sobota, 23 kwietnia 2016

Hartowanie gimbazy

Dawno, dawno temu...
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami...
Ej! No! Zdecydowanie przesadziłam.
Dawno to było, ale zdecydowanie bliżej. We własnym już ogrodzie. W ogrodzie mojej Babci.
Rosły tam lilie. Tak zwane smolinosy. Uwielbiałam je jako dziecko małe.
Jakaż to była frajda, kiedy wtykałam w nie swój nos i udając, że się zaciągam po pępek zapachem, paćkałam sobie pyłkiem całą buzię, nie tylko nos.
A potem zmykałam przed Babcią i Mamą goniące  mnie z gąbką i okrzykami:
- Monisiu! Buzię trzeba umyć! Cała w pyłku jesteś!
Obie Kobiety bardziej udawały, że mnie gonią, a ja udawałam, że uciekam...
Ot, taka tradycja ogrodowa :-D

Minęło wiele lat... Bardzo wiele...
Smolinosy z ogrodu gdzieś zaginęły i nie było ich bardzo długo.
Asia, czyli moje  starsze dziecko zasmakowało paćkania się ich pyłkiem u mojej ciotki. W ogrodzie swoim, jako się rzekło, nie było rzeczonych. Ale w czym rzecz - zdołała popróbować:-)
Maratony gąbkowo-okrzykowe również zaliczyła.

Natomiast Anna, poważna gimnazjalistka...
No cóż. Niekoniecznie...

Szukałam smolinosów przez wiele lat, bo ze zrozumiałych powodów miałam do nich niekłamany sentyment.

Chyba, podświadomie, miałam nadzieję, że dzięki nim wróci tamten beztroski czas dzieciństwa, tamto bezpieczeństwo i te Kobiety biegające za mną ze śmiechem po ogrodzie...

W sklepie ogrodniczym stały takie pomarańczowe smolinosy. ale jakieś taki mikre.
Pani sprzedawczyni, na moje pytanie, czy nie bywają wyższe, odpowiedziała ze zdziwieniem, że nie. Że taki ich wzrost i uroda. Że nie ma dużo wyższych. Owszem, są lilie tygrysie, ale ona ich nie ma. A poza tym - to już nie będą smolinosy.

Nie powiem - poczułam się zniesmaczona. 
No bo jak to? Takie konusy? Przecież doskonale pamiętam, że nie musiałam się do nich głęboko schylać, żeby wtrynić w nie nos. A teraz trzeba by się było  nieźle poskładać w chińskie osiem, żeby się upaćkać pyłkiem.

Dopiero po dłuższych przemyśleniach dotarło do mnie, że to nie one są niziutkie, tylko że to JA osobiście WTEDY byłam kurduplem i nie musiałam za bardzo się schylać do "wąchania". 
To mnie się zmieniła perspektywa postrzegania świata i własnego ogrodu.
To co kiedyś było dla mnie końcem świata, teraz ma zaledwie kilkadziesiąt metrów długości.
Trawy morskie wcale nie tworzą dżungli amazońskiej, tylko sięgają maksymalnie do bioder.
Leszczyny nie są potomkami Puszczy Kampinowskiej, lecz zaledwie krzakami ciut ponad 4 metry.
A cały ogród można przemierzyć od początku do końca, "na obkoło" cirka ebałt w pięć do sześciu minut.
Ot - perspektywa się skurczyła ;-)
No i tak też było z liliami.

Ale sentyment do nich mi nie minął.

I bezwzględnie postanowiłam mieć. 
Bo tak!

No i w tym tygodniu się mi trafiły.
O dziwo nie nazywają się smolinosy, tylko lilie azjatyckie.
Kupiłam dwie.
Jedną identyczną (pomarańczową) zapamiętaną z dzieciństwa, a drugą w kolorze jakby różowym (?), amarantowym (?). 
I posadziłam na kwietniku.

Ale nie miałam delikwenta do wąchania.
A przynajmniej tak mi się wydawało do dziś.

Anna...

Ha!

O smolinosach może i słyszała, ale nie kojarzyła z tym, co matka w kwietnik upchnęła.

