sobota, 29 marca 2014

Powtórka z rozrywki

Podobno życie i fortuna kołem się toczą.
Tak więc, wychodząc z tego założenia, co już było, znowu się powtórzy. Tylko czy to nie mogą być rzeczy miłe i arcymiłe? Dlaczego to musi być na ten przykład hardcore?

No to do rzeczy.

Zaczęło się w czwartek. Szykowałam się do wyjścia do pracy. Lucek, swoim zwyczajem, robił co mógł, żeby pańcia została w domu. Wdzięczył się, ocierał o o nogi, a jak to nie przyniosło efektu, wystrzelił z grubej rury i zaczął aportować piłeczki. Ja rzucałam, on szalał:
- No popacaj, jaki jestem stlasnie splytny i zwinny! Jak ślicnie łapię piłeckę i ci psynosę! Nie zal ci zostawiać takiego zdolniachy samego w domu? No weś i nie ić! Weś zostań ze mnąąąą!
- Nic z tego Lucuś! Mus na puszeczki z waszym żarełkiem pani popracować. Wrócę, to się pobawimy.

I se pojechałam do arbajtu, zostawiając smutnego sierściucha z piłeczką w zębach.

Kiedy wróciłam, usłyszałam meldunek od Ani:
- Mamo! Lucek jest chory. I to bardzo! Na kolana mi wlazł!

To faktycznie bardzo chory i nietypowy objaw, bo on tylko do mnie się przytula i tylko do mnie włazi na kolana z własnej inicjatywy. Owszem - z Anią śpi, bawi się, rano ją budzi skacząc po niej, albo ciągnąc za włosy, albo ładując się pod kołdrę. Ale żeby tak NA KOLANA???
No i nie przy galopował, żeby mnie powitać!
- Lucek? - Zawołałam z niedowierzaniem.
Nie przyszedł, ale się odezwał... I to jak! Aż mi skóra ścierpła! Głos z piekła rodem, a do tego zimnymi procentami zaprawiony!
- O matko! Co to było???
- No właśnie! On tak miauczy i pchika i warczy! I nie chce zejść z rąk. I mruczy.
Namierzyłam potwora. Ślina mu z paszczy zwisała aż do podłogi.
- O matko! Zapluła się bida i płacze! Chodź tu do mnie, nieszczęśniku!
Wytarłam pychola, wzięłam na kolana i na siłę zajrzałam do ryjka. Sądziłam, że przy jego manii noszenia wszystkiego w gębie i lizania gdzie oraz kogo popadnie, coś mu uwięzło między zębami. Nic nie było.
A kocisko swoją ciepłotą najzwyczajniej w świecie mnie poparzyło.
Tak więc, zapakowałam padlinę do transportera i zawiozłam do oprawcy.
Oprawca, czyli zaprzyjaźniony od lat stu weterynarz, zmierzył denatowi temperaturę...
Obydwoje się zdziwiliśmy. Raczej niemiło: 40,3!
A poza tym nic! Gardło czyste, uszy też. Brzuch miękki.
Ogólnie Lucjusz zachowuje się bardzo grzecznie u lekarza - daje się zbadać, pooglądać i wymacać. Jednak wtedy,znudziło mu się siedzenie na stole i zeskoczył na podłogę.
Popełniłam zasadniczy błąd - łapałam go w locie i za chwilę żałowałam.
Kocina dezerterując, wysunęła pazury i całkiem niechcący, ale za to głęboko, zajechała mnie po dłoni. Krew poleciała dość solidnie. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Capnęłam gada, posadziłam na stole, a wet zwolnił mnie z trzymania drapieżnika - poradził sobie z dwoma zastrzykami jedną ręką. Drugą trzymał gadzinę chwytem matek-kotek - za wsiarz i w powietrzu.
Młody ani piknął i potulnie powędrował do transportera.
Natomiast ja zajęłam się wycieraniem posoki na własnej dłoni.
- O matko! Nieźle panią zajechał! Zaraz coś pani dam.
I tak oto wylądował przede mną wacik ("tym przetrzeć") oraz butelka z czymś ("tym psiknąć").
No cud! Krew przestała się lać, wizja wnętrza samochodu zabarwionego na kolor straży pożarnej też sobie poszła w niwecz!
Następnego dnia kolejna wizyta.
Temperatura bez zmian. A nawet z tendencją wzrostową. Tak więc, Lucjusz dostał dodatkowo porcję antybiotyku. Jak by mu gorączka nie spadła do soboty, to czekał nas, jak to barwnie pan Jarosław określił:
- Rozkład kota na czynniki pierwsze.
Czyli pobranie krwi.
Nie brzmiało to dobrze, zwłaszcza, że Lucek drugiego dnia przestał być miłym kotem i zaczął pokazywać na co go stać...
Ponure wizje miałam: gabinet rozniesie, metalowy stół przemieli na wiórki, szafki z haków pourywa, szyby w oknach powybija...

