poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Romantycznie czy cóś...

A więc (wiem, że nie zaczyna się od więc!).
A więc najpierw się ustosunkuję do Waszych komentarzy pod poprzednim postem.
Przede wszystkim bardzo Wam dziękuję!
W imieniu własnym i Nikonowej.
Podbudowane jesteśmy ogromnie!
I muszę się pochwalić Rabarbrą - otóż dziś moje dziecko ZNOWU robiło za modelkę!
Taką full profeska! Stylistka, wizażystka, fotograf i inne artefakty typu rękawice bokserskie!
Zdjęcia z sesji będą, ale inną razą, ponieważ dziecię mi jeszcze na zad do domu nie wróciło.
Jeśli o mnie chodzi - jakoś żaden fotograf się o mnie nie zabija.
Ba! Powiem więcej!
Raczej by się własną pięścią zabił, jakby mnie dziś zobaczył
Otóż po gładzi gipsowej na mojej szanownej głowie nie ma śladu... Zniknęła tona lakieru i wagon pianki.
A co jest?
Tradycyjny mop! I to do tego krótki mop!
Ania odetchnęła z ulgą dziś rano i powiedziała:
-Oooooo! Jak dobrze! Znowu jesteś tak fajnie po swojemu rozczochrana! Tylko krócej :-D
Tjaaa...
Wiecie co?
ZIMNO MI PO SZYI!! :-DD
Ale powtarzam jak mantrę to, co już pisałam:
WŁOSY NIE CYCKI - ODROSNĄ! ;-)

A teraz do rzeczy.
Otóż zostałam zaproszona przez trzy osoby (a może więcej - jeśli kogoś ominęłam bardzo przepraszam!) do zabawy w "Lubię"
Te miłe osoby, które o mnie pomyślały to:
Jagna
MariaPar
Kaprysia

Zasady:
  • Napisz, kto Cię zaprosił do zabawy.
  • Wymień 10 rzeczy, które lubisz.
  • Zaproś kolejnych 10 osób i poinformuj je w komentarzach.

Pierwszą zasadę mam już za sobą.

Czas na drugą.
I teraz wylizie na wierzch ta skrzętnie skrywana, "romantyczna" strona mojej natury...
Aż mi głupio...
Ale niech!

Lubię leżeć na plaży i przesypywać w palcach gorący, nagrzany słońcem piasek. Czuć jego szorstkość i delikatność...
Lubię słyszeć szum fal rozbijających się o brzeg...
Lubię wiedzieć, że moje córki są obok mnie i mam je na wyciągnięcie ręki i dotknięcie palcami dłoni :-).
Lubię w nocy, kiedy nie mogę zasnąć, usiąść na brzegu kanapy, z brodą na kolanie patrzeć na drzewa za oknem i "puścić" moje myśli luzem... Patrzę na te drzewa od urodzenia i nigdy nie mam ich dość... One wiedzą o mnie więcej niż ktokolwiek na świecie ...
Lubię, kiedy wiatr szarpie moje włosy - ten jego zapach i smak jest tak przesycony wolnością...
Lubię po dniu wypełnionym codzienną krzątaniną, usiąść na ławce i posłuchać ciszy...
Lubię, kiedy zasypiam wtulona w moją poduchę myśleć, że jutro też jest dzień...
Lubię widzieć wokół mnie uśmiechnięte twarze moich przyjaciół.
Lubię czuć się potrzebna.
Lubię żyć...


Jest dużo więcej rzeczy, które lubię. Ale miało być tylko 10!


A teraz do zabawy typuję:
Agasunset
Dommę79
Ivalię
Jolinkę
Kankankę
Koroneczkę
Laurę
Maknetę
PoszUkującą
Tkaitka

Ufff! To idę teraz spełniać trzecią część zadania ;-)
A swoją drogą - kto to przeczytał bez wstrętu? :-D

Aha! Pierwszego września będzie kolejny wpisik ;-)
I już serdecznie zapraszam!

niedziela, 29 sierpnia 2010

Kiedyś...

Tjaaa....
Co to ja chciałam?
Aha.
Już wiem.
U fryzjera byłam. Wczoraj.
Lub jak kto woli - wpadłam pod kosiarę.
Czas ku temu był najwyższy, bo włosem zarosłam dość obficie. A poza tym - dziecko starsze twierdziło, że staro wyglądam z tymi kłakami prawie do połowy pleców.
Obiecałam, że pójdę. We wrześniu.
I tu znowu młoda stanowczo zaprotestowała:
-Chyba żartujesz! Przed rozpoczęciem roku masz iść! Zresztą ja też się wybieram, to umówię nas obie.
-Ale w na sobotę, bo w tygodniu to tam nie ma gdzie zaparkować.
-To pojedziemy autobusem.
-Ja?? Lata całe nie jeździłam!
-Zniżkę masz... - kusiła dalej Aś.
-No właściwie... Chyba można by ją wypróbować, czy działa ;-)
Ale ostatecznie stanęło na sobocie, bo wcześniej nie było wolnego terminu.
Może Was dziwi, że na zwykłe obcięcie włosów uparcie chodzę do fryzjerki, do której trzeba się zapisywać z dużym wyprzedzeniem, jakbym nie mogła iśc gdziekolwiek.
Otóż jest to jedyna znana mi fryzjerka, która nie walczy z moimi kłakami. Ona po prostu WIE, jak je ciąć, żeby się kupy trzymały i były równe.
U większości fryzjerek słyszałam:
-O! Jak się fajnie kręcą!
I ciach jakkolwiek, aby się na skrętach wyrównały... A potem jak to wyschło to wyglądałam jak gęś kiepsko oskubana przez niewprawną gosposię.

