czwartek, 26 grudnia 2019

Połamaniec szydełkowy

O ile poprzedni wpis był gównie o Ryśku, to ten sponsoruje Lucjan...

Lucjan.
Jak ogólnie wiadomo, jest kotem naćpanym barbituranem.  Jakby nie ćpał, to by już go na tym łez padole nie było, bo padaczka by go zabiła.
Czasem odpala i śmiga po chałupie jak perszing, a czasem przysiada gdziekolwiek i trzeba uważać, co by go nie zdeptać.
Tego dnia, o którym tu piszę, przysiadł był.
Na schodach.
A ja schodziłam po tychże schodach.
I niestety nie zauważyłam synusia syjamskiego mojego.

O 6:30 to człowiek bardziej w kierunku łóżka ma jeszcze oczy skierowane, niż przytomnie toczące dookoła w poszukiwaniu przeszkód schodowych...

Na trzecim od góry stopniu wlazłam na koci ogon, porzucony dość nonszalancko na całą szerokość schodka.
Ogon, jak się okazało, był przymocowany do kota Lucjana.
Kot wyrwany dość brutalnie z narkotycznego amoku ryknął solidnie i ruszył w górę.
Po drodze wyrwał okrągły pręt podtrzymujący dywan na schodach.
tenże pręt dostał mi się pod prawą stopę i poczułam, że... mój koniec jest bliski!
Zaczęłam zjeżdżać w dół. Nie miałam czego się złapać, bo nasze schody są dość specyficzne - łagodne i wygodne, ale pozbawione balustrady. Z jednej strony ściana, z drugiej próżnia i przepaść.
Moje pozbawione jakiegokolwiek oparcia cielsko, zaczęło oscylować w kierunku upadku definitywnego na łeb, w dół.
W mili ułamku sekundy zrozumiałam, że skręcę kark, złamię kręgosłup, pogruchoczę sobie nogi i ręce.
Wcale mi się to nie spodobało i histerycznie zaczęłam łapać równowagę.
ZA WSZELKĄ CENĘ!!!
NIE SPIER...NIE SPAŚĆ W DÓŁ!!!
Obróciło mnie o 90 stopni, twarzą do ściany.
Taniec świętego Wita, jaki wykonałam na tym jednym stopniu wart był niewątpliwie uwiecznienia, ale niestety nikogo z odpalonym nagrywaniem nie było...
Złapałam względną równowagę prawą nogą, ale lewa na zasadzie przeciwwagi poleciała z impetem do przodu. W ścianę.
Ściana pozostała niewzruszona.
Natomiast ja...
Ja zobaczyłam przed oczami wszystkie konstelacje gwiazd. Nawet jeszcze te nieodkryte...
Jęcząc i stękając zlazłam ze schodów.
Lewą nogę stawiając na pięcie, bo jakoś przód stopy był niekompatybilny z resztą.
Był to czwartek, a w czwartki chodziłam do pracy nieco później, więc rano robiłam zakupy dwie wioski dalej w Kauflandzie.
Tego dnia, niezależnie od porannej przygody, nie mogło być inaczej.
Pojechałam. Samochodem - a jakże!
Boli?
A w nosie!
ROZCHODZĘ!
Kryzys przeżyłam tak mniej więcej w połowie drogi miedzy domem a sklepem. Zawrócić nie miałam jak, więc konsekwentnie dojechałam, gdzie miałam dojechać.
Zwykle wpadam do wcześniej wspomnianego sklepu ok. godz. 7:00 jak huragan, lecę po półkach, łapię co moje i do kasy.
O 7:20 pakuję graty do bagażnika.
Tego dnia do kasy dopełzłam o 7:30...
Potem pojechałam do pracy.
Ponieważ był upał jak piorun, na nogach miałam sandały.
Dzięki temu zarówno ja, jak i osoby współczujące ode mnie z pracy, mogliśmy obserwować jak pięknie mój paluch zmienia barwę z minuty na minutę. A stopa zamienia się w puchaty balonik...
Po ponad 7 godzinach wróciłam do domu i zdjęłam sandały.
Z prawej nogi - spoko. Zdjęłam i już.
A z lewej...
Niby zdjęłam, a on tam ciągle był :-D

Nieco później małż zawlókł nie do końca przekonaną koniecznością udzielenia pierwszej pomocy  żonę na SOR.
Wszak ROZCHODZĘ!

No nie rozchodzę...

Się okazało po raz kolejny, że ja nie uznaję półśrodków. Jak coś robię, albo demoluję, to z sercem i konkretnie.
Paluch se złamałam.
Mało tego - dostałam jeszcze opiernicz od lekarza, że od razu rano nie pojawiłam się na SORze, tylko pojechałam sobie beztrosko do pracy. Sama samochodem.

Paluchów się nie gipsuje, tylko pakuje w ortezy.
Nie posiadałam takowej na stanie, więc pogooglałam i stwierdziłam, że są brzydkie i nie chcę anie w to inwestować, ani tego nosić.
Zasięgnęłam opinii u mojej ulubionej fizjoterapeutki   i dowiedziałam się, że patyk od lodów, bandaż elastyczny i drewniaki spełnią tę samą rolę, co ta paskudna orteza.
Potwierdzam. Zadziałało :-D

Tak właśnie spędzałam upalne dni czerwca na przymusowo przyspieszonych wakacjach.
Ale oczywiście nie bezczynnie!
Co to to nie!
Dziergnęłam ot tak, z nudów, bo fajny wzór krokodyla znad Nila :D


Gadzina jest dość spora - ma ok metra długości.

W międzyczasie machnęłam też liska na zamówienie:




Zaczęłam również miśka:


Wstyd się przyznać, ale skończyłam go tuż przed Dniem Misia, czując presję czasu na karku.
Założenie miałam takie, że miś będzie ze mną chodził po klasach młodszych i zapraszał dzieci na organizowany przeze mnie konkurs z okazji Dnia Misia.
Udało się! Miś spełnił swoje zadanie, a niejako przy okazji, zmienił właściciela :-D


Poza tym powstało kilka kufelków z piwem :-D

Wcześniej, przed przymusowym spacyfikowaniem mnie na ławce w ogrodzie zrobiłam jeszcze inne zabawki:
Wąż z resztek włoczki:



Dżdżownica Madzia, również z końcówek Dolphin Baby:


A chwilę później sowę-breloczek (również na zamówienie)


Najwcześniej powstał Byczek Maurycy, ale nie mogłam go upublicznić, bo był prezentem:

A to chyba jedna z ostatnich (chociaż nie ostatnia) maskotka. A właściwie breloczek. Taki mały dodatek do prezentu:



Jak widać, przymusowe siedzenie w jednym miejscu wcale nie musi być nudne.
Nie powiem, żebym chciała to powtórzyć, ale bycie połamańcem nie jest tak do końca złe.
Tylko trzeba łamać się umiejętnie :-D

Lucjan jest z siebie dumny do dziś. Bo w końcu miał mamusię na wyłączność przez kilka tygodni :-D