niedziela, 28 listopada 2010

Trochę tego i owego

Coś białego, zimnego i nieprzytulnego zwanego śniegiem wzięło i spadło z nieba. Czas wyciągnąć z jakże miłego, letniego zapomnienia szufle do odśnieżania...
Miotły też się przydadzą. Zwłaszcza do latania, bo jak drogowców zgodnie z tradycją zima zaskoczy, to łatwiej będzie przemieszczać się na takim sprzęcie, niż na tradycyjnych 4 kółkach.
Ja mam taką miotłę w bagażniku. Jeszcze na niej nie latałam, ale kto wie?
Swoją drogą - nawet taka miotła ma swoją historię.
Było to w 1995 roku. W tym że roku pańskim zmieniliśmy z mężem nasz pierwszy samochód na nasz drugi ;-)
Konkretnie Skodę na Skodę. Na wredną Felicję , o której pisałam wcześniej.
W poprzednim samochodzie szczotka oczywiście była. Ale niekompletnie owłosiona. Więc do nowiutkiego samochodu wypadało zanabyć nowiutki sprzęt zamiatający.
Pojechaliśmy z małżem i mocno nieletnią wtedy Joanną po zakup szczoty.
-Poproszę szczotkę z długim uchwytem i miękkim wlosiem - taką do odśnieżania samochodu - zadysponował grzecznie mój mąż.
Pani sprzedawczyni, osoba starsza, obrzuciła mojego chłopa i przy okazji jego dwie kobiety fachowym spojrzeniem, skinęła przyzwalająco głową i położyła na ladzie 3 szczotki.
Krótkie.
Takie zwykłe zmiotki, jakie każda z nas posiada choćby pod zlewozmywakiem w kuchni...
-Ale ja prosiłam o taką z długim uchwytem! O taką jak tamta - mężu pokazał sprzęt na półce.
-A po co?? Do "malucha: taka wystarczy! Wysoki pan jest, to sięgnie na cały dach - powiedziała autorytatywnie pani starsza.
Męża mi zatkało!
-Eeeeaaaoooyuuyuuy... - i patrzy zdumiony, bezradny, zaskoczony i zrozpaczony to na mnie, to na fachowca za ladą.
Dostałam normalnie ataku śmiechu!
-A skąd pani przyszło do głowy, że to do "malucha"?
Pani wzruszyła ramionami i z wyższością wygłosiła kwestię:
-Młodzi są, to jakim cudem na lepszy samochód ich stać?
-Stać, stać. Chce pani dowód rejestracyjny do wglądu przed sprzedażą miotły?
Nie chciała. Szczotę sprzedała, aczkolwiek mamrotała coś pod nosem o smarkaterii, której się we łbach przewróciło.
To już rozbawiło nas oboje, bo ani ja, ani tym bardziej mój mąż starszy ode mnie, już dawno nie kwalifikowaliśmy się do rangi smarkaterii i małolatów.
Felicji już dawno nie ma. Opisaną miotłą macham do tej pory pod pracą, jak śniegiem sypnie.
I chyba jestem jedyną osobą wśród mojego zmotoryzowanego koleżeństwa, która odkopuje swoje jeździdło uśmiechem na paszczy. Bo ile razy wyjmuję miotłę z bagażnika, tyle razy przypomina mi się tamta pani.
Ot taki psycholog-amator ;-)

Ponieważ śniegu unikam jak diabeł święconej wody, siedziałam sobie w ciepłym domku i nosa za drzwi nie wychylałam.
Za to się wyżywałam twórczo.
Na pierwszy ognień poszły króliki. Były już uszyte czas jakiś temu. Trzeba je było "tylko" ubrać. No to już się ubrały:
Uszyłam też kilka igielników.

Był o jeden więcej, ale niestety...
Pisałam już, że jestem człowiek demolka.
I tenże człek znowu ze mnie wylazł...
Napy nabijam takim specjalnym urządzeniem przypominającym szczypce. Więc aby oszczędzić sobie pracy wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł, że zamiast mnie, ściskać te szczypce może imadło.
Wsio było ok. Do czasu...
Ostatni igielnik został do dokończenia...
Niestety - trochę się zamyśliłam, ścisnęłam imadłem tak, że niechcący uniosłam stół, do którego jest przymocowane...
Nie przeczuwając niczego złego, zluzowałam imadło, wyjęłam szczypce i igielnik...
I oto co ukazało się mym oczom:

DZIURSKO!!!
Nap znalazłam wbity w szczypce wraz z brakującym fragmentem materiału...

Prace przy kominie Aniu postępują cyklicznie i metodycznie:

W międzyczasie zaczęłam robić sobie taki fajny szal z włoczi tasiemkowej o wdziecznej nazwie SALSA.

Po raz pierwszy zobaczyłam takie coś na blogu u Gosi. No i mój Miecio oszalał...
Nie było bata i znowu musiałam mu ulec ;-)

A na zakończenie, też dzisiesze twory:
misie uszyły mi się ;-)

Polarkowe przytulaski :-)
Małe nie są na sprzedaż, ale duże (ok 20 cm) jak najbardziej, więc jak ktoś ma chrapkę na niedźwiadka, to zapraszam na maila :-)

czwartek, 25 listopada 2010

Misz masz

Czyli będzie o tym i o tamtym, bo się zebrało ostatnio, a czas nie odpuszcza tak do końca.