Tak więc wczoraj nadstawiłyśmy z Rabarbarą nasze głowy do cięcia.
U mnie miało być do połowy szyi. Równo po całości.
U Asi wyrównanie tego, co jej urosło przez dwa miesiące.
Ale...
Hmmmm...
Fryzjerka miała wenę na cięcie...
I jest krócej niż miało być.
To tył, jakby ktoś nie zauważył ;-)




A to dla widzów o mocnych nerwach (nie oglądać przed snem!)

Przód jest dłuższy niż tył, bo tak się lepiej układają i nie wyglądam jak obcięta pod rondel.
Kolorek jeszcze nijaki (czyli srako-myszaty, jak mówi moja sis), bom wypłowiała na słońcu.
Ale dziś to się zmieni.
Jednocześnie zniknie gładź z włosów mych. Bo ja nie mam cierpliwości przez 40 minut wywijać szczotami i prostownicami! To nie na moje nerwy!
Włosy myję, nie suszę, idę spać. I już.

No a teraz Rabarbara. Jak pisałam miała mieć tylko podcięte to, co jej odrosło od czerwca.
Ale z fotel zeszła z zupełnie nowym fryzem.
Lekko załamana.
Na wszelki wypadek nie zacytuję tego, co o sobie powiedziała, chociaż było to śmieszne.
Ale mijało się z prawdą.
Oczywiście argumentów matki nie słuchała, że jest ok, że fajnie, że inaczej nie znaczy gorzej!
No ale na szczęście ma rozsądnych znajomych i już wie, że FAJNIE jest :-)

W sumie obie wolałybyśmy jednak trrrochę dłuższy zarost na głowie.
Ale...

Włosy nie cycki - odrosną. Kiedyś... ;-)

No dobra!
Blog w zasadzie z założenia jest robótkowy, to może by coś z rękodzieła pokazać.
Na początek kolejna zakładka.
Tym razem na zamówienie Asi:

Wzór jest tu

Zrobiłam też misia Zdzisia.
Nie, nie. Nie tego z zabawy u Bromby
Tamten nieodmiennie od tygodnia zatrzymał się na etapie kawałka głowy. Pewnie kiedyś się skończy robić, ale kiedy??
No nie wiem.
Kiedyś... ;-)
Miś Zdziś jest prototypem. Zrobiłam go z jakiejkolwiek włóczki. Za bardzo rozciągliwej, co się dało zauważyć przy wypychaniu:

Kolejny misiek, tym razem Tomek, co będzie mieć u Aśki domek "wisi" sobie nogami na drutach ;-)


No i muszę się Wam pochwalić tym, że moje przetwory (te "kwaśne") dostały nowe mieszkanko!
Ten regał, którym dysponowałam do tej pory mimo swoich słusznych gabarytów okazał się być stanowczo za mały jak na moje potrzeby i z pomocą taty mam nowy "mebel" w spiżarni:

Regał jak widać jeszcze ma trochę wolnego miejsca. Tak więc mogę sobie spokojnie dalej przetwarzać. A słodkie z kwaśnym nie będą się przepychać.
Chociaż już wiem, że te wolne miejsca się zapełnią.
Kiedyś?
Nieee! Całkiem niedługo ;-)

A na zakończenie zapraszam amatorki "kwaśnego" na pikle



A wyznawców słodkiej strony życia na ciasto z gruszkami

wtorek, 24 sierpnia 2010

Przeplatanka - kurs cz. 5

W poprzednim poście pokazałam "przeplataną" serwetkę frywolitkową.
W jednym z komentarzy obiecałam Madziuli,
że pokażę w jaki sposób je zrobić.
Od czego zaczynamy?
Od schematu ;-)

A następnie robimy osobno część pierwszą i drugą.



Kiedy już je mamy, bierzemy rzeczone w sprytne nasze dłonie i zaczynamy przeplatanie:
Czyli: przez jeden z łuczków mniejszej części (pierwszej) przekładamy dwa kółeczka części większej (drugiej).
Należy zwrócić przy tym uwagę, żeby obie prawe strony były na górze, a lewe na dole.
Uprzedzam pytanie która strona jest prawa, a która lewa: ta subiektywnie lepsza i ładniejsza jest stroną prawą.

Jednocześnie informuję, że powyższe stwierdzenie nie jest odzwierciedleniem moich poglądów politycznych ;-)

Revenons à nos moutons !
Kolejne etapy wyglądają identycznie jak pierwszy, czyli kolejne dwa kółeczka przeplatamy przez kolejny łuczek

I tak do końca, aż wszystkie kółeczka przepleciemy przez łuczki:
W ten oto sposób mamy pierwszą część za sobą.

