpaczliwie!
-No jakim cudem mogłabyś ją zobaczyć w tej trawie?? - znowu jednomyślność rodziny.
-No tak... ALE JA JEJ NAPRAWDĘ NIE WIDZIAŁAM!!! Ło jesu, ło jesu!! - to znowu ja.
-Nic się nie stało!
No nie do końca... Opona wprawdzie nie jest dziurawa, ale ma taką jakby "zdartą skórę". I tak sobie wisi kawałeczek gumowego flaczka...
Nowiutka opona!!

Pseudo grzybiarzom z piwem w garści, życzę szybkiego zatrucia sromotnikiem...

Tak więc wracając do grzybobrania...
Obie z Joanną wiedziałyśmy, że JEDZIEMY na grzyby, ale jakoś się nam to nie połączyło z tym, że ZBIERAMY grzyby...
Tak więc: ona była bez okularów, a ja bez stabilizatora...
Ot - się wzięły i z nami nie zabrały...
Efekt: obie pełzałyśmy po lesie na czworaka. Każda z innych powodów :-DD
Ale nie było źle!
Wiadro grzybów marki kurki wspólnymi siłami mimo suszy (tak, tak SUSZY!!) utłukliśmy!
Może byłoby i więcej, ale chmury jakieś mało przystojne nadciągnęły i pojechaliśmy dalej.
Ot tak - w celu bez celu i pozwiedzania okolic nam nieznanych.
W jednym miejscu poczułam się niczym Kordian Mickiewicza z III cz. "Dziadów":
Jam jest posąg człowieka...

W Nidzicy zostałam zakuta w dyby!!


Pewnie tkwiłabym tam do dziś, gdyby Chuda nie zapytała:
-No dobra mamuśka! To gdzie masz kluczyki??
Oszsz ty!!! Wyrwałam się!
Teraz kurna ja się wyżyję na bachorze!
My w dybach, to pikuś. Pan Pikuś!

Za to mój mężu...


Widok skutego męża - BEZCENNY! Za wszystko inne... ;-)

Obok były jeszcze takie fajne kajdany. Niestety - dostałam głupawki i jakoś nie mogłam udawać nieszczęsnej więźniarki.


Krótko mówiąc - nie wczułam się w rolę.

W przeciwieństwie do Anny...


... i Joanny


No dobra...

Kiedy my sobie beztrosko zwiedzaliśmy okolice, przez "naszą" wioskę przetoczyła się ulewa. I to podobno taka fest!
Pozostawiła po sobie mgły...
Zdjęcie powyżej to nieretuszowany i niepoprawiany w fotoszopie autentyk!

A wcześniej widzieliśmy tęczę. CAŁY ŁUK!!
Na zdjęciu tylko fragment:


A po drodze Aś musiała koniecznie sfocić... drogę.
Ku niezadowoleniu i protestom męża mego.

Dopóki nie zobaczył tego zdjęcia powyżej, nie rozumiał, czemu żona osobista zatrzymuje się cierpliwie na każdy okrzyk starszej córki...

A nad stawem prezentowanym już wyżej tylko, że bez mgły było tak:


Kolejnego dnia nastąpiła tzw powtórka z rozrywki , czyli ogólnorodzinne zbieranie grzybów.

Reasumując: było fajnie, nie było komarów (nie do uwierzenia!), w pobliżu nie było jeziora z prawdziwego zdarzenia (takiego do pochlapania się), było trochę grzybów, się nie zagryźliśmy w czterech ścianach ciasnego domku, kołdra cięższa ode mnie mnie nie zabiła(chociaż się starała) ;-)

Czyli ogólnie ok ;-)
No i te widoki...
Mam lekki niedosyt - rybek se nie łowiłam :-((
Nic to! Może jeszcze kiedyś...

Wszystkie zdjęcia (oprócz tego z grzybami) są autorstwa Asi.
Więcej na jej fotoblogu

środa, 10 sierpnia 2011

Inności

Dziś dam Wam trochę odetchnąć od turków i pejotów w moim wykonaniu.
Po prostu nikogo nie tłukłam ;-)
Za to zarzucę trzema z czterech naszyjników dziś osobiście, temi ręcami zrobionemi.


Pierwszy (kojarzy mi się z cukierkeczkami :-))



Drugi - taki bardziej poważny - z nadchodzącymi nieuchronnie porannymi szronami na gałęziach



Trzeci to już zdecydowana jesień. Czeka jeszcze na pasujące do niego kolorystycznie zapięcia :-)


Czwarty jakoś umknął spod obiektywu mojej wspaniałej, kreatywnej w swych poczynaniach fotografki Joanny :-)

I tak na zakończenie tylko dodam, że te dwa pierwsze dostępne są już w moim Artillo

wtorek, 9 sierpnia 2011

Tłukę Turka...

No nie! Bez obaw! Z natury jestem pacyfistką i przemocy fizycznej nie używam ;-)
Ludzi nie bijam!

Choćby z racji moich gabarytów...

Tłukę turka w sensie, że trenuję splot turecki.
Dziś powstały dwie kolejne bransoletki.