- Aniu! Widziałaś, jak pięknie kwitną te lilie, co je wsadziłam ostatnio? - Zapytałam niewinnie.
- A nie!
- To idź podziwiaj i powąchaj. WARTO!
-Ok.
Dziecko pogalopowało i na szczęście nie usłyszało, że tata za nią zawołał:
- Uważaj! To są smoli...
- CICHO BĄDŹ! - zasyczała żona - Ona o tym nie wie!
- No co ty? Hehehehe! - odparł spacyfikowany mąż.
Anna wróciła po chwili. Na buzi miała rozczarowanie zamiast pyłku.
- Co ty mówisz. Wcale nie pachną.
- Bo za mało się wgłębiłaś - rzekłam z kamienną twarzą. - Musisz bardziej nos w nie wsadzić.
- Ale wtedy pręciki mnie będą łaskotać!
- Trudno. Zapach wydziela słupek. Warto się poświęcić... Idź jeszcze raz.

Dziecko narzekając poszło grzecznie na zad do kwietnika.
A ja, wredna mać, powiedziałam do małżowiny:
- No paczaj! Prawie piętnaście wiosen ma na karku, a tak się daje w konia robić!
- No! Hehehehe!

Po chwili dziecko wróciło... Jakże kolorystycznie odmienione. Policzki, nos i broda calusieńkie w pyłku rudo-brązowym :-D
I co najlepsze - wcale nie zdawało sobie z tego sprawy.
- W ogóle nie pachną! Nic nie czułam. Nos wsadziłam w słupek i nic!
- Yyyy... :-DDD Może w pierwszym roku po posadzeniu nie pachną :-DDD Ale przynajmniej wiem, że uczciwie teraz powąchałaś :-DDDD
- No uczciwie! Pręciki mnie łaskotały! Okropność!
- Hahahahahaha! Ale przeżyłaś. Jakoś! Jak zresztą widzę... :-DDD

Na horyzoncie pojawiła się starsza siostra Anny.
Aśka rzuciła okiem na młodszą sis i się zakrztusiła śmiechem:
- Wąchałaś lilie?
- No tak. A co?
- A nic :-DDDD
- No o co wam chodzi?
- O nic. Kompletnie! Idź do taty i powiedz mu, jakie jesteśmy okrrropne i się śmiejemy, że zapachu nie czujesz, chociaż wąchałaś.
Poszła do taty, rozpartego na bujanej ławce.
- No tato! No! Wąchałam przecież!
- Buhahahahahaha! WIEM!!! :-DDD - Tata nie był lepszy od kobiet na ławce statycznej.
- O co wam chodzi??? - młoda młodsza weszła na wyższe rejestry głosowe typu sopran operowy.
- O nic! - Zgodny chór matki, ojca i siostry wbił ją w jeszcze większą frustrację.
- No dobra! Fotkę ci strzelę i zrozumiesz - żal mi się zrobiło mojej progenitury.
- Aaaaaaaaaa!!! Nienawidzę was! TAK MNIE WKRĘCIĆ!!! WIEDZIELIŚCIE!
- Yessss! Yessss! Yesss! - Zakrzyknęła jej matka wredna. - Byłaś jedynym jeleniem nie znającym smolinosów, to musiałam  to wykorzystać :-DDD
- Jak mogłaaaaaś?!

Jak to, jak mogłam? Normalnie. Najpierw kupiłam, potem posadziłam, a później znalazłam żywy organizm do testów.
Krzywda Annie się nie stała, bo wszak same musicie przyznać, że doznania estetyczne miała zarąbiste:

A że litościwą matką czasem bywam, to paszczorka upaćkanego pyłkiem nie upublicznię.
Bo przecież każdy wie, jak się wygląda po wąchaniu smolinosów.
Czyż nie? ;-)
Zastanawiam się tylko nad jedną sprawą - kiedy moja Anna zadzwoni na błękitną linię i doniesie na matkę wredną... I jak ja się będę wtedy tłumaczyć. Że chciałam jej przybliżyć swoje dzieciństwo?
No nie wiem, czy to podziała.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że Ania jest mocno impregnowana na pomysły wszelakie matki swej.
Bo lilie to tylko czubeczek góry lodowej mojej inwencji tówrczej. Taki lajtowy w sumie...
A niech się gimbaza hartuje!
O!

sobota, 16 kwietnia 2016

Historia pewnej wystawy...