Następnie ponownie sięgamy po schemat i robimy wg niego część trzecią, dołączając w odpowiednim miejscu naszą przeplatankę:


Robimy dalej tak, jak schemat nakazuje.
I koniec :-)
Prawda, że łatwizna?

niedziela, 22 sierpnia 2010

Drobiazgi

Ponieważ ostatnio głównie sprzątam, albo przetwarzam mam mniej czasu na pisanie bloga, jak i również na dzierganie.
Ale to nie oznacza, że się zaniedbuję! O nie!
Pisałam wczoraj o zabawie Zrób sobie misia. Już nie mogę się doczekać godziny 16!! Bo właśnie o tej ma ruszyć zabawa.
Dziewczyny! Jeśli któraś z Was jeszcze się zastanawia, to nie ma nad czym!
Bromba wyraźnie napisała w jednym z komentarzy, że do zrobienia misiaka wystarczy umiejętność robienia łańcuszka i półsłupków.
Nie ukrywam, że na tym bazuję i liczę, że dam radę. Bo ja mam jeszcze trochę oporów przedszydełkowych ;-)
No nic! Może jakoś dam radę!

Jak wspomniałam, nie tylko przetwórstwem człek żyje.
Tak więc kiedy kolejne porcje słoików grzecznie ulegają procesowi pasteryzacji, ja dziergam drobiazgi frywolitkowe.
Taki duperelki za przeproszeniem, nie wymagające skupienia.
Na początek serwetka:

Ogromnie spodobało mi się takie dwuetapowe dzierganie połączone z przeplataniem :-)
W oryginale serwetka nazywa się Snowflacke, ale ponieważ rozmiar ma raczej spodka, mam zamiar używać tego "płatka śniegu" jako podstawki pod kubek pracowy. Bo niestety wakacje już się kończą i czas pomyśleć o powrocie w zakurzony świat woluminów ;-)

Skoro już przy książkach jesteśmy.
Wiadomo - jak się czyta, to co jest potrzebne?
Oprócz książki rzecz jasna ;-)
No co?
No oczywiście!
Zakładka!
Kolor nawet całkiem podobny wyszedł ;-) I zapewniam Was, że jest RÓWNA! Tylko ja się nie kocham z aparatem!
W tym wzorku też oczarowało mnie to wspomniane wyżej przeplatanie :-)

Ale jedna zakładka to mało ;-)

Ta jest bardzo szybka i przyjemna w wykonaniu.

Wszystkie prezentowane przeze mnie prace zrobiłam na podstawie wzorów z TEJ strony.


A teraz będę się chwalić!
Jakiś czas temu brałam udział w zabawie u Janeczki
I wiecie co?
Wygrałam! Jako jedna z trzech!
Jak wróciłam z Krynicy, czekała na mnie wielka koperta a w niej:
Szydełkowa szkatułka na skarby

A oprócz niej przepiękny aniołek!

Dziękuję Ci Janeczko raz jeszcze! Sprawiłaś mi ogromną frajdę :-)))
Jestem pełna podziwu dla Twojej dokładności i cierpliwości :-))

Dziewczyny! Jeśli któraś z Was przez przypadek nie zna jeszcze bloga Janeczki, to proponuję jak najszybciej nadrobić to zaniedbanie!
U Janeczki jest tak domowo i ciepło, że się wcale nie chce od niej wychodzić!

A na koniec dla moich wiernych czytelniczek "Senny" drożdżowiec
Przepis oczywiście w Garkotłuku

Smacznego!

sobota, 21 sierpnia 2010

Zrób sobie misia

To ja tak na szybko dziś. Tylko z króciutką informacją.
Na blogu u Bromby jest fajna zabawa.
Można zrobić sobie misia.
Nie wiem co mi z tego wyjdzie, bo z szydełkiem AŻ tak pogodzona nie jestem, ale spróbować nie zaszkodzi ;-)
Start jutro o 16.

wtorek, 17 sierpnia 2010

Kalafior story

Jak dało się zauważyć dzięki poprzedniemu postowi - wróciłam.
I z marszu zabrałam sie dość energicznie do działalności przetwórczej.
Efekty w Garkotłuku sałatka ogórkowa z czosnkiem i Sałatka zimowa II


Skupię się na tej drugiej:

Po pierwsze: proszę autorkę lub którąś z Was dziewczyny o podanie linka do bloga z tym przepisem, bo tradycyjnie wydrukowałam przepis solennie sobie obiecując, że tym razem NA PEWNO nie zapomnę. Akurat!
Tak więc moja prośba: adres pliss!!

Edycja: dzięki Marii z Zielonego Kuferka już wiem skąd mam ten przepis!
Zaczerpnęłam go od Agi z Oazy!
Mario - bardzo Ci dziękuję!! :-))


Jak widać na załączonym obrazku do sporządzenia sałatki potrzebny jest między innymi kalafior.
Ogórki i fasolka pochodzą z własnej tzw przydomowej uprawy mego małża.
Obrodziły wyjątkowo obficie i coś z tym musiałam zrobić.
W niedzielę zrobiłam wspomnianą wcześniej sałatkę ogórkową

A tę drugą postanowiłam stworzyć w poniedziałek.
Tak więc rankiem udałam się na zakupy. Pobliski warzywniak jest zamknięty z powodu urlopu, o czym wiedziałam, więc pojechałam do innego.
Planowałam, że zakupy zajmą mi tak ok 15-20 minut.
Taaa....
Wchodzę ja do warzywniaka i widzę, że nie widzę.
Kalafiorów.
Tzn. były w ilości sztuk dwóch.
W stanie nasuwającym przypuszczenie, że za chwilę zaczną żyć własnym życiem i wyruszą w piękny świat...
Zapytałam, czy to jedyne kalafiory jakie aktualnie ma sklep na stanie.
-Tak. Bo dziś na giełdzie były strasznie drogie, to nie brałem.
No cóż. Kupiłam tylko paprykę i poszłam do innego sklepu.
Inny był zamknięty. Bez powodu.
No to do kolejnego.
ten przynajmniej miał powód - urlop do 31.08 - za długo musiałabym czekać ;-)
Trzeci też beztrosko urlopował.
Tak więc nie pozostało mi nic innego, jak wsiąść w samochód i pojechać do drugiej wioski w poszukiwaniu jadalnych kwiatków.

