niedziela, 28 września 2014

(Nie) będę szyć i już!

Jakby tu zacząć...
No może szalenie oryginalnie: Zofia skonała. Oddała ducha dokumentnie.
Nie chce jucha współpracować, jak jej zadaję pikowanie z wolnej ręki.
Ni huhu nie daje się ustawić. Rwie nici, plącze, blokuje się, zgrzyta i dudni jak kombajn w szczycie prac polowych.
Z normalnymi ściegami na wprost i na zad też nie daje sobie rady. Szyje w odcinkach pięciocentymetrowych, a potem łamie igły i szlus! Po zawodach.

Dałam sobie z nią spokój dokładnie we wtorek.
Po dwóch godzinach zmagań i uszyciu 4 cm (!),  wyłączyłam cholerę i poszłam precz do męża.
Klapnęłam ciężko na zadku i oznajmiłam:
- Zofia umarła.
- Znowu? - zapytał małż.
- Taaa. Tym razem definitywnie jak sądzę.
- Tylko jej nie naprawiaj!
- Spoko! Nie mam zamiaru ładować kasy we wskrzeszanie trupa. Raczej wezmę tego starego Łucznika i zawiozę do naprawy.
- Jakiego Łucznika?
- No tego dla Pudziana. Po Mamie. Stoi toto sto lat nieużywane i zepsute, jakimś cudem niewyrzucone.
- GDZIE???
- W garażu. Już odkopałam.
- I co? Weź daj spokój! Kup se nową Zośkę i za pięć lat spokojnie wywalisz.
- NIGDY WIĘCEJ OSZUKANEGO ŁUCZNIKA!
- A za naprawę tego starego ile zapłacisz? Ze 3 stówy pewnie!
- Pewnie, że nie! Jak więcej niż 120 zeta, to na złom oddam i nie będę szyć. I już...

W piątek zapakowałam maszynę wagi super ciężkiej do bagażnika. Aż mi zad przysiadł! Znaczy ten od samochodu ;)

Pojechałam. Kombinowałam, żeby zaparkować jak najbliżej punktu napraw, bo ciągnięcie tego solidnego żelastwa przez kilka ulic jakoś mi się nie uśmiechało.
Miałam farta! Już przy drugiej rundzie honorowej dookoła naprawcy, zwolniło się miejsce i miałam w miarę blisko.
Zasapana doniosłam czołg zwany maszyną do szycia do lekarza od maszyn, otarłam pot z czoła i szczerze mówiąc oniemiałam...
Czegoś takiego to ja jeszcze nie widziałam!
Nawet mój strych to szczyt porządku i  ładu :-D
Maszyny i ich szczątki są wszędzie! A zwłaszcza na podłodze. Okupują stoły, regały i każdą wolną przestrzeń. Jedynie na ścianach nie wiszą. Za to na ścianie wiszą papiery mistrzowskie pana Z.L. I dzięki nim dowiedziałam się, że rzeczony pan urodził się 19.09.1939 roku. Stara gwardia zawsze na posterunku! :-D

Pan Z. wyjął maszynę z walizki i się rozpłynął:
- Aaaaaaa! Moja ukochana maszyna! C-U-D-E-Ń-K-O!!! Pani widzi ten znaczek? O ten tututu? O ten "Q"? Pani wie, co to jest??? - wcale nie czekał na odpowiedź - to znaczy, ze jest NAJLEPSZA!!!
- Aaaahhaa... Ale trochę nie działa... - ośmieliłam się szepnąć.
- Ale co tam nie działa! Będzie! O tu coś stuka... Eee! Maleństwo do wymiany. A tu sprężynka pękła... Wymienimy!  I nasmarować trzeba. I oczyścić. A wie pani, z którego ona jest roku?
- WIEM! Ha! WIEM!
- Nooo?
- Dokładnie 20.08.1980 zawitała w naszych progach! Mam od niej instrukcję i Mama napisała tą datę na stronie tytułowej ku pamięci!
- No brawo! Jak ja ją pani poustawiam, to co najmniej ćwierć wieku na niej pani poszyje. Zobaczy pani!
- Oj fajnie by było! Ale  ile to będzie kosztować?
- Niech no ja policzę... Sprężynka, tamta część z głowicy (pan mówił nazwę, ale nie pamiętam ja się nazywa) do tego oczyszczenie i oczywiście regulacja, no i robocizna...  - Pan Z. mamrotał coś pod nosem licząc skrupulatnie, na ile skosić klientkę z cudem techniki z drugiej połowy XX wieku.

Szczerze mówiąc, ciarki mi po grzbiecie latały, jak czekałam na wyliczankę.
No i się doczekałam...

- To będzie proszę pani 70 złotych. Za wszystko.

Nie padłam na wszelki wypadek, bo za dużo dookoła mnie żelastwa się poniewierało ;-)
Maszyna będzie do odbioru w środę.
No to będę szyć i już!


czwartek, 25 września 2014

Mam dość!

Zdecydowanie mam dość!
Nie, nie życia i jego zawiłości.

Mam po dziurki w nosie dość anonimowych komentarzy.
I nie mam na myśli sfrustrowanych gimbusów, tylko tak zwane "boty" zalewające bez umiaru mojego bloga chłamem!

Od dziś, na czas nieokreślony, zamykam możliwość komentowania moich postów osobom anonimowym.