Zapewne pamiętacie akcję NfD.
Jeśli nie, to zapraszam do czytania w celu odświeżenia pamięci :-)

Narzuta dla Danusi żyje i ma się doskonale.

Ba! Ona robi, proszę Was, karierę zagraniczną!

Wzbudza zachwyt, zainteresowanie i niekłamany podziw u osób, które ją oglądają.

Skąd to wiem?

Od Danusi.

Nie przedłużając, oddaję głos właścicielce tajnej, a właściwie już od dawna odtajnionej narzuty:

Znów kilka słów o NfD, czyli Historia pewnej wystawy
Na początku stycznia 2016 miałam nieoczekiwaną, ale bardzo miłą wizytę dwóch koleżanek z mojej pierwszej w życiu grupy patchworkowej - Köllertaler Quilterinnen, czyli Quilterki z Doliny Potoku Köller w Saarlandzie (dawne Zagłębie Sary) niedaleko Saarbrücken.

Grupa istnieje od 1999 roku i ja byłam do niej zaproszona chyba już na trzecie spotkanie przez moją ówczesną instruktorkę. 
Przez ponad 5 lat brałam w życiu tej grupy dość czynny udział: spotykałyśmy się raz na miesiąc - 8 do 15 szyjących patchwork pań w różnym wieku i o różnych umiejętnościach - w domu parafialnym kościoła ewangelickiego w okolicznej wsi Heusweiler. Organizowałyśmy wspólne wyjazdy na imprezy patchworkowe - wystawy, targi, festiwale - w okolicy, ale także np. do Luksemburga (150 km) czy do Alzacji (205 km). 
Organizowałyśmy też wystawy naszej grupy, co dwa lata - gdzie się dało, ale najczęściej w dużej sali naszego domu parafialnego. W 2003 roku miałyśmy wystawę grupową w ramach dorocznych Dni Patchworku Niemieckiej Gildii Patchworku, a dwa lata później wzięłyśmy udział w ogromnej wystawie wielu grup saarlandzkich w byłej kaplicy pałacowej w Saarbrücken (później sala teatralna i wystawowa), zorganizowanej z okazji "20 wystaw na 20-lecie Gildii". 
Potem prowadziłam własną grupę, ale to już jest inna historia...

Dziś grupa Köllertaler Quilterinnen liczy 8-10 osób, nadal spotyka się w tym samym domu parafialnym, i nadal, co dwa lata, organizuje wystawę "ostatnich prac", ale teraz w pięknym wnętrzu starego domu bauera (nasza wiejska chata jest całkiem inna), w którym kiedyś mieszkał okrutny zegarmistrz, a dziś jest Muzeum Zegarów. Do wzięcia udziału w takiej właśnie wystawie zaprosiły mnie wyżej wspomniane koleżanki. U mnie w domu... 

Ale przedtem zobaczyły na ścianie "NfD" i zamarły z zachwytu!

Żeby się za dużo nie rozwodzić na temat organizacji tej wystawy powiem tylko, że oprócz moich znanych z Krakowa Interpretacji (nie miałam nic nowego ciekawego, ale Saarland jeszcze tych mini patchworków nie widział) zaoferowałam się "jak zwykle" zrobić jednolite etykiety eksponatów, z nagłówkiem grupy. 
I wziąć udział w budowie wystawy, jej prowadzeniu - rozmowy z gośćmi - i oczywiście w likwidacji wystawy i "zatarciu śladów". 
A kilka dni później...

To grupa zadecydowała, żeby mnie zapytać - po opowieściach koleżanek - czy mogłabym pokazać NfD na tej wystawie!!! I o niej opowiadać zainteresowanym. 
Pewnie, że mogłam!!! Bardzo chętnie!!! 
Przecież NfD już była pokazana w Internecie w konkursie blogów. I miała być pokazana na Kongresie Kobiet.

 Stąd wiedziałam, że mam na to wasze - moje kochane polskie artystki - pozwolenie.