A tam?
Warzywniak nr 1: zamknięty, bo ma urlop.
Warzywniak nr 2: kalafiory są, ale chore na tyfus plamisty odmiany brunatno-zielonej.
Warzywniaki nr 3 i 4: kalafiorów brak w ogóle...
W desperacji przypomniałam sobie, że na bocznej uliczce od kilku lat stoi facet i sprzedaje warzywa z samochodu.
Poszłam.

I eureka!
Są kalafiory! Takie w sam raz! Małe, białe i świeże!
Kolejka też była. Ale nic to!
Trzymając cenne z jakimż trudem zdobyte warzywa mimo woli zaczęłam przysłuchiwać się rozmowom pana sprzedawcy z klientkami.
-Kilo śliwek-robaczywek! W sam raz do pani pasują! Bardzo proszę!
Zatkało mnie.
dziewczyna była młoda, niebrzydka, a tu taki tekst!
Zabrała te śliwki bez słowa i poszła.

Następna klientka:
-Koper poproszę. Taki do ogórków na zimę. Na 4kg.
-A skąd mam wiedzieć ile to ma być?
-To pan mi pokaże.
Aż się bałam, co ten dowcipniś wyciągnie ;-)
Pokazał. Koper na szczęście!
-O! To z tego tak pół.
Pan zapakował.
Pani po namyśle:
-Pan mi dołoży jeszcze z tamtej wiązki. Taką mniejszą połowę.
Zawsze sądziłam, że połowy są równe. A tu proszę - mniejsza i większa. Ewenement taki ;-)
-A co? Nie wystarczy pani tego, co pani ma?
-No nie. Bo patyków nie będę pakować do słoików, tylko same baldachy.
Głos z kolejki gdzieś za mną:
-Pewnie! Łodyg się nie daje do tych na zimę!
Pani zapłaciła i poszła.
A pan sprzedawca zwrócił się do tego głosu za mną:
-Co mi tu pani handel psuje?? Jak się dowiedzą, że patyków się nie używa, to będę musiał siedzieć i odłamywać. I co ja zarobię?
Głos w osobie bardzo stareńkiej, malusieńkiej i siwiusieńkiej pani wzruszył ramionami i burknął:
-A co mnie to obchodzi? Jak pan głupoty klientom wciska, to trudno wytrzymać.

W tym czasie pani stojąca przede mną oznajmiła całej kolejce:
-Coś tu śmierdzi! - spojrzała na mnie wymownie...
Na wszelki wypadek nie odezwałam się, czekając na dalszy rozwój wypadków.
Pan sprzedawca machnął pogardliwie dłonią:
-A! To te kalafiory!
W końcu dałam głos:
-To co? Zepsute pan sprzedaje?
Bogiem a prawdą pachniały normalnie - kalafiorem, bo i niby czym mogły by? Różą??
Pan sprzedawca:
-Nieeee! One takie są. Na polu się ugotowały. Bo wie pani - upał jest, deszcz pada i one się tak gotują, tam na tym polu.
Zanim zdążyłam zareagować, pani staruszka huknęła jak ułan:
-Weź się pan do cholery za handel, a nie pieprzysz tu trzy po trzy, aż się rzygać chce!!

O matko... A ja tę panią w wyobraźni widziałam z szydełkiem w ręku, w miękkich bamboszkach, otoczoną wianuszkiem prawnucząt. Snującą cichym i miłym głosikiem opowieści w stylu: jak to kiedyś były inaczej i kulturalniej...

Podziałało!!

Pani z wrażliwym węchem:
-3/4 kg tych żółtych śliwek poproszę.
Pan zważył.
-80 dag jest.
-75 dag ma być!
Pan odłożył jedną śliwkę.
-74 dag.
-75! - pani była nieustępliwa.
Pan wrzucił śliwkę gratis i policzył za 75 dag.
-A te borówki to po ile?
-Po 5 zł. Pani patrzy jakie piękne! Dorodne! Nigdzie takich nie ma!
-Nie chcę! Ludzie od jagód umierają, bo lisy na nie szczają.

O jesssuuu... Gdzie ja jestem?? Niech mnie ktoś uszczypnie, albo obudzi!!

Pani staruszka:
-To po diabła je pani oglądała?
-A bo co? nie mogę?
--Kolejka jest! Ile można stać? Pani płaci za te śliwki i do widzenia!

Pani zapłaciła i poszła bez słowa.