Nastała sobota, czyli dzisiejszy dzień.
Lucek wyraźnie ożywiony, przytulaśny, rozmruczany i CHŁODNY! Nareszcie można kota dotknąć bez groźby poparzenia.
Perspektywa pobierania krwi od nerwowego sierściarza odpłynęła w szarą dal.
Pojechałyśmy z młodą młodszą w radosnych nastrojach. Bo to i kot ma się dobrze i cieplutko tak na dworku. I w ogrodzie można będzie coś podziałać i na rowerku pojeździć...
Tjaaaa...
Jak to zwykle na początku wizyty bywa, zaczyna się od mierzenia temperatury.
Uhhhh! To się młodemu zdecydowanie nie spodobało! Za pierwszym razem termometr zapikał przy 31(!) stopniach. Jakoś panu doktorowi to nie pasowało i powiedział:
- No nie Lucek! Tak się nie będziemy bawić! Leż grzecznie chłopie!
Chłop syjamski rozpłaszczony przeze mnie, ani tchu z siebie nie wydał. Tzn. zipał. I to jak! Nawet można by rzecz, że zionął! Nienawiścią!
Warczał, syczał i wrzeszczał. I wił się jak piskorz. Już niewiele brakowało do pełnego pomiaru, kiedy Lucek wykonał jakiś taki sprytny ślizg łbem i całym sobą i...
I wbił mi kły w palec wskazujący. Co gorsza - na tyle sprytnie, że idealnie wgryzł się pod paznokieć...
A potem jeszcze dwa razy (tak dla pewności) w środkowy palec.
Puściłam gryzonia, bo ból mnie najzwyczajniej w świecie zamroczył.
- O cholera! Ugryzł mnie. - Poinformowałam weta.
W sumie nie musiałam, bo spod paznokcia krew waliła jak licho - na wyścigi z palcem środkowym.
- Psiknąć tym, a tamtym ścisnąć i trzymać - Wet wydał szybkie polecenia, łapiąc potwora (znaczy Lucka).
Psiknęłam, ścisnęłam i doszłam do wniosku, że jak jeszcze chwilę postoję, to padnę.
W uszach mi zaczęło gwizdać, w oczach szarzało, podłoga się uginała i ogólnie gabinet zamienił mi się w płynną glutoplazmę.
Przy życiu trzymał mnie jedynie potworny ból palców, a szczególnie wskazującego.
Złapałam jeszcze tylko włochatego potwora, posadziłam na stole i kazałam Ani go trzymać - niczym nie ryzykowała, bo Lucek pozbawiony elektronicznego gadżetu pod ogonem, znowu wyspokojniał.

Natomiast ja klapnęłam na krzesło i oznajmiłam, że już na nim zostanę, bo jak nie, to cholera, odpłynę w siną dal.
I mimo, że miałam szczery zamiar dojść do siebie, jakoś mi było co raz mniej fajnie...
Przeprosiłam zgromadzenie i powlokłam się na dwór. Ponieważ rano było bardzo rześko, ogarnęłam się w minutę, może dwie i wróciłam.
Pan doktor już skończył oprawiać Lucyferiusza i rzeczony potworek powędrował już do transportera.
Niestety - w gabinecie było bardzo ciepło i znowu poczułam, że odjeżdżam. Tym razem bardziej dokładniej.
- O jesssuuu... Znowu mi gorzej.
I tyle mnie oglądali.

- Ania! Tam jest woda. Zanieś mamie.
Dobra dusza przyniosła mokre i letnie picie. Łyknęłam solidnie i znowu świat zaczął wracać na swoje tory.

No to ja na zad do gabinetu - wszak mus zabrać wampira w klatce i uiścić należność.
- I jak? Lepiej? - Zapytał nieludzki doktor.
- Eeeehhh - stęknęłam w odpowiedzi.
- Aaa! Lepiej nie mówić?
- Zdecydowanie!
- Niech mi pani pokaże rękę.
Pokazałam. Popatrzył, pomilczał chwilę i z podziwem rzekł:
- NOOOOO! Nieźle... Jest pani szczepiona na tężec?
- Zapewne w dzieciństwie byłam.
- No to trzeba koniecznie powtórzyć!
A już! Poleciałam dobrowolnie się na kłucie nadstawiać! Poza tym, to nie był zardzewiały gwóźdź z ziemi, tylko kocie kły. I to do tego kły kota szczepionego na wszystko jak leci.

Pan Jarosław coś jeszcze do mnie mówił.
Coś na kształt, że jutro przerwa, że w poniedziałek to gadzinę w koc owiniemy (przez skołataną głowę przeszła mi myśl, że kaftan bezpieczeństwa byłby lepszym rozwiązaniem), cos jeszcze i jeszcze...
A ja znowu zaczęłam szybować w okolicach niebytu...

- Pszszseprreszszam... Snofu mi jes niefajnie. Zapłassę i na dfór chssse...