 Więc przygotowałam - oprócz "jednolitej" etykiety z nagłówkiem "Polski Patchwork" (były takie dwie, druga na moich Interpretacjach) - także dwujęzyczną tabelę odzwierciedlającą położenie bloków: z tytułami i nazwiskami autorek. Tak, aby zwiedzający mogli sobie sami poczytać, o co chodzi...

Ale nie chcieli czytać! Przez cały dzień trwania wystawy gadałam - 7 godzin! Z dwoma przerwami na kawę i pyszne ciasta własnej roboty, ale żadnej filiżanki nie dopiłam do końca, ponieważ ciągle nowi goście chcieli usłyszeć historię tej narzuty. 

I to nie tylko sąsiedzi czy mieszkańcy okolicznych wsi (Niedziela Palmowa zapraszała do rodzinnych wycieczek) - także wiele quilterek z całego Saarlandu i Palatynatu (sąsiedni land) oraz z zagranicznej miedzy - quilterki z Francji i Luksemburga - przyjechało, aby obejrzeć najnowsze prace jednej z najstarszych grup, dawno niewidziane koleżanki i całkiem nowy narybek!

NfD zaćmiła trochę, także sposobem pokazania, inne eksponaty - kilka wspaniałych, dużych patchworków (niektóre pikowane ręcznie), wiele pięknych mniejszych prac, śliczne drobiazgi na stole z upominkami do kupienia i... odnowione na wesoło fotel i leżak. 

Nikt nie miał jednak o to pretensji - wręcz przeciwnie, członkinie grupy prosiły mnie o przekazanie wam wszystkich ochów i achów, oraz o przekazanie zaproszenia do pokazania innych polskich prac na następnej wystawie za dwa lata!!! Ponieważ chciałyby nawiązać kontakt z jakąś grupą polskich quilterek i ewentualnie pokazać im swoje prace.

Szczerze poruszona, zobowiązałam się poszukać takich kontaktów i mam nadzieję, że ta relacja z wystawy pomoże mi je znaleźć. Zainteresowanych proszę o kontakt mailowy na adres danka@kruszewska.de.

A teraz zobaczcie same, jak pięknie prezentuje sie wasza / nasza "Narzuta für Danka" na ścianie Muzeum Zegarów Uhrmachershaus w Püttlingen.




To teraz zdjęcia, o których wspomniała Danka.

Na początek Einladung, czyli zaproszenie:

Traudl Weyand - Müller                        Erika Steimer

Patchworkausstellung
am Sonntag, dem 20.3.2016
von 11.00 bis 18.00 Uhr
in
 „Uhrmachers Haus“  in Köllerbach
Engelfanger Str. 3

Sonntags um 17.00 Uhr wird unser Gemeinschaftsquilt verlost.

Der Erlös wird für einen caritativen Zweck gespendet.


Lose erhalten Sie während der Ausstellung und vorab bei allen Köllertaler Quilterinnen
In Zusammenarbeit mit dem Kulturbüro der Stadt Püttlingen     

Zwróćcie uwagę na ten quilt z zaproszenia. Będzie jeszcze o nim mowa.


To właśnie w tym budynku (Muzeum Zegarów) odbyła się wspomniana wyżej wystawa:

Baner  rzecz jasna jest uszyty. No bo jakby mogło być inaczej ;-)
Pikowany na longarmie przez Brigit Schuller - zdobywczynię wielu nagród w amerykańskich konkursach. A prywatnie, to sąsiadka Danusi :-)


NfD zawisła w sali głównej, na poczesnym miejscu i do tego z kilku punktowym oświetleniem.

Obok niej wisi quilt, który był główną nagrodą w tomboli (o tym będzie niżej)

NfD miała oczywiście etykietę umieszczoną dokładnie na wysokości oczu zwiedzających:

Jak widać, na potrzeby wystawy nasza gra słów NfD (nur fur Danka), została zastąpiona bezpieczną nazwą Decke. "Oglądacze" mogliby nie do końca zrozumieć intencję naszej nazwy...
Chociaż w sumie narzuta dla Danki i nur fur Danka mają idetyczny skrót ;-)

Teraz widoki ogólne:








I ciąg dalszy:


Odrobina detali:


Wspominałam wyżej o tomboli.
Otóż w trakcie wystaw, o których pisała Danusia, można stać się posiadaczem narzuty specjalnie uszytej na cele loterii. Wystarczy kupić los i czekać na uśmiech od losu ;-)
Narzuta została uszyta z tkanin Kaffe Fassetta ufundowanych przez zaprzyjaźniony sklep patchworkowy po poprzedniej wystawie:

W tym roku dochód ze sprzedaży przeznaczony był na dofinansowanie tamtejszej szkoły specjalnej.
I uwaga! Padł rekord! Dziewczyny uzyskały ze sprzedaży losów ponad 1000 euro!
NfD miała w tym swój udział, ponieważ z miesiąca na miesiąc jest co raz sławniejsza i co raz więcej osób o niej słyszy i każdy ma ochotę ją zobaczyć na żywo.

Oczywiście były również drobniejsze i jakże urocze fanty do wygrania:


A tak wyglądało losowanie i sala po wystawie:

Jako ciekawostkę dodam jeszcze, że dziewczyny same, temi ręcami najpierw zdejmowały zegary, żeby mieć miejsce na wieszanie prac ( w tym pomógł jakiś zabłąkany mąż jednej z organizatorek), a potem również same sprzątały (bez wspomnianego męża)!
Musiały idealnie rozplanować gdzie i co ma wisieć, ponieważ nie wolno im było wbić ani jednego gwoździa ponad to, co zastały w ścianach. Ot  zabytek - swoje prawa ma...


To tyle, co miałam napisać o dalszych losach NfD. Jak widać w dalszym ciągu wzbudza emocje, zachwyca i robi potężne wrażenie na oglądających.
Fajnie jest wiedzieć, że to co wspólnie stworzyłyśmy, ma się dobrze i żyje sobie co raz bardziej światowym życiem :-)
Co by nie mówić - jest swoistym ewenementem i sądzę, że to nie będzie ostatni tekst na temat NfD :-)


Ps:
Przy opisywaniu zdjęć opierałam się na tekstach z  maili od Danusi.

środa, 6 kwietnia 2016

Czarne na białym

Wiosna.
Czas, w którym przyroda budzi się do życia. Nieśmiało pękają pąki na drzewach i krzewach. Zakwitają pierwsze kwiaty. Słońce, jeśli świeci, to  świeci zdecydowanie i konkretnie. Ptaki wracają z emigracji i urządzają swoimi radosnymi trelami pobudki (Bogu ducha winnym ludziom) wściekle bladym świtem.
Wiosna to podobno również czas miłości.
Pewnie przez te ptaszki i inne zwierzątka, co to się łączą w pary i mnożą w tych romantycznych okolicznościach przyrody.
Idąc za ogólną tendencją postanowiłam uszyć coś takiego bardziej uduchowionego i wpasowującego się w aktualne tendencje klimatyczno-sezonowe.
Zwłaszcza, że znalazłam ten wzór.
Początkowo miało toto być kolorowe na wzór oryginału. Czyli takie mocno wiośniane, ale jak przyszło co do czego, czyli do wybierania szmatek, to jakoś tak w rękach pozostawały mi tylko takie czarne...
No cóż.
Przecież miłość bywa nie tylko taka w skowronkach, z kolorowymi motylkami tu i ówdzie.
Wszak bywa i tak bardziej smętna i niespełniona.
Ba! Tragiczna ona bywa, ta miłość.
Wystarczy wspomnieć Tristana i Izoldę oraz tych tam dwoje z Werony.

Tak więc rozgrzeszyłam się i przystąpiłam do cięcia oraz szycia.
Dość zdecydowanie zmniejszyłam wielkość kwadratów składających się na całokształt szyciowiska, bo jakoś nie miałam ochoty stworzyć potwora prawie dwa na dwa metry!
Nawet udało mi się osiągnąć to co zamierzałam i summa summarum mam tak zwany "łolhenging", czyli durnowieszkę naścienną o wymiarach 62 na 57 cm.