Byłam w sklepie. Dużym. Łażąc między półkami i szukając prezentów na Gwiazdkę zgłodniałam okrutnie.
Tak więc w mych rękach znalazł się przepyszny koktajl mleczny. Już go miałam łyknąć, kiedy nagle z boku podbiegł jakiś małolat i próbował wsadzić w niego dzioba!
-To moje! - warknęłam zła jak licho.
Małoletni popatrzył na mnie ironicznie i dalej swoje.
-Zostaw! - bez efektu.
Wściekłam się jak cholera! No bo pomyślcie - człowiek głodny, zmęczony łażeniem, a tu jakiś bezczel gębę wtyka gdzie go nie prosili!
Agresja się we mnie obudziła:
-Przywalę mu tak, że w powietrzu z głodu zdechnie!!
Wzięłam potężny zamach ręką i...
I obudziłam się w momencie kiedy mój jasiek szybował w stronę okna.
Bogu dziękować, że nie trzymam pod poduszką młotka albo łomu!

A teraz jawa.
Czyli wracam na chwilę do poprzedniego postu
Pytacie mnie często o zakończenie prac na mojej ulicy.
Otóż pisząc wspomnianą notkę ulicę miałam już skończoną!
Zaczęli lać asfalt w czwartek rano, a w piątek po południu było już po wszystkim!
Czyli jestem świadkiem naocznym swoistego rekordu: 800 (słownie osiemset) metrów asfaltu położono w dwa dni!
Łącznie z lekkim zabezpieczeniem pobocza!
Przyjmuję zakłady: kiedy pojawi się pierwsza dziura? Bo kałuża w zwyczajowym miejscu już się tworzy. Mniejsza niż przed asfaltem, ale już jest.

Pozostańmy w temacie ulic.
Kaprysia ogłosiła u siebie na blogu "wredne candy"
Poczytajcie zasady, zobaczcie nagrodę, zastanówcie się i... nie bierzcie udziału ;-D
Bo mi szansę zmniejszycie na wygraną ;-P

A tak na poważnie i spełniając warunki zabawy przedstawię krótką historię mojej ulicy.
Zacznę może od tego, że moja ulica jest dość długa. Ma ok 2 km. Przez kilometr jest prosta jak drut. Potem dochodzi do kanałku, skręca lekko w lewo i zaczyna się ta "moja" druga część. Gorsza jakby ;-)
Ta pierwsza zawsze była uprzywilejowana: utwardzona wiele lat temu. Ci którzy przy tej lepsiejszej połowie mieszkają mają gaz, kanalizację, wodociąg. U nas na to się nie zanosi. Między innymi przez wspomniany kanałek... Z niepojętych dla nas przyczyn w XXI wieku przekroczenie kanałku odprowadzającego wody opadowe z lasu jest równoznaczne z przekroczeniem Rubikonu...
Co tam, że jakieś tunele gdzieś tam pod kanałami kopano? Kable przez jakieś oceany ciągnięto? KANAŁEK JEST WIELKI W SWEJ MAŁOŚCI ;-))

Wracając do nazwy ulicy.
Otóż ulica miała piękną nazwę Brzozowa. Podobno z powodu brzóz, które het przed II wojną światową posadził mój Dziadek i inni mieszkańcy.
W roku 1953 moje osiedle zostało przyłączone do Warszawy i niestety - w jednym mieście nie mogą funkcjonować dwie ulice z tą samą nazwą i w ten oto sposób ulica została przemianowana na Wiśniową Górę. I to nie był nazwa ulicy, tylko jakby kawałka osiedla. Starzy mieszkańcy do tej pory używają tej nazwy. Paręnaście lat później pojawiła się obecna nazwa. Byle jaka, szczerze mówiąc ;-)
Nijak ma się do tej nazwy sprzed wojny :-)
Ulica w tej swej lepszej części została utwardzona w okolicach 1965 roku. W jej fragmencie ciągle jeszcze jest, tamta stara trylinka
Pamiętam, jak chcąc urozmaicić sobie drogę powrotną ze szkoły starałam się iść tak, żeby nie stanąć na łączeniach, albo dawałam kroki na co drugą-trzecią. Czasem szłam tylko po łączeniach :-)
To nie były łatwe powroty do domu ;-)
Ale przynajmniej nie nudziło mi się ;-D

A propos nudzenia się.
Znam takiego jednego, co się nudzi i go nosi...
Z tego nudzenia i noszenia odnotowano następujące straty:
1: kradzież fragmentu liścia kapusty pekińskiej z króliczej klatki
2: kradzież kawałka suchego chleba z klatki rzeczonego wyżej
(oba dowody rzeczowe walały się po podłodze w kuchni)
3: stłuczona doniczka z kwiatkiem
(nie przeżyła nieszczęsna twardego lądowania po całkiem eleganckim locie ku podłodze)
4: zaprzepaszczony bezpowrotnie jak sądzę bucik lalki
5: notorycznie splątana włóczka
6: mało udany skok na otwarte drzwiczki od piekarnika
( coś jakby za ciepło się komuś zrobiło w kończyny..)
Któż to się tak czynnie nudzi? No pan Fryderyk!
Kociaczek o wyglądzie aniołka i oczach niewiniątka!
Włazi toto na kolana, mruczy przymilnie, a po chwili uśpiwszy czujność pani bierze się za pomaganie - wywija łapami, kłapie paszczą usiłując złapać nitkę czy druty.
Oczywiście nawet na chwilę nie przestaje mruczeć.
jeść może zawsze, wszędzie i w każdych ilościach. Uwielbia biały ser, mięsko z puszki, rosół i pomidorówkę.
A do tego kłamie!
Asia miała dać mu rano puszeczkę.
Zeszłam do kuchni, jak jej już nie było w domu.
Fredzio siedział smutny przy pustej misce.
-Co? Nie zdążyła Asia nakarmić kotka?
-Miauuuu... - smętne potaknięcie.
-Spieszyła się.
-Miauuuu. - pelne zrozumienia.
-I co? Pusty brzuszek??
-Miauuuuu! - rozpacz w oczach przemieszana z informacją: KONAM!
-Dać Fredziowi mięska?
-MIAUUUUU!!!! - twarz mu zbystrzała i pojawił się baaardzo czytelny komunikat:
-Dawaj babo do lodówki, ino migiem!!
Dałam.
Po południu taka to rozmowa z Asią:
-Dałaś rano Fredkowi puszkę? - Aś.
-No dałam...
-Ja też...
-Powiedział, że nie dostał! To kłamca!
Przesłuchany na okoliczność ściemy Fredzio udawał, że nie wie o czym mówimy...