No i nadeszła moja kolej w tej kolejce...
Zanim zdążyłam otworzyć paszczę w celu ustalenia ceny, pan sprzedawca zaczął pierwszy:
-A wie pani jak kalafior śmierdzi, kiedy się go gotuje? Gotowała pani kiedyś kalafiora?
W tym momencie straciłam cierpliwość.
-Sądzi pan, że nigdy tego nie robiłam? Aż tak młodo wyglądam?
Tu pan sprzedawca się zacukał, bo zaprzeczyć chyba się bał, a przytakując zrobiłby z siebie większego balona niż był (chociaż czy to możliwe??)
Więc ja kontynuując:
-Jeśli to miał być komplement, to się panu zupełnie nie udał - kulawy na obie nagi. Ile za te śmierdziele?
-Wie pani co? Jak tak patrzę na panią i pani słucham, to doszedłem do wniosku, że jest pani najlepszą kucharką. Z całą pewnością ! Lepszej nie ma! 7 zł.
-Wie pan co? Jak tak na pana patrzę i pana słucham, to dochodzę do wniosku, że jest pan najgorszym sprzedawcą i najbardziej nieudanym komplemenciarzem jaki kiedykolwiek stanął na mojej drodze!
-O! I bardzo dobrze mu powiedziałaś kochana - staruszka była kontentna ;-)

Wiecie co? Gdyby nie to, że te przeklęte kalafiory były jedynymi w promieniu 10km, to bym chyba nimi w niego cisnęła!!


Jak już jesteśmy przy dziwolągach, to może już do końca w tym duchu pozostańmy.
Oto dziw natury, czyli zakochany ziemniak ;-)


A taki to ogóras wyhodował się na wspomnianej wyżej hodowli małża:
Rozmiarów słusznych. Do wykorzystania w zasadzie jedynie na zdjęciu ;-D

A na koniec, żeby już wrócić do świata bardziej normalnego, zapraszam na ciasto samograj

Smacznego! Idę dalej działać przetwórczo :-)

niedziela, 15 sierpnia 2010

Wspomnień czar

Ostrzeżenie: będzie okropnie długo!!

No to wróciłam. Tak więcej na amen. Nie przewiduję już na ten rok żadnych wyjazdów.
Niby powinnam opisać najpierw pobyt na Helu, żeby trzymać się chronologii, ale po co? ;-)
Zacznę od końca.
Czyli Krynica Zdrój

Poprzednim razem byłam tam 13 lat temu.
O Ani wróble nawet nie ćwierkały, a Aś była uroczym dziewczęciem u progu kariery szkolnej.
Wtedy mieszkaliśmy w Żegiestowie. Teraz w Krynicy Dolnej.
Oba wyjazdy łączy jedno - powódź.
A właściwie popowodziowe krajobrazy.
Ale po kolei!
Tym razem obowiązkowy zestaw wyjazdowy składał się z: Ani, mojego małża i mnie. Rabarbara była jeszcze na Helu.
Podróż zaczęliśmy 0 5:00. Jestem zwolenniczką obłędnie wczesnych wyjazdów, bo dzięki temu nie spędza się całego dnia w podróży. Ale i tak jechaliśmy 7 i pół godziny!
Właśnie przez ten koszmarny potop. A właściwie zniszczenia, które poczynił.
Wiecie co? Co innego jest oglądać zdjęcia w necie, a co innego zobaczyć na żywo...
Zdewastowane drogi, osuwiska...
W jednym miejscu jezdni nie ma. W innym asfalt wypuczony na wysokość dorosłego człowieka słusznej postury. Pozrywane mosty...
A gdzieś tam na dole ciurka sobie takie małe, płytkie coś. Niewiarygodne, że taki bełcik o głębokości 20-30cm może zamienić się w ryczący niepohamowany żywioł. Porywający wszystko, co mu stanie na drodze.

Kamienna pustynia? Nie. To Poprad. A dokładnie tzw Polska Łopata.
Po drugiej stronie Słowacja i taki oto widok:
W tym przypadku można chyba mówić o dużym szczęściu właściciela tego letniaka...

No dobra!
Dość smutków!
Czas na więcej szczegółów.

Dzień pierwszy
Niedziela 08.08

Ogólne rozeznanie terenu pod tytułem: gdzie tu do cholery można zjeść obiad???
Można. W Muszynie na przykład ;-)
Fajny "Bar Kinga u Hutka"
Pstrąg i placek po góralsku będą mi się jeszcze długo śnić, budząc we mnie pożądanie wręcz fizyczne ;-)

Dzień drugi
Poniedziałek 09.08
Góra Parkowa.
Oczywiście do góry wjeżdżamy kolejką

A na górze: Eldorado dla małolaty
czyli zjeżdżalnie grawitacyjne.




Jak zjeżdżała w tej rurze, to od razu wiedziałam, że moje dziecię nadciąga z góry. Jakby nie było matka rozróżni kwilenie noworodka spośród innych, a co dopiero mówić o wrzasku dziewięciolatki ;-)

Później rozochocona Ania odkryła zjeżdżalnię pontonową
I oczywiście też musiała ją przetestować:
Śmignęła mi w takim tempie, że zdążyłam cyknąć jedynie tył oddalającej się panny warkoczykowej.