Se piknęłam, proszę Was, lotem naćpanej pczoły i całkiem całkiem się prezentuje.
Zarówno z prawej, jak i z lewej strony:


Co to ja pisałam kilka linijek wyżej? Że "mam łolhenging"?
Otóż już nie mam!
Zanim wyszedł spod maszyny, już miał właścicielkę: moje starsze córzydło, które dość mocno krytykowało sposób pikowania (pierwotny, zaznaczam, nie finalny!) i w ramach zrozumienia ze strony matki szyjącej, dostała w łapę prujkę i pruła  dzielnie szew po szwie. Dodam, że nić była monofilowa, więc łatwo jej nie było. O nie! :-D
Sama w sumie sobie winna była, bo wypikowałam tak jak ona chciała i wyszło tak, że... w ogóle nie wyszło. Skruszona wielce, obiecała, że nigdy więcej się wtrancać nie będzie, bo lajkonikiem w kwestii pikowania jest.

Tak więc błędy i wypaczenia mojego dziecka zmieniłam w swój sukces, a makatka typu "Gott mit uns" zawisła na ścianie w pokoju u Chudej:

No i ma takie czarne na białym ;-)

Aha! Młoda młodsza też chce mieć. Tyle, że w kolorystyce nieco bardziej pasującej do jej ścian, czyli szaro-żółtej.
Pomyślę i może uszyję ;)

sobota, 2 kwietnia 2016

Cel uświęca środki

Kłamać to ja za bardzo nie umiem.
Tak jestem skonstruowana i się nie zmienię. Nawet nie będę próbować.
Nawet jak próbuję, to i tak po mnie widać, że coś knuję, bo podobno oczy mi się śmieją.


Ale czasem mijam się z prawdą. W sumie, można by powiedzieć, że  mijam się szerokim łukiem.

Tak też było i wczoraj :-D
Wcale nie mam planów (przynajmniej na razie) porzucać bloga. 
Po prostu skorzystałam z okazji prima aprilisowej i postanowiłam ciut zażartować.
A że to nie była prawda? No cóż - licentia poetica, moi kochani, czyli pierwszego kwietnia wszystkie chwyty dozwolone ;-)

Sądzę, że większość z nas w mniejszym lub większym stopniu "kłamała" wczoraj aż się kurzyło.
Wszak to był ten jeden raz w roku, w którym można cokolwiek konfabulować ;-)

A jak to tak w ogóle z tym kłamstwem jest? 
Można kłamać, czy nie? Czy prawda ponad wszystko? 
Są takie sytuacje, że kłamstwo jest jedynym ratunkiem i wsparciem dla człowieka.
Ale nie będę się tu wspinać na wyżyny intelektualne i udowadniać, że tak faktycznie jest.

Raczej dam przykład, że tak powiem, z własnego podwórka.

Działo się to kilka tygodni temu.
Pojechałam do sklepu w celu zakupienia rybki na obiad. Tak mi się jakoś okrutnie świeżego dorsza zachciało.
Lazłam z koszem do działu rybnego i już wyobrażałam sobie, jak ze smakiem pożeram rybie zwłoki plus frytki plus surówka z kapustki kwaszonej...
- Taaakkk! Dorszyk atlatycki... To jest to, na co tygrysy mają dziś ogromną chrapkę. 
Stanęłam przy ladach iiiii....
- Aaaaaa! ŁOSOŚ!!! ŚWIEŻUTKI! TO JEST TO! Jak ja mogłam zapomnieć o łososiu! Dorsz poczeka, dziś będzie łosoś! 
Idąc do kasy zaśliniona jak buldog nagle doznałam wizji...
Bardzo niefajnej...
Otóż przed oczami duszy mej stanęło mi moje dziecię młodsze, czyli Anna.
Anna łososia nie cierpi. Dlaczego?
No bo łosoś jest: za słony/niesłony/za suchy/za tłusty/za różowy/za blady/przypieczony/surowy i ogólnie ŚMIERDZI!!!
Obiad w towarzystwie Anny i łososia to krwawy horror i koszmarna droga przez mękę, ubarwiana pogróżkami typu:
- Zaraz się porzygam!
- O nie! Nie ma tak dobrze, moja Aniusiu! - zawarczałam pod nosem w kierunku swojej wizji - nie zrezygnuję z łososia przez twoje widzimisię! Łosoś rządzi! 