Po ostatnim wpisie miałam coś koło 200 (!) komentarzy od spamerów! Niech spadają na drzewo liście pompować!
U mnie już się nie pożywią!


niedziela, 21 września 2014

Raport dnia

Mglisty poranek niedzielny...
Człowiek się obudził zadowolony z życia po 10 (!) godzinach nieprzerwanego snu. Wściekle poranne wstawanie przez ostatnie tygodnie dało o sobie znać...
Człowiek absolutnie i do granic przyzwoitości zrelaksowany, wypoczęty się przeciągnął i pomyślał, że w perspektywie ma baaardzo miły dzionek. Bo nic nie musi robić, bo nie musi nigdzie się spieszyć, bo nigdzie nie jedzie...
Nie jedzie?
I tu nagle człowieka w pion podniosło! Jak to nie jedzie! Jedzie, jedzie! I to jak jedzie! Wszak umówiony jest!
Szkoła Patchworku czeka!

Dramatyczny rzut oka na zegarek... I człowiek oniemiał na chwilę. Bo bezwzględny zegarek oznajmił beztrosko, że jest 9:05. A kurs u Ani zaczyna się o 10:00!
O żeszszsz!
Człowiek się zerwał z ciepłego łóżka, porzucił protestującą poduchę i dramatycznie oplątującą członki kołderkę i runął do czynności porannych.
Ruszając z domu, wysłał człek sms'a do Ani, że się spóźni, że zaspał i że dopiero rusza z domu. O 9:45.
Niby na Ursynów człek ma stosunkowo blisko, bo  trasą siekierkowską śmiga i  był po 20 minutach na miejscu, ale Ursynów ma swoje prawa i nie ma bata, żeby od razu trafić tam gdzie się chce.
Pisałam o tym zresztą jakiś czas temu.
Udało się spóźnić "tylko" trochę. Aczkolwiek człek spóźnień nie lubi, oj nie lubi i ma do siebie żal i czuje wstyd do teraz.
Ale jak już człek dotarł, to wsiąkł w robotę po same uszy!
Dziś były efekty specjalne.
Czyli na przykład faux chenille, które robiła kursantka Kamila:



Efekt końcowy jej działań po prostu oszałamia:

Cudo, proszę Was! Ma to być użyte jako fragment torby.



Człek, czyli ja, też  dzielnie szył





Człek złapał się za szycie "bułeczek", czyli biscuit quilting.  I efekt człowieka baaardzo zadowala:



Potem był Cathedral Windows.
Człowiek nie skończył, jedynie przyfastrygował w celu oglądu, czy coś mu wychodzi.


COŚ wychodzi :-D
Nie jest źle! Jeszcze będą z człowieka ludzie ;-)

Inne techniki takie jak piping czy trapunto wypróbuje człek na bank! Bo za bardzo mu się to podobało, żeby miało zostać tylko hipotetyczną zabawą.

Co człowiek może napisać na podsumowanie?

Podziękowania rzecz jasna!

Aniu  i Marzenko - dziękuję Wam za przemiłą niedzielę. Dziękuję za cierpliwość i za przekazanie swojej wiedzy i umiejętności. Dziękuję za przepyszne powidła śliwkowe i patent na smażenie ich bez przypalania garów ;-D

Ale przede wszystkim dziękuję Wam za to, że znowu mi się chce szyć.
Że dzięki Wam obu odzyskałam odwagę do kolejnych zmagań z patchworkami.
Że wróciła mi wena twórcza i znowu mam plany, plany, plany! :)))

I dziękuję Wam za naładowanie mi akumulatorów robótkowych.

Dobrze jest wiedzieć, że jest w Warszawie taka szkoła, w której niezależnie od umiejętności i zdolności zawsze dostaje się najwyższe noty.
I fajnie by było, gdyby wszystkie placówki oświatowe były pod dyrekcją tak ciepłej i kochanej osoby, jak Ania:


środa, 3 września 2014

Na rękach

Zaczęło się niewinnie. Ot - wszystko z nudów, proszę wysokiego sądu!
Gmerałam w necie i nadziałam się na pewnej fejsbukowej grupie na fajne szyjogrzeje dziergane na palcach.
Zaintrygowana zaczęłam kopać głębiej w temacie i znalazłam coś, co mnie po prostu zmusiło do działania.
Dzierganie na rękach!
Padłam z zachwytu i postanowiłam, że już! Że teraz! Że na ten tychmiast mus spróbować i działać!

Wygrzebałam z czeluści włoczkodajnego tapczanu trzy kłębki włóczki typu nołnejm 100% akryl w kolorze żadnym, czyli białym i przystąpiłam do działania.

Po pół godzinie miałam gotowca! Poszukałam chętnej modelki i tak toto w komplecie wygląda:


Szaloszyjogrzej przejęła w całości Joanna, chociaż to Anna użyczyła swojej szczupłej szyjki do fotek :-D


Wpadłam w lekki amok dziergania na nadgarstkach i zaopatrzywszy się w kolejne kłębki, a właściwie KŁĘBY dziergnęłam kolejny grzejnik:

Miał być mój, ale znowu Chuda Joanna się rzuciła i tyle z tego było!

Wiedziałam, że tak będzie, więc włóczkę na szyjogrzej dla młodej młodszej trzymałam czujnie w ukryciu.
Jest mięciutki, z połyskiem i drobnymi cekinkami. Normalnie MIODZIO!
Aś padł z zazdrości, ale resztki przyzwoitości się w niej ocknęły i z trudem pohamowała się od rąbnięcia kolejnego "nadgarstkowca" ;-D

Muszę zaopatrzyć się w jakąś kolejną włóczkę. Bo moja biedna szyja ciągle goła! A robótki tego typu sssstraaaaszszsznie mi się podobają: szybko, łatwo i efektownie.
Czyli to, co tygryski lubią najbardziej :-D
Ps: Polecam Wam! To świetna zabawa i błyskawiczny efekt. I do tego nie trzeba umieć robić na drutach!