Ponieważ pan Fryderyk jest kotem niezmierni fotogenicznym, postanowiłam wystawić gada do konkursu. Wspólnie z Asiem - znaczy ja firmuję blogiem fotkę jej autorstwa.
Konkurs jest na blogu Beaty
To ogólnie rzecz biorąc bardzo koci blog i fajnie się stało, że zupełnie przypadkowo na niego trafiłam :-)

Jak wspomniałam Fredek kocha plątać włóczki.
Sama ta włoczka się nie poniewiera luzem. Zwykle z jednej strony jest kłębek, a z drugiej doczepione są druty, a do nich ja.
Ta ja coś ostatnio wykombinowała jak koń pod górę..
Zaczęłam robić Ani czapkę.
Pierwsza wyszła za mała. Sprułam na wysokości ok 10 cm.
Druga dobra, ale coś za cienka..
Sprułam.
Trzecia pasowała i grubością i szerokością.
Pasowała do momentu zdjęcia jej z drutów. Okazało się, że zrobiłam dziwne coś, co nijak czapki nie przypomina...
Ania cierpliwa jak anioł stwierdziła:
-Nie łam się! Jak ci nie wyjdzie, to zawsze możesz mi kupić gotową!
No mogę! Ale nadambitna jestem. Przekonałam dziecko, że w tym roku szaleńczo modne są kominy. Więc przerabiam to dziwne coś na komin.

To dół, bo zrezygnowałam z prucia całości. Zaraz będą wrabiane warkocze.
Do kompletu obiecałam dziecku mitenki. Oby mi znowu dwie lewe nie wyszły ;-D


Skoro jesteśmy w temacie włóczek.

U Laury w Kaszmirze trwa wielka wyprzedaż!
Idźcie i kupujcie póki trwa promocja! Warto!
Wełna urugwajska ma takie kolory, że oczy same się śmieją!
I kordonki takoż w promocji!
Nie przegapcie okazji, bo szkoda.
A poza tym pragnę zauważyć, ze Laura sama przedzie i farbuje wełnę! Dla mnie to nie do pojęcia! A ona tak po prostu wie, jak przerobić owcę na sweter!

Ja natomiast wiem, że RR to niekoniecznie to, co tygrysy lubią najbardziej... Kolejny stanik się wyhaftował

A na koniec zapraszam do garkotłuka na pierniczki z szybkami.

sobota, 20 listopada 2010

Niespodziewajki - jak ja to lubię!!

Niespodzeiwajki jak to niespodziewajki. Spadają na człeka w najmniej oczekiwanym momencie. Czyli nieoczekiwanym.
Na mnie takowe spadły w czwartek.
Wracam ja se z pracy jak biały człek. Chcę sobie skręcić do dom w mą ulicę, a tu NIESPODZIEWAJKA! Zakaz wjazdu! 1oom , jakie tam sto! 50 metrów od własnej bramy! Bagażnik wypchany zakupami życia (znaczy w Lidlu byłam i na tydzień rodzinę zaopatrywałam), a tu taki zonk! I do tego szalejący przed moją maską (znaczy maską samochodu) najprawdziwszy pod słońcem walec drogowy! Proszę Was - asfaltem mi ulicę wymościli! Do tej pory mieliśmy takie coś, co się nazywa destrukt. Czyli gdzieś asfalt zerwali i zamiast wyrzucić precz, w kawałkach przywieźli, ugnietli z grubsza i git! Ulica utwardzona się to nazywało. Nieważne, że dziurawa jak ser szwajcarski, kałuże niczym oceany Spokojne. Ale utwardzona? To spadać!
A tu nagle tak, bez ostrzeżenia asfalt najprawdziwszy w świecie! Parujący jeszcze!
-Niech żyją wybory! - pomyślałam
Hania na elektorat usilnie pracuje. Jakby nie było w mojej rodzinnej wiosce pani prezydent miasta stołecznego mieszka.
Perspektywa targania zakupów we własnych rękach mało mnie rajcowała:
-Porzucić autko i dygać to wsio w łapach?? Mowy nie ma!! Ze trzy rundki w te i na zad mnie czekają z rękami do gleby! Mnie zakazy wjazdu nie obowiązują! PRAWNIE! Zawsze i wszędzie wjeżdżam. Nawet policja mnie puszcza! Jadę!
Pojechałam. W rytmie i w tempie walca. Drogowego.
Przy akompaniamencie wycia dziecka młodszego:
-TO JUŻ NIE JEST NASZA ULICAAAAA!!!! Ja chcę naszą!!!
Łzy jak groch!
Aś stwierdził, że Ania ma nierówno pod kopułką... Normalni ludzie się cieszą jak im cywilizacja pod nos podjeżdża za free, a ta ślozy leje jako Niagara!
Co mam zrobić? Zwinąć asfalt w zgrabny pakuneczek i zanieść pani Prezydent i powiedzieć, że przez wybory i jej zakamuflowaną agitację moje dziecko prawie spazmów dostało??
A wiecie czemu? Wydusiła to w końcu z siebie.
Otóż w naszym ogrodzie, tuż przy ogrodzeniu rośnie kasztanowiec. Duży. I mimo, że szrotówek kasztanowcowiaczek nie odpuszcza, nasze drzewsko dzięki dbałości mojego taty trzyma się dzielnie i co rok ma masę kasztanów. Ania je zbiera. Pazernie. I chodzi sobie również na ulicę po kasztany, które nieopatrznie spadły za płot...
I tu jest problem dla niej nie do pokonania: droga jest gładka i prosta jak stół. Aż kusi do tego, żeby się rozpędzić i pognać samochodem ile fabryka dała. A Ania boi się samochodów, motorów i qadów...
Trza będzie machnąc pisemko do gminy, co by śpiących położyli. Ku spokojności mojego dziecka. I bezpieczeństwa spacerowiczów... Oby szybko zrealizowali prośbę. Nie za 4 lata - przed kolejnymi wyborami do Rad Gmin...

