niedziela, 24 maja 2015

Dwa lata...

Hej!
To ja. Lucuś Wasz ukochany. Koci gwiazdor i namber łan wśród sierściarzy.
Kilka dni temu minęły dwa lata od umieszczenia przez moją mamusię  tego wpisu.

Okazałem się jednak zawziętym zawodnikiem i przeżyłem.
I żyję do dzisiejszego dnia.

Życie mam ogólnie całkiem spoko. Chociaż  swobodne poruszanie się tam gdzie chcę mogę sobie już tylko powspominać na fotkach:



Zostałem spacyfikowany szelkami i smyczą...
Wcale mi się to nie podobało na początku.
Podobno to dla mojego dobra.
Bo jestem chory, Na padaczkę pourazową i nie mogę już żyć swobodnie i nieskrępowanie.  Ten co mnie puknął zderzakiem, nie zabił mnie na śmierć, ale w głowie mi się coś popsuło i miewam ataki.
W styczniu dochodziłem nawet do takich co dwie godziny i trwały po kilka minut.
Oprawca przysolił mi końską dawkę leków na padaczkę i odpukać jest ok.
Wprawdzie wiąże  się to z badaniami mojej krwi raz na kwartał, ale już mnie nie rzuca po podłodze w kaskadach śliny i w krępującym mnie ogromnie zasiusianiu...
Coś za coś...

Mamusia kupiła szeleczki i smyczkę pod kolor moich oczu, doczepiła drugą, długą i automatyczną smycz. Tłumaczyła to tak, że nawalony lekami jak stodoła koci ćpun, samopas nie będzie jej się szwendał po okolicy bez nadzoru
Teraz jestem wyprowadzany na dwór i palikowany na trawniku i w innych miejscach ogrodu niczym koza.
Lepsze to, niż oglądanie plenerów przez szybę...


Zimą, to mnie nie rusza, Lubię sobie siedzieć w domku i się wygrzewać u Chudej:




Ale jak już się zrobi cieplutko i słoneczko przygrzewa całkiem konkretnie, to plaża mnie ciągnie. Oj ciągnie!



W domu mi się nudzi jak licho!
A złe ludzie z mamusią na czele ciągle mają o coś do mnie pretensje i stawiają zakazy.
Na przykład nie wolno mi włazić za pralkę.
Bo podobno się tam klinuję i trzeba mnie wyciągać za kark, albo co gorsza za ogon, bo mordę drę jakby mnie ze skóry obdzierali.
Każdy by się darł, jakby się nie mógł obrócić w żadną stronę...
Nie wolno mi włazić do szafki pod zlewozmywakiem, bo wywalam kosz ze śmieciami.
Dementuję - ten kosz to się  SAM przewraca! Ja tam tylko zaglądam...
Nie wolno mi łazić po stole, bo ludzie z mamusią na czele też po stołach nie biegają i wymagają ode mnie tego samego.
Mamusia ogólnie jest wyrozumiała i cierpliwa. Tyle, że jak na mój gust, za rzadko mogę się uwalić u niej na kolanach. Ciągle jest w ruchu, ciągle coś robi. Tylko późnym wieczorem, na krótko mam ją na wyłączność. Tylko wtedy, kiedy  siedzi przy laptopie.
Bo mamusia  nie chce ze mną spać.
Nie rozumiem, dlaczego nie podoba jej się to, że ją myję?
Co w tym złego? Przecież przed snem trzeba się starannie wypucować, a ja nigdy nie widziałem, żeby mamusia się lizała. Pewnie nie ma czasu, albo i siły po całym dniu, to ją chcę wyręczyć.
I co mnie za to spotyka???
Mamusia łapie mnie pod pachę i  mówi krótko i niekulturalnie mocno zaspanym głosem, wystawiając mnie za drzwi: WON LIZUSIE!
No to popłakując z cicha idę sobie spać gdzie indziej.
Najlepiej z Fredziem:



Nie wolno mi też zabierać dzwonków z kolekcji Ani. Każda taka próba kończy się awanturą i inwektywami pod moim adresem.
Że podobno imbecyl jestem, szkodnik, kretyn i takie tam różne inne...

Ale co ja poradzę na to, że jestem kleptomanem? Co się w zęby mieści, to moje!
Jak już nie mam co, to i bombkę z choinki rąbnę:

Tylko, żeby nie było! Nic nie ginie bezpowrotnie!
Wszystko znoszę do swojego składziku z zabawkami za fotelem w salonie.
To moja tajna skrytka, o której wie tylko mamusia ;-)

Tak ogólnie to w sumie nie narzekam. Mogłem gorzej trafić.
Lubią mnie te dwunożne, co zamieszkują w domu ze mną i mamusią. Młode samice mnie czasem pieszczą i masują boczki specjalną łapą:

Duży samiec pozwala się lizać i nawet sam czasem podsuwa mi rękę do mycia i zaprasza na wspólne oglądanie telewizji. Nie odmawiam.
No może czasami... ;)

Ogólnie mam się dobrze i fajnie mi jest.

