środa, 23 października 2013

W przerwie - na przerwie

Czyli inaczej mówiąc - ze szkolnego podwórka dwie króciutkie opowiastki.

Kilka dni temu:

Podchodzi do mnie uczennica i rozpoczynamy miłą pogawędkę.Taką ogólną.
W końcu rozmowa schodzi (jakby inaczej!) na książki:

- Wie pani co? Ja to w sumie nie lubię czytać.
- Ale tak w ogóle, w ogóle, całkiem nic?
- Tak!
- Może jeszcze nie trafiłaś na "swoją" książkę.
- No może... Ale ja  już CAŁE SWOJE życie szukam i nic!

Panna ma la dziesięć i uczęszcza do czwartej klasy, jak coś ;-)


Dziś.

W czytelni siedzi grupka dziewczynek. Tak się złożyło, że też z tej samej klasy, co ta poszukująca.
Jedna z nich przegląda książkę i po chwili odnosi ją do szafy. Łypnęłam  okiem i zobaczyłam, że to  ostatnia część trylogii autorstwa Agnieszki Wojdowicz.
( Pierwszą część "recenzowałam" na łamach bloga, jak coś.)

- Natalia. To trzecia część, Pierwsza ma tytuł "Serce Suriela".
- Wiem, ale jest niestety wypożyczona. Tak sobie tylko przeglądałam. Muszę czekać, aż ktoś ją odda.
- A wiesz, że ta pani, która napisała te książki to moja koleżanka?
No i w tym momencie wszystkie sroczki w ilość sztuk ośmiu wydały z siebie okrzyki:
- ŁAAAAA!!! NAPRAWDĘ? Pani zna kogoś, kto książki pisze? Takiego PRAWDZIWEGO
pisarza?? ŁAAA! Ale ma pani fajowowo!!!

A Natalia podeszła do mnie i zapytała mnie zniżając głos:
- Proszę pani! A ta pani to jeszcze w ogóle żyje???


Taaaakkk... I bądź tu człowieku opanowanym, zachowaj twarz pokerzysty i nie ryknij zdrowym śmiechem!
Pohamowałam się jednak i zapewniłam Natalię, że pani Agnieszka żyje i ma się dobrze.
Dzwoniłam dziś do Agi opowiedzieć jej, jak autorów postrzegają małolaty. Dzieje się tak zapewne, że większość lektur szkolnych napisana jest przez pisarzy równie sławnych, co mało żywych.
Więc dzieci postrzegają to tak: napisał coś, zmęczył się skrobaniem i wziął i umarł!

Aha! Ja też miałam swój mały triumf: jedna ze smerfetek, Marta, podsunęła mi pod nos wyimaginowany mikrofon i powiedziała:
- To ja teraz zrobię z panią wywiad!
- Ze mną?? No co ty! To nie ja książki piszę!
- Ale pani zna sławnych ludzi!

Ha! Ma się te znajomości, no nie?! :-DDD






piątek, 18 października 2013

Leniwe dla...?

Czasem są takie dni, że człek nie ma czasu, pomysłu, czasu, chęci, CZASU na robienie rodzinie obiadu.
Wtedy człowiek jedzie do zaprzyjaźnionego i ulubionego, wiejskiego sklepu i kupuje gotowce garmażeryjne.
Oczywiście te świeże, niemrożone.

Tak też w przypadku mła było dziś.

Moje młodsze dziecię zachorowało było w nocy ze środy na czwartek.
Dość powiedzieć, że od północy do rana w regularnych, godzinnych odstępach prowadziła rozmowę z Bogiem przez muszlę...
Oczywiście, w czwartek do szkoły nie poszła, bo nadawała się zupełnie do niczego.
Temperatura oscylowała w granicach 38,6.
Jako to ona, głównie spała.
Zła matka nie zawiozła dziecka od razu do lekarza, bo pracowała do późnych godzin popołudniowych i zwyczajnie nie wyrobiła się w czasie przyjęć pierwszego kontaktu, że o pediatrze nie wspomnę.

Tak więc, dziś zwlokłam świeże, acz już lekko ozdrowiałe  zwłoki z wyrka i powiozłam do naszej pani doktor.
Niestety, poczekalnia kipiała od chętnych do kontaktu z kontaktem...
Tak więc siedziałyśmy tam od 9:15 do 11:10.
Po odbyciu wizyty, odwiozłam dziecko do domu, a sama udałam się po zakupy piątkowo weekendowe.
W piątki zwyczajowo wolne od pracy zawodowej, spędzam integrując się z odkurzaczem, szmatami, mopami, garami itp.
Oraz robiąc zakupy.
RANO!! A nie w okolicach południa!

Czas mi się kurczył w tempie światła.
Jak tu zmieścić w rozjechanym grafiku zwyczajowe czynności?? I do tego mus skończyć szal, bo na poniedziałek MA BYĆ GOTOWY!!!
Z czegoś trza zrezygnować.
No więc, zrezygnowałam (bez żalu) z garowania. No bo mimo najszczerszych mych chęci, nie odzyskam dwóch godzin spędzonych w przychodni.

I jak wspomniałam na wstępie: postanowiłam skorzystać z gotowca.

Pojechałam więc do mojego sklepu i zapytałam, czy są leniwe.
Były.