Po wejściu do domu i obsuszeniu łez drugorodnej czekała na mnie kolejna niespodziewajka!
I to jaka!
Na stole w kuchni leżała sobie paczka...
Nie spodziewałam się żadnej przesyłki, więc tym bardziej byłam zdumiona.
Zerknęłam na nadawcę: Dominika.
No normalnie oniemiałam!
Otworzyłam paczkę a tam...
SKARBY!
Paszcza mi się roześmiała od ucha do ucha!
CUDA!!
Same zobaczcie! Materiałki! Tasiemki! Guziczki!
Aż mi się oczy spociły...
Po za tym słodkości i pyszności:
Batoniki dla moich dziewczyn, a czekolada i herbatka dla mnie!
I jeszcze list. Taki PRAWDZIWY! Pisany ręką Dominiki! Ciepły i pogodny. Jak Ona :-))))
Domisiu! Jesteś po prostu złota dziewczyna! Sprawiłaś mi przeogromną radość! Cały czas nie mogę uwierzyć, że te śliczności są moje! Już mi łapy same idą w ich kierunku, bo mam pomysły!
I do tego czas zaczyna mi się troszku prostować.

Fajnie jest mieć takich ludzi wokół siebie :-)))


Dziękuję Ci bardzo!


A na koniec Fredek.
Kocie turbo ADHD! Leje królika po tyłku lub po puszystych policzkach, ten go absorbentem zasypuje! Kuchnia przypomina NIC! Jeżdżę na szczocie a la long!
Najlepsze zabawa oprócz atakowania kłapoucha?
1:Skoczyć na warkocze Ani wbijając jej pazurki w pupę!
2: Zwinąć się jak niewiniątko na stopach głównodowodzącej, czyli mnie i od niechcenia ćwiknąć mnie w palec, lub wbić pazurki w łydkę...
3: Gwizdnąć mulinę.
4: Zaplątać się we włóczkę.
I ciągle mało pieszczot i zabaw...
Asia pstryknęła mu fotkę, którą zatytułowała: POBAW SIĘ ZE MNĄ...
Aniołek, no nie? A charakterek diabelski! Sierściuch nieznośny!

Ale jaki kochany ;-)

sobota, 13 listopada 2010

Nie ma Fredzi...

Na wstępie posta pragnę zaznaczyć, że prezentowane w nim zdjęcia są autorstwa Rabarbary.
Tak, jak i jedyna fotka w tym wpisie, o czym nie byłam uprzejma wspomnieć i Aś zagroził mi ekskomuniką, procesem sądowym i oflagowaniem się, jeśli nie zamieszczę stosownej informacji w jednym z kolejnych wpisów.
Dla mnie było to tak oczywiste, że nie JA mogłam pstryknąć TAK udaną fotkę, że się nie fatygowałam z informacjami.
Poza tym - nie komponowało mi się to z tekstem :-P

