Czas, w którym przyroda budzi się do życia. Nieśmiało pękają pąki na drzewach i krzewach. Zakwitają pierwsze kwiaty. Słońce, jeśli świeci, to świeci zdecydowanie i konkretnie. Ptaki wracają z emigracji i urządzają swoimi radosnymi trelami pobudki (Bogu ducha winnym ludziom) wściekle bladym świtem.
Wiosna to podobno również czas miłości.
Pewnie przez te ptaszki i inne zwierzątka, co to się łączą w pary i mnożą w tych romantycznych okolicznościach przyrody.
Idąc za ogólną tendencją postanowiłam uszyć coś takiego bardziej uduchowionego i wpasowującego się w aktualne tendencje klimatyczno-sezonowe.
Zwłaszcza, że znalazłam ten wzór.
Początkowo miało toto być kolorowe na wzór oryginału. Czyli takie mocno wiośniane, ale jak przyszło co do czego, czyli do wybierania szmatek, to jakoś tak w rękach pozostawały mi tylko takie czarne...
No cóż.
Przecież miłość bywa nie tylko taka w skowronkach, z kolorowymi motylkami tu i ówdzie.
Wszak bywa i tak bardziej smętna i niespełniona.
Ba! Tragiczna ona bywa, ta miłość.
Wystarczy wspomnieć Tristana i Izoldę oraz tych tam dwoje z Werony.
Tak więc rozgrzeszyłam się i przystąpiłam do cięcia oraz szycia.
Dość zdecydowanie zmniejszyłam wielkość kwadratów składających się na całokształt szyciowiska, bo jakoś nie miałam ochoty stworzyć potwora prawie dwa na dwa metry!
Nawet udało mi się osiągnąć to co zamierzałam i summa summarum mam tak zwany "łolhenging", czyli durnowieszkę naścienną o wymiarach 62 na 57 cm.
Se piknęłam, proszę Was, lotem naćpanej pczoły i całkiem całkiem się prezentuje.
Zarówno z prawej, jak i z lewej strony:
Co to ja pisałam kilka linijek wyżej? Że "mam łolhenging"?
Otóż już nie mam!
Zanim wyszedł spod maszyny, już miał właścicielkę: moje starsze córzydło, które dość mocno krytykowało sposób pikowania (pierwotny, zaznaczam, nie finalny!) i w ramach zrozumienia ze strony matki szyjącej, dostała w łapę prujkę i pruła dzielnie szew po szwie. Dodam, że nić była monofilowa, więc łatwo jej nie było. O nie! :-D
Sama w sumie sobie winna była, bo wypikowałam tak jak ona chciała i wyszło tak, że... w ogóle nie wyszło. Skruszona wielce, obiecała, że nigdy więcej się wtrancać nie będzie, bo lajkonikiem w kwestii pikowania jest.
Tak więc błędy i wypaczenia mojego dziecka zmieniłam w swój sukces, a makatka typu "Gott mit uns" zawisła na ścianie w pokoju u Chudej:
No i ma takie czarne na białym ;-)
Aha! Młoda młodsza też chce mieć. Tyle, że w kolorystyce nieco bardziej pasującej do jej ścian, czyli szaro-żółtej.
Pomyślę i może uszyję ;)
Piękno w prostocie.
OdpowiedzUsuń1kotka - dziękuję :-) O to mi chodziło :-)
UsuńUwielbiam Twój styl pisania. Pewnie nie ja jedna. Serducho bije siłą spokoju.
OdpowiedzUsuńAnno - dziękuję bardzo :-)
UsuńBardzo wytworny łolhenging. Urodziwy. I jaki wychowawczy przy okazji ;)
OdpowiedzUsuńMario - mam nadzieję, że nauczka z pruciem podziała na dziecinę starszą na dłuższy czas ;-)
UsuńTeż bym takie ładne wisiadełko ścienne chciała - niestety nie ma mi kto uszyć, a dla mnie to totalna czarna magia. Podziwiam Twoje uszytki!
OdpowiedzUsuńRybko - szycie wcale nie jest trudne. Wystarczy zacząć, a potem to już jakoś poleci ;-)
UsuńKochana Ato,
OdpowiedzUsuńpodczytuję od jakiegoś czasu, będzie długo. Podziwiam Twoje prace i trwam w zazdrości. Ale komentarz będzie do łososia. Mój syn, lat 6 z groszkiem też nie jada łososia. Ale rekina to już tak. Rekin dodaje siły, męskości itp. Jest różowy, w postaci filetu ze skórką. Inne rybki się nie nadają:). Łososia tj. rekina wszamia jak miło. I nie umyje głowy za nic w świecie, ale włosy to już tak.
Pozdrawiam serdecznie.
Renata Skrzetuska
Renatko - śmieję się do rozpuku :-DDD Ileż to pokładów kombinacyjnych kryje się w nas, matkach :-DDD
UsuńSuperaśne serducho. No cóż, Młoda poznaje świat szyciowy poprzez własną 'aktywność". Zazwyczaj tak się kończy dla młodych "wiem lepiej".
OdpowiedzUsuń