Pierwsza srebrna:


To ta sama, ale nie mogłam się zdecydować, które genialne zdjęcie autorstwa mojej Asi mam wkleić ;-)


I druga bransoletka nazwana przez moją wierną asystentkę Anię "osa"

Tralalala! Chyba nie jestem taka ostatnia w te klocki, no nie??
Lecę więc walczyć dalej z co raz mniej oporną materią drobniutkich koralików.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Pierwsze k(N)oty za płoty

Wróciłam ja sobie swego czasu z wywczasów i rzuciłam się na oglądanie blogów.
No i na jednym z nich zobaczyłam coś, co odjęło mi mowę...
I tylko sobie westchnęłam smętnie:
-Ehhh... Umieć tak... Marzenie ściętej głowy! Ja się tego nigdy w życiu nie nauczę! To mnie przerośnie i już!

I w tym duchu stękałam na wyżej wspomnianym blogu.

Aż się w końcu pani właścicielka bloga wkurzyła i zorganizowała spotkanko w celu pokazania czym się to je, a przede wszystkim udowodnienia durnocie zwanej Atą, że się NAUMIE!!
Nawet jak nie będzie chciała, to nie ma wyjścia!
Zamknięte drzwi,
klucz leży za oknem...

Tak więc w środę stawiłam się pokorna i pełna wątpliwości u wrót cierpliwej, acz nieustępliwej Sylwii

Pokazała, wytłumaczyła i rozjaśniła mroki mego umysłu.

I....
Noo...
Chyba coś umiem...


Proszę państwa! Prezentuję Państwu z pewną dozą nieśmiałości mój pierwszy "pejocik"

A to pierwszy turek:

Chociaż właściwie to trochę naginam fakty.
Bo pierwszy pejocik wygląda jak spasiony wąż po konsumpcji słonia

Tak więc ten wyżej jest właściwie pierwszy, ale pierwszy nadający się do wyjścia między ludzi to ten drugi w kolejności wytworzenia ;-)
Zamotałam?
Trudno :-D

Sylwuś! Dzięki! Dzięki!! Masz niebiańską cierpliwość i rzadko spotykaną umiejętność tłumaczenia rzeczy zawiłych tak, że po chwili są proste jak konstrukcja cepa! :-***

Dodam jeszcze rzecz szalenie ważną:
te piękne zdjęcia są autorstwa mojej Asi.

I jeszcze coś: najlepszym miernikiem jakości moich wytworów jest właśnie Joanna. Bywa dość sceptycznie (i chwała jej za to!!) nastawiona do poczynań robótkowych matki swej.
Do czego zmierzam?
No do tego, że zdarła mi z nadgarstka turka wykrzykując szczęśliwa:
-Łaaa! Ale zaje... bransoletkę mi zrobiłaś!!
Więc chyba nieźle mi wyszła, co nie?

No to idę nawlekać kolejną porcję koralików na kolejnego turka.
Teraz dla mnie! W kolorze srebra :-)

wtorek, 2 sierpnia 2011

Sesja w odpowiedzi na...

Na początku dziękuję dwóm takim fajnym laskom, co mnie wczoraj powstrzymały od pewnego desperackiego kroku... ;-)


Ad rem...
Miesiąc temu zadałam na blogu takie dwie małe zagadki.
Zagadki są już od dawna w użyciu tyle, że jakoś miałam pod górkę z foceniem.
W końcu dziś się zmobilizowałam i mimo upału strzeliłyśmy sobie z małą taką mini sesyjkę ;-)

A więc na początek.

Kto obstawiał poncho, dobrze zrobił :-D

Tym razem nie moje, tylko mojego krasnala ;-)

Powstało przypadkiem...
Bo przypadkiem weszłam w posiadanie tego tęczowego akrylu. Właściwie to Ania mnie na niego naciągnęła.
Nawet nie musiała się specjalnie mączyć z tym naciąganiem...
Ale nie miało być pierwsze! O nie!
Pierwsze miało być to co pokażę jako drugie.
Nawet już miałam to coś rozpoczęte, ale warkoczowa, podstępna jednostka niewinnym głosikiem zapytała:
-A wiesz? Ciekawe jak ta tęcza na drutach wygląda...
No to się dałam podpuścić dziecku (jak dziecko!) i nabrałam na druty tyle oczek ile potrza.
-A ciekawe jak się te kolorki będą rozkładać... - dziecko temat drążyło...
No to machnęłam pierwszy rządek, pokazałam małej wścibskiej i odłożyłam druty z ponchem sięgając po to moje "coś".
I wtedy Ania stanęła przede mną jak kat nad dobrą duszą, wbiła we mnie pełen wyrzutu błękit oczu swych i wygłosiła kwestię:
-TO NIESPRAWIEDLIWE!!
- Co??
-Bo ty nad morzem będziesz miała i poncho i OCIEPLACZ a ja nic!!

Tak więc najpierw powstało poncho, potem wspomniany ocieplacz.

View z przodka:

View z tylca:

Ocieplaczem zaraziła mnie skutecznie Myszopitca. Jak zobaczyłam takie cóś u niej, natychmiast poczułam rządzę posiadania!
A, że i wzór był prosty i chęci były, to i powstało coś na bazie i około tamtego.
Około, bo po pierwsze: inaczej zszyłam wloty/wyloty na ręce.
Po drugie jest ciut krótsze niż tamto.
A po trzecie: jest takie hmmm... mniej reprezentacyjne niż Marty.
Ale...
Ale on ma mnie grzać ten pan! Ozdabiać nie musi! A ozdobą mogę być ja ;-DD

Teraz bez słów, bo złość mnie zatyka i po raz kolejny wywnętrzać się w tym temacie nie będę:


Na pocieszenie i osłodę zapraszam na muffiny jagodowe:
Przepis jak zwykle w Garkotłuku.