Tak więc, jak już pisałam we wspomnianym wyżej poście, w domu pojawił się nowy przedstawiciel kociej ferajny.
Zapchlone toto, chude, zarobaczone i zakichane.
Pojechałyśmy wczoraj z Anią i kocią do weta.
-O! Co ja widzę! Nowy nabytek!
-Tak. To za tę kotkę, co nam w poniedziałek... UCIEKŁA...
Błyskawiczna wymiana spojrzeń...
-No i bardzo słusznie! A co my tu mamy i skąd?
-A taka bidula mała. Siostrze podrzucili, to wzięłam. Co się miała po schronisku wycierać.
-Pewnie!
Wyjęłam jęczącą i protestującą na niespodziewane ograniczenie wolności delikwentkę z transportera.
-Panie doktorze, ile ona ma? Bo ja ją oceniam na ok 5 miesięcy.
-Nieeee. Z całą pewnością jest młodsza.
Zajrzał w kocią paszczę pełną bielutkich mleczaków.
-Góra 4 miesiące. Tak 3,5-4 max.
-Aha! To w takim razie - tu dokonałam szybkiego liczenia posiłkując się palcami - umówimy się w okolicach marca na sterylizację?
Pan doktor właśnie zaglądał kocinie pod ogon.
-Nooooooo... Ale najpierw WYKASTRUJEMY!
-Coooooo?? No nie! Drugi raz wtopa! Tyle, że jakby w drugą stronę! I to w tym samym gabinecie!
Wet się śmiał, ja zresztą też, bo do płaczu to raczej nie było :-DD
Fakt - znowu opierałam się nie na oglądzie delikwenta od strony podwozia, tylko na opinii bądź co bądź siły fachowej jaką jest moja siostra Bogusia - mgr inż. zootechnik.
Tak więc po powrocie do domu wykonałam telefon do rzeczonej:
-Siostra! Pozwolisz, że zadam ci bardzo niedyskretne pytanie?
-No??!!
-Kurna mać!! Ty chyba dawno chłopa nie miałaś, co??
-Yyyy.. A co??
-A bo faceta od baby nie odróżniasz! Ta kotka to kot!
-Ło matko!! Hahahaha! Bo wiesz, ja tak do końca to nie sprawdzałam. Tylko tak dyskretnie zerknęłam. Nie chciałam biedactwa bardziej stresować. Hahahaha! Ale numer!!!

Taaaa... No numer nie z tej ziemi!
Taki kurna MÓJ!

Tata, jak się dowiedział o "drobnej" pomyłeczce pękł ze śmiechu, a później powiedział:
-Jak znowu będziesz rozmawiać z Bogusią, to powiedz jej, że nadałem jej przydomek.
-Ta? Jaki?
-Bogumiła Wstydliwa!

Tak więc jak w tytule - nie mamy już Fredzi.
Do gabinetu weszłam z kotką, wyszłam z kotkiem...
Cud proszę ja Was! Byli tacy co to wodę w wino zamieniali, a ja kota w kotkę i vice versa...

No cóż - nieważna płeć - ważne uczucie ;-)

Bo czyż Fredzio vel Fredek nie jest słodki?





Aha! Fredzio zwany jest też Fryderykiem, co w Roku Chopinowskim jest jak najbardziej na czasie, nieprawdaż? ;-)

piątek, 12 listopada 2010

Jak Monia ciała dawała. cz. 1

Historyjkę dzisiejszą opublikowałam prawie dwa lata temu na multiply. Musiałam ją skopiować, bo...
Bo będzie ciąg dalszy...

Dziś trzy moje osobiste historyjki, świadczące o tym, że zbytnia pewność siebie czasami doprowadza nas na skraj rozpaczy i wstydu...

1.
Było to dawno, dawno temu kiedy byłam jeszcze piękna, młoda i do tego licealistka
Mieliśmy wtedy psa o pięknym, acz nie wyszukanym imieniu Duduś.
Dudek miał "twarz" oprycha, wygląd ogólny zbója, a charakter całkiem pogodny. Psisko to miało pewien defekt na urodzie: otóż nie znosił, gdy ktoś wychodził poza ogrodzenie. Uważał, że stado ma się nie rozłazić i grzecznie tkwić w jednym miejscu w zasięgu jego wzroku. Miłe to, acz niewykonalne... Kiedy ktoś się wymykał Dudusiowi poza płot, odczekiwał chwil kilka i hyc! za delikwentem przez ogrodzenie i dyskretnie, niczym partyzant po krzaczkach odprowadzał rzeczoną personę np. na przystanek.
Kiedyś jednak miał pecha i przeskakując przez płot nadział się na ostro zakończone pieńki po wyciętych leszczynach. Skończyło się dość poważną operacją. Po zabiegu trzeba było jeździć z psiną na różniste kontrole i zastrzyki do weterynarza.
W czasie jednej z takich wizyt obok mnie, w poczekalni siedziała sobie pani z szalejącym w jej ramionach pudelkiem. Dowiedziałam się, że ta owca psiej odmiany jest utytułowana w przód i w tył niczym królowa angielska. Poczułam się cokolwiek głupio z moim burkiem woniejącym wiatrem obok takiej psiej arystokracji... Więc milczałam pełna "podziwu"...
Pani właścicielka loczkowatego białasa chcąc pewnie jakoś zachęcić mnie do konwersacji zagaiła światowo pod adresem mojego śmierdziucha:
-A ten pani piesek to niewątpliwie wilczarz?
Lekko zdębiałam, zerknęłam na wór kudeł u moich stóp i odrzekłam:
-Nie proszę pani. To KUNDLARZ!!
Pani odsunęła się lekko ode mnie, tuląc cokolwiek dramatycznie pudlinę...
Kilka dni później, opowiedziałam to zdarzenie mojej siostrze ciotecznej (rodzinnej psiarze) obśmiewając się z pani z zadęciem na psie tytuły. Ku mojemu zdumieniu, moja sis popatrzyła na mnie z politowaniem i powiedziała:
-Ale ty głupia jesteś! Patrz!!
I podsunęła mi pod nos album z psami... O matko!! Na jednej z fotek był... mój Duduś!! Tylko trochę większy. Podpis pod fotką: WILCZARZ....