Następnie do głosu doszłam JA!
Zażądałam stanowczo marszu do źródełka miłości.
Dotarliśmy, a jakże. Nieważne, że było ostro w dół (później trza się było mozolnie gramolić pod górę).
Warto było:

Jak głosi legenda, kto napije się wody z tego źródełka będzie mieć szczęście w miłości forever.
Czyli męski trup ma się słać gęsto u mych stóp.
No nie wiem...
Jedyne trupy, które padają za moją sprawą to nieśmiertelne w tym sezonie komary...
Męskie zezwłoki jakoś się nie poniewierają.
Mężu też chłepnął tej cudownej mikstury. Ale nie tak nachalnie jak jego żona, nie mówiąc już o młodszej córce, którą prawie siłą musieliśmy odciągać od tego eliksiru miłości.
Opiła się tej wody do wypęku. A później stwierdziła z zadowoleniem:
-No! To teraz Mateusz NA PEWNO się we mnie zakocha!

Ponieważ ambitnym człekiem jestem, od razu na początku wyprawy oznajmiłam, że z Góry Parkowej schodzę, a nie zjeżdżam niczym emerytka!
I dzięki temu doszliśmy do kolejnego źródełka. Tym razem Bociana

Symbolem czego jest bocian nie muszę pisać.
Tak więc stanowczo i zdecydowanie odmówiłam zanurzenia w nim choćby czubka najmniejszego palca w TEJ wodzie!
Mój ślubny wypił. Ale dla porządku przypomniałam mu uprzejmie, że po pierwsze normę dzieciową odwaliłam, a po drugie warsztat pracy dawno temu wyniosłam na strych i niech spada!
Ania natomiast poleciała do tego zbiornika z H2O niczym spragniony wędrowiec na pustyni!
-Czyś ty oszalała?? - zakrzyknęłam przerażona i zbulwersowana wizją gromady wnucząt.
-No co? Ja chcę mieć dzieci!
-TERAZ???
-No nieeee... Za jakiś czas. Później trochę.
Ulżyło mi ;-)
Kolejnym etapem było Muzeum Zabawek.
O raju! Jak w raju!!
Jedno tylko zdjęcie będzie z tego pobytu, chociaż obfociłam wszystkie gabloty.


Ta przepiękna lalka wielkości mniej więcej dwulatka ma buzię z porcelany, ruchome oczy i ręce, prawdziwe włosy.
Wyposażona jest w skórzany(!) kufer podróżny zamieniający się w szafę pełną ciuszków do przebrania.
Posiada również własne, eleganckie łóżko.
Lala wraz z rzeczami widocznymi na zdjęciu została znaleziona w tym roku pod podłogą starego domu gdzieś w Sudetach. Dokładnego miejsca znaleziska nie podano. I słusznie!
Znając wścibską naturę Polaków (w tym i swoją własną) 3/4 starych domów zostało by rozebranych do ostatniego gwoździa ;-)

Ania była zachwycona tak jak i ja :-)
Na koniec wpis pamiątkowy w księdze:
"Ania G.... z mamął - jakoś tak z francuska - stwierdziła moja sis, jak jej powiedziałam ;-D


Dzień trzeci
Wtorek 10.08

Ania z tatą wyruszają na prawdziwą wycieczkę w góry. 11 km do przejścia.
Ja nie byłam nawet brana pod uwagę w tej wyprawie.
Tzn. byłam - jako człek do podwiezienia ekipy na start i późniejszego odebrania na mecie.
Kiedy część mojej najbliższej rodziny mozolnie zdobywała szczyty, ja beztrosko szwendałam się po deptaku i przyległościach Krynicy.
Odwiedziłam między innymi muzeum Nikifora.
Warto! Jeśli któraś z Was dziewczyny zabłądzi w tamte okolice, to polecam odwiedziny w willi "Romanówka".
Zdjęć nie mam, bo aparat powędrował z Anią, a mnie się nie chciało ciągnąc ciężkiego sprzęcicha Aśki.
Następnie po raz pierwszy w życiu zjadłam oscypka na gorąco z żurawiną.
PYCHA!!!
Sam się w paszczy rozpływa!
A później...
Echhh...
Łakomstwo mnie zgubiło...
Skusiłam się na czekoladę z bitą śmietana.
Wnioski:
Oscypek zdecydowanie tak, czekoladzie w płynie mówimy stanowcze nie!
Cokolwiek zmaltretowana nadmiarem słodkości pojechałam na zad do domu.
I dokładnie w chwili kiedy wjechałam do garażu zadzwonił mój mąż z prośbą o odebranie ich z Powroźnika, czyli mety.
Pojechałam po wędrowców, zastanawiając się po drodze w jakimż to stanie odnajdę dwie padliny...
Nic z tych rzeczy!
Rześcy byli i energiczni. Zwłaszcza Ania, bo małż od razu poskarżył mi się, że go mała brutalnie poganiała pokrzykując:
-No tato! Rusz się! Szybko! Szczyt przed nami do zdobycia!

Oprócz zdobywania szczytów zbierali też prawdziwki. Ale zaskoczył mnie totalnie widok ich obuwia...
Oto adidasy Ani:
Dżinsy się doprały dzięki tzw "różowej sile".
Na adidasy mam jeden pomysł: WYWALIĆ!!