Aha! Ten wpis to mamusia zmajstrowała, bo mnie się nie chciało pisać.
Ja ten post wymruczałem, siedząc sobie u niej na kolanach.

Pozdrawiam serdecznie swoich fanów kilka dni po moich drugich (powtórnych!) urodzinach.



Ps: wszystkie zdjęcia umieszczone w tym poście robiła mi  Asia.

piątek, 8 maja 2015

Ogłaszam przerwę

Dawno, dawno temu znalazłam ten filmik:

Polecam obejrzenie przed dalszą lekturą, żeby zrozumieć mój koszmarny błąd...
Jest krótki, jak coś.

Zapałałam dziką chęcią uszycia takiego czegoś. Bo to proste, łatwe i szybkie.
Tylko Jelly Rolls'a nie miałam.
Ale to pikuś! Przecież są Ładne Tkaniny
No i Ania ,  którą molestowałam w kwestii kolorystyki. Wytrzymała dziewczyna! Żyje do dziś :-D
Kolory musiały być konkretne, bo nie miałam szyć sztuka dla sztuki, tylko dla konkretnej osoby, z określoną kolorystyką sypialni.
Wybór padł na taką roleczkę. Nooo w sumie to na dwie, bo bałam się, że jedna może nie wystarczyć.
Nie od razu po zakupie przystąpiłam do szycia.
O nie!
Najpierw musiałam się nacieszyć tym co mam.
Macałam roleczki, wąchałam i głaskałam z miną niekoniecznie inteligentną...
Nie mogłam uwierzyć, że je po prostu MAM!

No ale ile można się rozpływać nad szmatkami.
Przystąpiłam do szycia.
Brałam jak leciało z rolki i zszywałam zgodnie z zaleceniem pokazanym w filmiku. A potem ciachałam. I szło zgrabnie do czasu, aż rozłożyłam to, co uszyłam na brązowym tle, w celu zwizualizowania sobie całości. Doszłam do wniosku, że jest nieźle, ale mogłoby być lepiej. W sensie, że więcej powinno być. I zamiast od razu przystąpić do dalszego szycia, odłożyłam robotę na czas późniejszy. Bo miałam inne mocno absorbujące zajęcia i obowiązki. Piętnaście kwadratów  czekało na doszycie kolejnych pięciu jakieś dwa-trzy tygodnie.
W końcu jakoś czas lekko wyhamował i mogłam pozszywać kolejne pasy.
Pozszywałam. A jakże.
I pocięłam. I złożyłam je do kupy w konwencji wertykalno-horyzontalnej.
Coś mi się na tym etapie nie zgadzało... Jakoś te kwadraty pod prostokąt mi podchodziły... Zgrzytało mi i uwierało, ale dzielnie parłam do przodu.
Potem pocięłam po przekątnych...
I umarłam!
Po czasie dotarło do mnie, że jak cięłam to co pozszywałam z 4 pasków JR, to machnęłam się dokładnie o centymetr! I do tego dokładnie w KAŻDYM kawałku! Czyli zamiast pociąć z długości tyle, co miała szerokość, jakimś cudem zgubiłam centymetr!
Więc nie miało to prawa się zejść idealnie.
Wprawdzie każdy kwadrat jest prostokątem, ale nie każdy prostokąt jest kwadratem.
Bolesna ta prawda, znana od lat z geometrii, dotarła do mnie po czasie.

Szlag mnie trafił! I to tak absolutny szlag, że nawet nie pomyślałam, żeby jednak nie poddawać się i uszyć raz jeszcze kolejne, tym razem udane i dopasowane do pierwszych wielkością, kwadraty.

Teraz wyjaśnię dlaczego nie mogłam zwyczajnie podocinać tych gotowych do mniejszego wymiaru.
Otóż - gdybym chlasnęła nożem po całości, to niestety skutecznie zlikwidowałabym narożniki. Kwadraty powstałe z szycia pasów byłyby koślawe i nierówno by się wszyły w obramowanie.

Tak więc zgrzytając zębami nad własną głupotą, pozszywałam to, co miałam i skanapkowałam:




Potem przepikowałam i powstała taka oto narzutka:

Dobre dusze radziły mi na  warszawskim spotkaniu patchworkarek, żebym jeszcze "piknęła" ręcznie supełkami na skrzyżowaniach. Spróbowałam. I zdecydowanie nie podobało mi się. Tak więc jest taka jaka jest.

Najważniejsze, że spodobała się mojej Sis. Bo to jest jej prezent ode mnie na urodziny.
Obiecałam jej, że za rok dostanie ładniejszą ;-)

A teraz ogłaszam przerwę w patchworkowaniu. Tak do drugiej połowy listopada. Wiosna, lato i wczesna jesień nie są łaskawe dla robótek ręcznych. Zwłaszcza dla siedzenia przy maszynie do szycia. Ogród swoje prawa ma i ja się im podporządkowuję. Coś tam może dłubnę z doskoku, ale raczej bez szaleństw.
Odpoczniecie od mnie ;-)