2.
Kilka lat temu przybłąkał się do nas kot. Przygarnęłam zwierza, bo przecież nie mogłam zostawić biedactwa na pastwę losu i nocy ciemnej.
Kociak poczuł się w domu jak u siebie od pierwszej chwili i stanął przy ścianie wyraźnie chcąc oznakować swe terytorium. Ale jako iż małe toto jeszcze było, nic z tego mu nie wyszło. A ja obiecałam sierściuchowi szybką wizytę u weterynarza.
Jak powiedziałam, tak uczyniłam. Umówiłam się za czas jakiś na zabieg.
Podpisałam wsie papierki, zgody i deklaracje. Bach kota na stół w celu podania głupiego Jasia, a pani doktor mówi:
-Nie możemy kastrować...
-A czemu?? - zapłonęłam świętym ogniem oburzenia!
-A bo to kotka, nie kot...
Hyyyyyyy.... Taka plama!! Ja!! Kociara z pokolenia na pokolenie!! Próbowałam się jeszcze nieudolnie bronić:
-Ale przecież na ścianę mi toto chciało strzykać!
-Czasem kocice też mają takie odruchy i to myli właścicieli.
No tak... Po objawach sądziłam - do głowy mi nie przyszło zaglądać zwierzęciu pod ogon...

3.
Byłam wtedy w ciąży, więc może to będzie jakimś usprawiedliwieniem dla mnie? Bo szalejące hormony i te sprawy....
Niedaleko mnie mieszkała pewna pani samotnie wychowująca córkę. Paulina była (no i zapewne jest) prześliczną i miłą dziewczynką.
Kiedyś wracając z pracy dojrzałam w pewnej odległości Paulinę z jakimś starszym gościem. Wyraźnie było widać, że facet czegoś od niej chce. Lekko zwolniłam, bacznie przyglądając się rozgrywającej się przede mną sytuacji. W pewnym momencie gostek złapał Paulinę za rękę, a ona chciała mu się wyrwać. Surmy bojowe we mnie zagrały, dałam po garach i w moment byłam tuż obok nich. Wyskoczyłam z samochodu jak ślepa furia i natarłam na natręta:
-No co jest pedofilu jeden?? Jazda z łapami! W tej chwili masz ją puścić zboczeńcu cholerny!! Polowanie się nie udało! Paulina! Do samochodu!
Faceta zatkało... Mowę zachowała Paulina:
-Proszę pani, ale to jest mój tata...
O MÓJ BOŻE! Spraw, żeby ziemia się rozstąpiła i TERAZ, NATYCHMIAST mnie pochłonęła!! Niestety – Najwyższy nie zadziałał, tylko pewnie pomyślał „nawarzyłaś sobie piwa, no to je teraz pij!
Nie pozostało mi nic innego, jak przeprosić Bogu ducha winnego człowieka:
-Strasznie pana przepraszam! Okropnie mi głupio! Nawet nie wiem co powiedzieć...
Facet roześmiał się i ku mojej uldze powiedział:
-Wcale się nie gniewam. Wręcz przeciwnie – bardzo dziękuję, że tak pani zareagowała.
Wprawdzie poczułam lekką ulgę, ale do tej pory na wspomnienie tego zdarzenia rumienię z zażenowania...

czwartek, 11 listopada 2010

Reinkarnacja?

Przede wszystkim, na początku muszę, nie! nie muszę - chcę nawiązać do poprzedniego wpisu.
Pisząc go miałam trochę obaw i oporów.
Bałam się, że nie zostanę zrozumiana. Że może tak się zdarzyć, że przeczytam komentarz typu: "Po co ta histeria? Przecież to tylko koty! Są większe tragedie!"
Tak. Dobrze o tym wiem.
Ale posta pisałam pod wpływem silnych emocji. Musiałam to z siebie wyrzucić jak najszybciej.
To nie tylko zwierzęta. To również członkowie rodziny.
Żyją z nami przez długie lata. Mają swoje zalety, wady, charaktery.
Jak ludzie...
A kiedy odchodzą na drugą stronę tęczy odczuwamy żal i smutek.
Tak więc wracając do tematu - jak już wspomniałam - trochę się obawiałam reakcji czytelników.
Tym bardziej, że obrywałam już nie jeden raz za posty o całkiem obojętnym wydawałoby się wydźwięku.
Ale tym razem rozczarowałam się :-)))
W pozytywnym sensie.
Dziękuję Wam za tak liczny odzew. Nie spodziewałam tylu dobrych i ciepłych słów :-) Łatwiej jakoś mi było...
Asia widząc Wasze komentarze powiedziała z podziwem:
-Normalnie jakbyś candy ogłosiła!

Kochane jesteście!
Jeszcze raz bardzo, bardzo Wam dziękuję!!

Jedna z użytkowniczek kociego forum ma taki podpis:

"Dom bez kota jest jak człowiek bez duszy... Nie ma w nim życia."

Uświadomiłam to sobie w poniedziałek wracając z pracy do domu. Wtedy to dotarło do mnie, że po raz pierwszy od 34 lat nie wybiegnie mi naprzeciw żaden zadarty do góry koci ogon...
Jak obuchem w łeb.
I natychmiast pojawiła się kolejna myśl: jak ja mam to powiedzieć Ani??
Przecież to była jej kocica!!
Na szczęście otaczają mnie mądrzy ludzie i posłuchałam ich rad.
Wszyscy mi mówili:
-Powiedz jej, że kocica poszła. Nie mów jej prawdy. Jest za okrutna i za bolesna.
Tak też zrobiłam.
Było to o tyle łatwiejsze, że Brzydula dość często przepadała na całe dnie. Nie bywała w domu po dwa dni i wracała zadowolona, acz głodna i śpiąca.