Ponieważ rodzina była pełna zapału i werwy zawiozłam ich do Żegiestowa.
Ot - taka podróż sentymentalna ;-)
Zdjęcia z Żegiestowa to te "powodziowe, prezentowane na początku tego posta.
Więc teraz tylko jedno:


W tym domu mieszkaliśmy 13 lat temu. W zasadzie prawie się nie zmienił. Ma tylko wymienione balustrady i zrobione nowe ogrodzenie.


Dzień czwarty
Środa 11.08

Spływ Dunajcem.
Oj zapału do tej wycieczki to ja nie miałam...
Czemu?
Bo ja się boję wody!
A tu perspektywa płynięcia chybotliwą tratwą po rwącej rzece...
Głupio sądziłam, że jakoś te pół godziny wytrzymam.
Hehehe! Skąd ja wytrzasnęłam teki, a nie inny czas płynięcia?
Nie wiem!
Już na parkingu spytałam panią pobierającą haracz za postój ile to trwa i usłyszałam wiadomość, która mnie poraziła swoją prostotą:
-Oj niedługo! Jakieś 2 godziny.
2 GODZINY???? RANY BOSKIE!!! Toż to wieczność!!
Nadzieją natchnęła mnie niekończąca się kolejka po bilety na spływ.
Takiego ogonka, to ja już lata całe nie widziałam.
Tak na moje oko co najmniej 2 godziny stania!
Pomyślałam, że może te dwa potwory się zrażą i ze spływu wyjdą nici.
Za dobrze by było!
Małż gdzieś się stlenił zostawiając żonę i córkę na szarym końcu kolejki.
Wrócił po jakiś 15 minutach.
Z biletami!
Nie wiem jak tego dokonał.
Pytałam czy udawał inwalidę wojennego w zaawansowanej ciąży, czy wzorem Janosika odebrał je komuś bogatemu w celu wykorzystania ich przez biedotę, czyli nas.
Skwitował krótkim, acz wiele mówiącym:
-Eeee!
Nie było wyjścia.
Wsiadłam na to coś chybotliwe ze złączonych ze sobą 5 maleńkich skorupek i w myślach żegnałam się już z życiem...

Od razu po wyruszeniu dowiedziałam się, że do upragnionego stałego lądu muszę poczekać 18 km. Z czego kilometr będzie przez Słowację.
I tak oto spędzając wakacje w kraju, niespodzianie znaleźliśmy się za granicą ;-)
Po kilkunastu minutach jakoś lekko wyluzowałam i było mi całkiem fajnie :-)
Flisacy, którzy sterowali tą łupinką w sam raz dla pana Maluśkiewicza byli bardzo rozmowni i sympatyczni.
Jeden z nich dopuścił moją Anię do tyczki (czy jak to się tam nazywa). Ba! Nawet oddał jej część swojej garderoby ;-D
W tle za dzielną flisaczką widać fragment Trzech Koron.

A tu proszę państwa widzimy skały zwane siedmioma śpiącymi mnichami.
Podobno mają się obudzić, gdy obok będzie przepływać żona, która nigdy nie zdradziła swojego męża.
Oczywiście śpią nadal ;-)
Ale ja mam na to swoją własną teorię.
Otóż mnisi to faceci jakby nie było. Tak więc pewnie obudzą się ze zdziwienia, jak obok nich będzie przepływał mąż, który nie zdradził swojej żony.
No ale cóż! Twórca legendy był zapewne facetem i zadziałała tu tzw solidarność plemników ;-)
Po szczęśliwym wylądowaniu na stałym lądzie poszliśmy coś zjeść.
I w menu przeczytałam nazwę potrawy, której kompletnie nie znałam. Tzn nie znałam, dopóki nie przeczytałam na głos. Otóż "stało" tam jak wół:
Kebap.
Ot takie małe zdumienie lingwistyczne ;-)

Dzień piąty
Czwartek 12.08

Rano mąż rzucił hasło:
-Jedziemy na basen!
-Szlag! Znowu woda!
Wcale mi się tam nie podobało! Dwa basen: jeden brodzik do kostek, drugi 1,2m.
Jeden za płytki, drugi za głęboki jak dla mnie. Ja nie wchodzę do wody
powyżej pępka!
Siedziałam nabzdyczona jak zła kwoka i odliczałam czas od wyjścia.
Ania natomiast była zachwycona. Mężu też ;-)
Ale za to później pojechaliśmy na Jaworzynę Krynicką w celu zdobycia szczytu za pomocą kolejki gondolowej


Pierwszy raz jechaliśmy tam oczywiście 13 lat temu. I to dzień po otwarciu.
Wagoniki ciągle są te same, tylko na szczycie Jaworzyny przybyło kilka zajazdów i restauracji:

Za to widoki są takie same jak były. Czyli zapierające dech w piersi :-)

Poszliśmy też na lekki spacerek do schroniska PTTK. Tablica informowała, że idzie się do niej 7 minut.
No ja nie wiem kto i jak to mierzył?
Galopem chyba!
Bo my szliśmy ok 20 minut!
Przy wspomnianym schronisku przeżyłam kolejne zdumienie. Tym razem, że tak powiem natury infrastrukturalnej ;-)
Otóż ponad 1000 m n.p.m. mają tam kanalizację! Tak, tak!
Pierwsza rzecz jaka mi się rzuciła w oczy to właśnie studzienka kanalizacyjna!
A ja?? Niby mieszkam w Warszawie - "stolycy" jakby nie patrzeć, a o kanalizacji to se możemy jedynie poczytać ;-)


Dzień szósty
Piątek 13.08

Do południa lało. A później przestało ;-)
Więc pojechaliśmy do Muszyny i wspięliśmy się do ruin zamku biskupów z XIV wieku.
Ruiny jak ruiny - kupa starych kamieni, a obok archeolodzy z upodobaniem grzebiący w kolejnych warstwach ziemi.
Ale za to widoki...