Pani Jadzia wyjęła dwie tacki i podając mi je powiedziała:
- Leniwe dla leniwych!

Zrobiło mi się tak trochę dziwnie... Nie pierwszy z resztą raz po jej tekstach.
Kilkakrotnie zdarzyło mi się usłyszeć od niej coś w stylu:
- A samej to nie łaska zrobić? Nie chce się? Na gotowe każdy umie przyjść!

Hmmm... Chyba nie jej rolą jest komentowanie zakupów klientów... Ale może jakaś przewrażliwiona jestem...

Ale...
Dzisiejszy tekst nie pozostał bez echa!
Otóż, kiedy pani Jadzia zaczęła mnie podliczać, z zaplecza wyszedł właściciel sklepu i powiedział tak:

- Moja szanowna i  ulubiona klientko! Proszę przyjąć od sklepu i jego właściciela najszczersze przeprosiny!
To nie są leniwe dla leniwych! To leniwe dla zapracowanych! Personel źle się wyraził!

Niby niewielka różnica w tekście, tylko jedno słowo... ;-)

sobota, 12 października 2013

Jak popsuć coś, co się naprawia...

Pozostając w temacie żony wrednej i psującej co się da i pod rękę się nawinie, dzisiejszy wpis nie będzie odbiegał od poprzedniego.

Samochód mam. Mój własny, od zejścia z taśmy produkcyjnej la temu dziesięć, po dzień dzisiejszy.
Znamy się z błękitną "szczałą" z mega zrywnym  silnikiem trzycylindrowym 1,2 jak łyse kobyły.
Ba!
Nawet się kochamy!
Kobieta niebieska jest mi znana od podszewki i wiem (mniej więcej) jak jej coś doskwiera i uwiera i mus jechać do naprawcy.
Drobiazgi drobne usuwam temi ręcami.
Czyli: umiem zatankować jak jest głodna (nawet na stacji bezobsługowej), umiem dolać płynu do chłodnicy, lub do zbiorniczka z płynem hamulcowym (kobieta miała narowy i pluła nim bez opamiętania, a potem piszczała, że ma mało i nie będzie hamować), płyn do spryskiwaczy to standard.
Wymiany oleju pilnuję jak niepodległości.
Takoż i przeglądów wszelakich.
Zmiana dziurawej gumy też nie jest mi obca, ani straszna.
Jak coś się na tablicy rozdzielczej zaświeci i zawyje - sprawdzam w książce obsługi i działam - sama, albo mechanikami.
Jednej tylko rzeczy nie umiałam do dziś dnia...
Prostej, acz bezwzględnie koniecznej.
Otóż nie umiałam wymienić żarówek w reflektorach.
Moja kobieta niebieska jest wyjątkowo żarówkożerna!
W cyklicznych odstępach melduję małżonowi:
- Ślepa jestem samochodem na jedno oko! Weź mi wymień.

Zwykle trwa to około od jednego do trzech dni.
Teraz jednak mężu poszedł na całość i ślepa w 50% jeździłam prawie dwa tygodnie.
Napomknęłam nieśmiało po kilku dniach, że się samo nie wymieniło i dalej nie świeci, ale usłyszałam:
- Trzeba cię nauczyć, żebyś sama umiała!

Się zbuntowałam i rzekłam, że mowy nie ma! Że i tak umiem dużo więcej niż przeciętna białogłowa, więc nie mam zamiaru naumieć się nowego czegoś! Że wcale nie chcę, żeby ostatnie męskie zasieki i okowy legły w gruzach! Niech się mąż ma czym wykazać przed blondynką i w ogóle...


Ten stan trwał do dziś...
Czyli: samochodzik ślepy, a  ja dalej nie umiata w wymianie żarówek w oczkach mojej szczały...
No i się zbuntowałam!
- Weź mi pokaż, jak się to robi, bo się nie rwiesz, a ja mam schizę jeżdżąc niepełnosprytnym autkiem!

Męzu pokazał jak się zdejmuje osłonę, a potem powiedział:
- To teraz to naciśnij i ciągnij.

Nacisnęłam i ciągnęłam...
Bez efektu.
- Mocniej! - Nakazał treser.

Mocniej, to mocniej!
Nacisnęłam, pociągnęłam i... UPS!
 - A to tak ma wyglądać? - Zapytałam męża podsuwając mu pod nos kawałki czarnego plastiku na dłoni mej kobiecej.
- Coś ty zrobiła??? Rany boskie!! Połamałaś obudowę żarówki!!
- Aaaaa... To chyba źle? To się hurtem nie wymienia? - Zapytałam nieco speszona.
- NIE!!! Idź sobie! Sam to zrobię! O ile się da! Kuźwa! Chyba kable będą do wymiany!! Cały reflektor nie będzie działał!!!!!

Pfffff! Gówno, za przeproszeniem, faceci-projektanci pod maskę pakują, a potem inny samiec się wścieka, jak słaba kobietka chce sama sobie zrobić dobrze (pod męskim nadzorem!) i jakiś badziew w paluszkach jej kobiecych się rozłazi!
I jeszcze pretensje jakieś, że siły ma za dużo, że nie umie, że się nie zna i że żarówki złośliwie przepala...

Wiecie dlaczego pan Bóg stworzył kobietę??
Bo prototyp człowieka Mu nie wyszedł!
O!
FOCH!!!