Tak więc kuweta, miski z wodą i jedzeniem stały jak zwykle czekając na...

Dopiero dziś nadarzyła się okazja do rozmowy.
Anię zaniepokoiła przedłużająca się nieobecność kocicy.
-Wiesz Aniu? Ja myślę, że ona gdzieś sobie poszła.
-Ale wróci?
-Nie wiem. Chyba nie. Na tak długo jeszcze nigdy nie dezerterowała. Umyję jej miseczki i schowam.
-A jak wróci???
-To będzie je miała przecież! Nie wyrzucam ich. Tylko chowam, żeby się ni kurzyły.

Łzy popłynęły Ani po buzi...
Po chwili powiedziała:
-Może jej się nudziło tak ciągle siedzieć w jednym miejscu?
-A wiesz, że tak mogło być! Przecież my ciągle gdzieś jeździmy, chodzimy. To może nam pozazdrościła.

Chwila ciszy i powiedziane przez łzy:
-Nie wolno zatrzymywać podróżników w domu, bo będą bardzo nieszczęśliwi...

Dobrze, że stałam przy zlewie i mogłam się odwrócić pod pozorem wycierania szafki...

Niecałą godzinę później zadzwoniła moja siostra cioteczna:
-Słuchaj! Ktoś mi wrzucił kota przez płot. Nie twój przypadkiem? Taka bura kociczka.
-Nie. To z całą pewnością nie mój kot - głos miałam chyba dziwny, bo siostra zapytała natychmiast:
-A ty masz w ogóle teraz jakiegoś kota? - (nie wiedziała ani o Suple, ani o Brzyduli)
-Nie. Nie mam. Od poniedziałku nie mam...
-O cholera jasna!! Ale trafiłam! Strasznie cię przepraszam! Nie wiedziałam! Ja wiem, że to może jeszcze za wcześnie, ale może... No wiesz... Bo ja nie mogę jej zatrzymać. Mój kot jest strasznie zazdrosny i rzuca się na wszystko co się rusza. Będę musiała oddać ją do schroniska.
-Nie wiem... Nie wiem... Bogusia! Daj mi 10 minut! Oddzwonię, ok?
-Ok!

Poszłam do Asi:
-Wiesz? Dzwoniła ciotka Bogusia... - zawiesiłam głos.
-Tylko nie mów, że jej ktoś kota podrzucił???
-No właśnie.. Kotkę. Półroczną na oko.
-Bierz!
-Nie wiem...
-BIERZ!! Na co czekać! Tak miało być!
-Idę do ojca. W końcu jemu też wypada powiedzieć.
-Idź!
Poszłam.
-Słuchaj. Tylko mi nie przerywaj i swoim zwyczajem nie mów od razu nie, bo nie!
-No?
-Dzwoniła Bogusia. Ktoś jej podrzucił kota. Kotkę konkretnie. Ona jej nie może mieć. Więc będzie ją musiała oddać do schroniska.
-A ile ma?
-Pół roku. Tak około.
-Aha! No to będziemy musieli ją wysterylizować.

Tak. Będziemy musieli. Najpierw jednak jutro do weta na odrobaczenie i szczepienia.
A przede wszystkim - OBROŻA PRZECIWPCHELNA, bo się Fredzia zamęczy przez te żywe formy życia w jej ślicznym futerku


A na koniec...
Czy to nie dziwne?
Najpierw rozmowa z Anią. Dosłownie za chwilę ten telefon...

Reinkarnacja? Brzydula w tym łapkę maczała?

Obie z Bogusią stwierdziłyśmy, że to nie jest zwykły zbieg okoliczności...
Mówcie sobie co chcecie, ale czasem wokół mnie dzieją się dziwne rzeczy, o których nie śniło się nawet filozofom...

poniedziałek, 8 listopada 2010

Smutek szarych dni...

Ten rok jest pechowy...

Musiałam uśpić Supła. To było 06 lipca. Nie pisałam o tym, bo jakoś nie miałam chęci...
Był ciężko chory. Zapadł w śpiączkę mocznicową. Odszedł nasz puchatek po 14 latach...


Została kocica zwana Brzydulą.
Pieszczocha z miękkim jak aksamit futerkiem. Kocia łagodność. Nigdy, nawet w zabawie nikogo nie drapnęła.
Dziś ok 10:30 zadzwonił mój tata i powiedział, że ktoś mi ją otruł. Leżała na podwórku, krzyczała i pluła krwią...
Wybiegłam z pracy, pojechałam do domu i zawiozłam ją do weterynarza.
Osłuchał ją.
Diagnoza:
-Tępe, bardzo silne uderzenie w klatkę piersiową. Ktoś albo ją kopnął, albo potrącił samochodem.
Rtg wykazał pęknięte prawie na całej długości płuco...
Nie miała szans...
Przeżyła Supła o 4 miesiące i dwa dni.
Była z nami 5 lat.

piątek, 5 listopada 2010

007

Są takie powiedzenia filmowe, które na stałe weszły do powszechnego obiegu, żyjąc własnym życiem.
"Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie"
"
Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę."

Tytułowy agent 007 przedstawia się ogólnie znanym:
My name is Bond, James Bond.