Aś, jak dowiedziała się co matka na obiad ma zamiar zapodać, najpierw się ucieszyła, a potem stęknęła:
- O nie! Anka...
- Spoko! Coś wymyślę.
- Taaa. Jasssne. Ciekawe co?

W możliwości własnej matki nie wierzyła ;-)

Nastał czas obiadu.
Dzieciny wypełzły ze swoich jaskiń i pojawiły się przy kuchennym stole, na którym czekały talerze z jakże apetyczną (dla niektórych) zawartością.

Asia zasiadła zadowolona przed swoją porcją, a Anna stanęła jak muł na progu kuchni i zawyła jęcząco:
- Łoooosooooś??? FUUUU!

Matka łypnęła na nią złym okiem i zimnym, nauczycielskim (jakże przez obie córki znienawidzonym) głosem rzuciła konkretnie:

-SIADAJ I JEDZ!
- NIE LUBIĘ ŁOOOOOSSOOOSSSIIIIAAAA!!! - rozdarła się gimnazjalistka.

- To nie łosoś.
- Nie? A co? - z młodej młodszej uszło nieco powietrza.
- PSTRĄG. - rzekła matkazawszeprawdomówna bez zmrużenia oka.
- A! To dobrze. Pstrąga chyba lubię? - dziecko wolało zasięgnąć opinii u wyższej instancji, czyli u mamuni swej jedynej.
- Oczywiście. - powiedziałam spokojnie. 
Bazowałam na tym, że pstrąga Ania jadła ostatnio sto lat temu i zapewne zdążyła zapomnieć, że łypał na nią z talerza smutnym, acz pustym oczodołem...

- Mmmm... PYCHA! - zakrzyknęła Anna, połykając pierwszy kęs łososia przechrztę.

Asia, nie wiedzieć czemu, dostała nagle wściekłego ataku kaszlu i dziwnie poczerwieniała na paszczy.
- Huknąć w plecki? - zaproponowałam litościwie.
- Nnnneee, nnniiic mi nie jest... - wydusiła.
- Ość może? - zatroskała się młodsza siostra.
- Może - wydusiła z siebie starsza latorośl.
- Zagryź frytą, to ci pójdzie i może przejdzie - poradziłam z kamienną twarzą i z zaciśniętymi zębami.
To był obiad jakiego nie zapomina się dłuuugo! Oj długo!
Ania jadła aż miło, po każdym kęsie wychwalając pod niebiosa walory smakowe pstrąga i urągając łososiowi, którego NIENAWIDZI!
Aś i matka krztusiły się cyklicznie i na zmianę...

Kiedy obiad został skonsumowany, pogalopowałam w oddalony kąt domu, czyli do piwnicy, w celu ryknięcia śmiechem niepohamowanym i histerycznym...
Aś ze mną.
Kiedy w końcu jakoś otarłyśmy sobie łzy cieknące ze śmiechu, Joanna powiedziała mi z wyrzutem:
- Pstrąg, co? Jak mogłaś tak kłąmać?
- Nie wiem. Samo wyszło. Głupio mi w sumie. 
- No chociaż tyle!
- Ale zjadła! Cel uświęca środki, moja droga!
- Jasssne! A kiedy masz zamiar się przyznać.
- Zaraz. Przecież w ramach zemsty za moje krętactwo nie wyrzyga pstrągo/łososia. Tak sądzę... Chyba...
- Chyba - zachichotała starsza progenitura.

Poszłam odważnie do Ani do pokoju.
- No co tam, myszko? - zagaiłam wyjątkowo inteligentnie.
- A nic. - Młoda czyta jakieś opasłe tomiszcze i nie bardzo ma ochotę na konwersacje.
- Aha...
Chwila milczenia.
Milczenia ciąg dalszy.
I dalej milczenie...
- Tego... Co to ja chciałam? Aha! Weź tu wreszcie posprzątaj, bo burdel masz pokazowy! 
- Dobra, dobra! Posprzątam. Kiedyś. - odparła Anna ze stoickim spokojem.
- Aha... Yyyy... Muszę ci coś powiedzieć, Aniu... To będzie dla ciebie chyba szok, albo coś...
- NOOOO???
- Ekhem... Jakby tu zacząć? 
- Od początku może - Ania prezentowała cierpliwość wręcz kamienną.
- Obiadek ci smakował?
- Smakował. A co?
- A bo ten pstrąg to był łosoś! - wrzasnęła matka.
- Aaaaaa!!! Oszukałaś mnie! Jak mogłaś???
- Mogłam. Z zimną krwią. I bez wyrzutów sumienia! Smakował?
- Bardzo!
- To czemu nie chciałaś nigdy jeść łososia? - byłam zdruzgotana.
- A w sumie, to nie wiem. - i zaprezentowała mi promienny uśmiech...
- To już nie tylko dorszyk i fląderka są jadalne? - zapytałam z nadzieją.
- Tak. Ale nie licz na to, że przekonasz mnie do tuńczyka - powiedziało dziecko, uśmiechając się z wyższością i ponownie chowając nos w książce.