Przez lornetkę widać lepiej ;-)

Później trzeba było zejść nie łamiąc sobie niczego, co było niebywałym wyczynem zważywszy na stan drogi po deszczu i do tego rozjeżdżonej przez ciężki sprzęt archeologów :-/
Jakoś się udało.
A więc nadeszła kolej na następną wyprawę.
ZAGRANICZNĄ! A jakże! :-D


Oto dowód rzeczowo-osobowy, że tam byliśmy:



No cóż... Nie była to wyprawa na miarę tej Kolumba. Nie ma co kryć;-)
Dokładnie 70 m za granicę :-D
A skąd to wiem?
A bo przed mostem, po słowackiej stronie stała tablica z napisem:
"Rzeczpospolita Polska 70m"
Powiedziałam mojemu mężowi, że wcale mi się takie przekraczanie granicy nie podoba!
Co to za przyjemność??
Gdzie celnicy? Gdzie WOPiści?? Gdzie te kolejki i niepewność: wpuszczą, czy przeczeszą?
Ponieważ dzień był jeszcze młody pojechaliśmy na dalszą wycieczkę. Młoda z ojcem pomknęli w las, a ja stanowczo odmówiłam dalszych spacerów i oflagowałam się na zwalonym pniu świerka czy też innego modrzewia. Poczekałam sobie na nich spokojnie esemesując ze starszym dziecięciem.
Ania, dobrze dziecko zrobiła zdjęcia z tej krótkiej wyprawy i wtedy przypomniałam sobie, że tam też byliśmy z Asią 13 lat temu:


Ładnie, prawda? :-)

Dzień siódmy
Sobota 14.08

Dzień powrotu.
No cóż się może w taki dzień wydarzyć - spyta ktoś. No fakt! Normalnym ludziom poza dopakowaniem do bagażu kilku rzeczy zapewne nic...
Normalnym...
Ale nie mnie!
Budzik zdołał obudzić mnie o 4:10, chociaż nastawiony był o 10 min wcześniej ;-)
Postanowiłam jeszcze chwilkę poleżeć i pogapić się za okno na błyskawice.
Nagle usłyszałam huk i coś spadło na podłogę w pokoju.
I cisza...
Pomyślałam, że może mężu gruchnął na glebę przez sen, ale przecież zacząłby się zaraz gramolić z powrotem.
I nagle:
WZZZZZIIUUUUU!!!!!!!! Coś śmignęło mi nad głową!
Co?
Nietoperz!
Wpadł biedak przez uchylone okno. Widać po imprezie do domu wracał i po pijaku lokale pomylił, bo obok był cerkiew, w której nietoperze miały swoją ostoję (prawem chronioną!)
Co było robić? Wygramoliłam się z pościeli, otworzyłam drzwi balkonowe na oścież i stanęłam sobie grzecznie z boczku, patrząc czy ogłupiały nocek w końcu zdecyduje się na powrót na dzwonnicę ;-)
Śmigał po pokoju jak torpeda - w tę i na zad! Tak mi przemknęło przez głowę, że chyba już na zawsze tam zostaniemy, bo on się wcale nie wybierał na dwór!
W końcu jednak śmignął przez okno.
Ulga niewątpliwie była obopólna - moja i jego ;-)
A co w tym czasie robił mój mąż???
Czy bronił swoich dwóch kobiet przed atakiem mini wampira? Czy stawił mu dzielnie czoła??
Jakby to powiedzieć...
Skrył czoło...
Pod kołdrą. Własną. I tylko czasem dobiegało mnie zduszone:
-No już??? No zrób coś!!!

Pojechaliśmy do domu. Tym razem mężu siedział całą drogę za kierownicą.
Nie bardzo rozumiałam czemu.
W tamtą stronę jechałam od startu do mety ja, ale w drodze powrotnej mieliśmy się zmienić.
A tu nic...
Dopiero w domu mnie olśniło!
-Ty gadzie! - wykrzyknęłam pod adresem męża, kiedy to wysiadłam z samochodu w charakterze ciekłej glutoplazmy.
-Ty gadzie! Ja już wiem, dlaczego w tamtą stronę ja prowadziłam, a w tą ty! W tamtą słońce smażyło kierowcę, czyli mnie! A w tę - pasażera - czyli znowu mnie!! Hipokryto! A ojcu memu szlochałeś w słuchawkę, że cię żona nie dopuszcza do kierownicy!!
Komentarz męża?
-Hehehehe!
Nie wiem, jak to interpretować? ;-)))

Było świetnie. Dużo chodzenia i zwiedzania. Sporo wspomnień i trochę zdjęć.
Starałam się opisać pobyt w miarę zwięźle. Raczej mi nie wyszło. Ale i tak pominęłam sporo śmiesznostek jak np. krem ze ślimaków, książka, która leczy WSZYSTKO itp, itd ;-)
Ale to może już "inną razą"

Dotarł ktoś do końca tego posta???