No to ja spolszczając agenta Jej Królewskiej Mości mam przyjemność przedstawić się moim szanownym czytelniczkom:

Maj nejm is Błąd. Wiel Błąd.

Błąd nr 1
Ot herbaciarka taka:

Jeszcze w trakcie lakierowania i dlatego ma oklejone zamknięci w celu ochrony przed upaćkaniem.
Założenie miałam takie: dół ciemny, spękany jednoskładnikowym cracklem na jasno.
Wieczko jednolicie jasne z truskawkami i ciachem 3D.
Proste?
No pewnie! Jak konstrukcja cepa.
Takich "krakowych" rzeczy mam na koncie już sporo, więc i tym razem miało być lekko, łatwo i przyjemnie.
A więc przystąpiłam do działania: farba ciemna, crackle i po przepisowym czasie jasna farba.
No i czekam w upojeniu na spękania.
Czekam...
Czekam...
Ciągle czekam...
W końcu zaczęło coś się dziać. Ale niekoniecznie to, na co czekałam.
Zaczęły się robić jakieś dziwne burchle, kratery i zmazy. Tu i ówdzie farba zaczęła ściekać...
Mało brakowało, a zeszłabym na zawał!
-No co jest?? Dziesiątki razy to robiłam! Wiem, czym to się je. To co jest do diabła???
No i diabeł zesłał na mnie objawienie. Po czasie, niestety...
Crackl był PRZETERMINOWANY!!!
I to solidnie.
Dusza ma zawyła, a ja z nią.
Zapasowej surówki herbaciarkowej już nie miałam, bo równolegle robię drugą, o taką:

Jak widać technika najprostsza z możliwych, czyli przecierka.

Tak więc pomyślałam, że tę nieszczęsną owocowo-ciastkową dam radę uratować robiąc ją też przecierką.
Po prostu poczekam, aż te koszmarne bąble wyschną, wezmę w łapę papier ścierny i srrrru po całości.
Nie do żywca! O nie! Nie mam aż takiej cierpliwości.
Gładź absolutna mnie usatysfakcjonuje w zupełności.
Dałam pudełku 24 h na wyschnięcie.
Przetarłam uczciwie papierem..
Farby ciemna i jasna stworzyły litą i gładką strukturę, więc stwierdziłam, że wystarczy mojej katorgi i machnęłam brązikiem po całości. Wieczko też.
Zostawiłam zbuka i poszłam przecz.
Po 3 godzinach postanowiłam nałożyć drugą warstwę brązu.
Kiedy zobaczyłam pudełko, szczęka mi glebnęła...
Bo oczom mym ukazał się taki oto widok:

SPĘKAŁO!!!
Inaczej niż to jest przyjęta i niż oczekiwałam, ale też fajnie.
Więc wróciłam do wersji pierwotnej.
Co się z tym wiązało?? No jak co?
Konieczność przemalowania wieczka na jasno...

Kiedy w końcu nakleiłam motywy i pociągnęłam pierwszą warstwą lakieru odetchnęłam pełnym, acz nikłym w swym rozmiarze biustem.
I jednocześnie złożyłam sobie solenne przyrzeczenie:
NIGDY NIE UŻYJĘ ŻADNEGO PREPARATU DO DECU PRZED SPRAWDZENIEM JEGO DATY WAŻNOŚCI!!!
Za dużo nerwów mnie to kosztowało ;-)

Błąd nr 2

Mitenki:
Czarne. Normalne. 100% wełny. Szaleją po blogach niczym wirus grypy po przychodniach. Trzasnęłam ich już sporo. Ale jakoś żadne nie zdążyły wejść w obiektyw - widać parcia na szkło nie miały. Wolały iść w świat ;-)
Te na zdjęciu są MOJE!
To były pierwsze, które zrobiłam ze wzorem warkoczowym po bardzo wielu latach rozbratu z drutami.
Opierałam się na szablonie znalezionym na tej stronie
Oczywiście wprowadziłam kilka zmian.
Rozpisałam sobie jak to to ma wyglądać. Wyznaczyłam, gdzie będzie warkocz, jaka będzie mieć szerokość i przystąpiłam do dzieła.
Ponieważ mitenki nie zajmują zbyt wiele miejsca na drutach, robię od razu dwie hurtem.
Tak tez było i tym razem.
Zrobiłam.
Zakończyłam.
Zszyłam.
Przewlokłam na prawą stronę.
Założyłam...
No i co?
No jak co??
Się okazało, że zrobiłam se... kurna mać!!
DWIE LEWE!!
"troszku" się wkurzyłam!
Ale machnęłam zaraz dwie prawe i luzik ;-)
Następnego dnia zadzwoniłam do Laury pochwalić sie jej jaka to ze mnie bystrzacha.
Laurka zgodnie z oczekiwaniem ryknęła zdrowym śmiechem, ale...
Ale jak już jej przeszło powiedział mi coś, co mnie przy życiu trzyma;
-Wiesz co? To teraz możesz mówić, że skoro ci dwie lewe ni pasują, to znaczy, że nie masz DWÓCH LEWYCH RĄK!

O!!
I tej wersji będę się trzymać!
Ręce mam dwie. Standardowy komplet: prawa i lewa.
A to dowód:
Asiowe mitenki.
Na komplecie dłoni mych. ;-)
Bo Aś nie może prezentować dzieła mego dla niej zrobionego, bo jest nie teges recami i dysponuje tylko jedną - żeby było śmieszniej - lewą ;-)
Ale o tym inną razą.