No nie wiem... Pomyślę... 
Wszak cel uświęca środki, czyż nie? :-D 

piątek, 1 kwietnia 2016

Po prostu koniec...

To moje pożegnanie z Wami, moi wierni i kochani czytelnicy.
Podjęłam męską decyzję (swoją drogą,czemuż tylko mężczyznom przypisuje się stanowczość) i kończę publikowanie postów na blogu.
W dobie wszechobecnego fejsbuka, tłitera czy pinteresta pisanina na blogspocie nie ma większego sensu.
Mało kto tu zagląda, jeszcze mniej osób zostawia po sobie ślad w postaci komentarza. 

Ja to doskonale rozumiem - na FB wystarczy kliknąć w kciuk "lubię to" i sprawa załatwiona.
Komentarz na blogu wymaga wysiłku szarych komórek i użycia, choćby w minimalnym stopniu, klawiatury.

O ileż szybsze jest wrzucenie fotki na portal społecznościowy, czy informacji typu "je obiad w restauracji... na wystawie.... w kinie... w teatrze... w miejscu... z użytkownikiem..." i oznaczenie znajomego. Ewentualnie można okrasić całość apetycznym, acz pozornie skromnym stwierdzeniem, tak od serca: "hahaha!", "o!", "mega!". Lub bardziej wysublimowane: "w doborowym towarzystwie", "jest cudownie", "kolejne bastiony zdobyte"...
Dwa ruchy na klawiszonach i gotowe.

A na blogu?
Trzeba pisać zdecydowanie bardziej rozwlekle, bardziej "artystycznie".
 Dobrze też jest okrasić tekst zdjęciami. Z przyzwoitym opisem, żeby nie było wątpliwości, co rzeczone przedstawiają.
To wymaga przynajmniej ciut czasu, zastanowienia się nad ogólną koncepcją wpisu, no i samo pisanie też troszkę trwa.

Ponieważ czas jest dla mnie towarem mocno deficytowym i reglamentowanym, musiałam na coś się zdecydować.
Krótko mówiąc - albo rybki, albo akwarium...
Wybieram FB...
Tam jest szybciej, bezproblemowo i zawsze na czasie.
Ba!
Nawet wspomnienia sprzed paru lat serwują w gratisie!
Nie muszę gmerać we własnych wpisach na blogu - FB o mnie dba i sam mi przypomina, o czym powinnam pamiętać.

To dla osób na ciągłym niedoczasie (TO JA!) zdecydowana ulga i pomoc nie do przecenienia.

Tak więc raz jeszcze: dziękuję Wam za ponad siedem lat wspólnego egzystowania w blogosferze.
Za wszystkie komentarze, za słowa wsparcia i poparcia tu i na maila.
Za znajomości, które dzięki blogspotowi zawarłam świecie realnym i w wirtualnym.
Za bardzo miłe chwile, wywołujące jeśli nie szczery śmiech, to chociaż lekki uśmiech.
Za bolesne momenty uświadamiające mi, że stara prawda "beczkę soli zjesz, a człowieka nie poznasz" ciągle się nie przeterminowuje.
Za to, że byliście ze mną tu i teraz.
Na dobre i na złe.
Dziękuję Wam bardzo.

I żegnam...

Ps. na razie bloga nie zamykam. Aż tak zdesperowana nie jestem. Ale kto wie, co przyniesie najbliższa przyszłość...