Zapłaciłam. Młoda młodsza złapała transporter z kotem i dopadła matkę siedzącą na schodach przychodni. Posiedziałam chwilę i znowu jest ok.

Taaaa... Bardzo! Energii wystarczyło mi na przejście trzech kroków od ławki.

- Dobra! Zbieramy się. - Zagrzałam się do walki
Powlokłam się do samochodu na plączących się nogach, padłam na siedzenie, a głowę oparłam na kierownicy. Było mi tak źle, że nie miałam kompletnie ochoty na wciągnięcie lewej nogi do samochodu.
I tak sobie tkwiłam w zwisie bezwładnym czas jakiś, marząc o położeniu cielska gdziekolwiek, aby z nogami wyżej.
Dotarło do mnie, że się nie teleportuję z samochodem, kotem i dzieckiem, tylko mus jechać osobiście.
Ania przytomnie nakazała mi otworzenie okien.

Dojechałyśmy bez szwanku - musiałam się skupić na jeździe i na chwilę odwiesić swoje słabości na kołku.
W drzwiach wpadłam na męża:
- Co ty tak w butach do domu? Co ci jest???
- Boszsze jak on mnie  pogrys - wybełkotałam lecąc do galopem do kanapy (niczym do ziemi odzyskanej).

Na co mój ślubny wygłosił tekst miesiąca, jeśli nie roku:
- Po co ty się tak dajesz gryźć?

No kurna nie wiem! Lubię może?
Jestem masochistką i raz na paręnaście lat funduję sobie takie atrakcje.
O tu o tym już pisałam. 

Kiedy leżałam sobie na kanapie rozmyślałam o tym, że życie kołem się toczy. Przecież dokładnie to samo przeżyłam w tym samym gabinecie, przy tym samym zabiegu, ucierpiała ta sama ręka i co ciekawe - wprawdzie z innym kotem, ale tej samej rasy!
Różnica jest tylko taka, że Lucek ograniczył się jedynie do sponiewierania swojej pańci, ale nie zdemolował gabinetu.
Czyli jakby nie było powtórka z rozrywki.

Gdy wszystko wciąż płynie i mija pomału,
gdy w krąg rosną ludzie i brody kawałów, 
przychodzi nostalgia i chwyta w sieć nas - 
wspominać, wspominać choć raz!

Choć kawał odgrzany podobno nie w cenie, 
lecz silny jest bezwład i przyzwyczajenie 
Choć kontekst ulata, jak łezka od rzęs, 
to dowcip po latach ma sens.

Więc śmiejmy serdecznie się 
bez uśmiechu źle. 
Niech bawi nas to, co jest, 
skąd wziąć dziś nowy tekst?

Powtórka z rozrywki, powtórka z rozrywki. 
Skoroszyt przypomnień, przeszłości wyrywki. 
Tu żart odkurzony, tam dowcip sprzed lat, 
rozrywka z powtórki? 
A jak! 

Powtórka z rozrywki, z rozrywki powtórka 
słuchają jej biura, słuchają podwórka. 
A czas sobie płynie banalnym tik - tak... 
rozrywka z powtórki? 
O tak!

Więc śmiejmy serdecznie się 
bez uśmiechu źle. 
Niech bawi nas to, co jest, 
skąd wziąć dziś nowy tekst?

Powtórka z rozrywki, z rozrywki powtórka 
słuchają jej biura, słuchają podwórka. 
A czas sobie płynie banalnym tik - tak... 
rozrywka z powtórki? 
O tak! A jak? A jak? Tak, tak! (Marian Kociniak)k


Palce bolą mnie okrutnie. Zwłaszcza wskazujący, spod którego mimo, że minęło parę godzin,  ciągle lekko sączy się krew. Ugryzienie kota boli potwornie - kot w przeciwieństwie do psa, ma wygięte kły. Pies jak dziabnie, to wyjmie i już. Kot, jak wbije to potem zwyczajnie wyszarpuje.
Ot - drapieżnik.

Młody gangster Lucuś, siedzi właśnie u mnie na kolanach, mruczy, przytula się i nadstawia łepetynę do całowania.
Nie mam do niego absolutnie pretensji, ani żalu.
 Przecież to nie jego wina.
On się tylko bronił, a ja byłam na linii strzału.
Bo przecież kto ze stoickim spokojem zniósłby wtykanie termometru w dupsko wbrew jego woli i do tego z tekstem:
- No  Lucek! Nie zaciskaj tak ust!
Też bym pogryzła! I to dotkliwiej! I celowałabym w tętnicę!

34 komentarze:

  1. O matko! chyba z moimi gadzinami do weterynarza nie pójdę nie spisawszy wcześniej testamentu. Tylko o tyle mem lepiej, że wystarczy przejść przez jezdnię ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. PS. mem = mam (to z emocji)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oslun - eee tam! Po co testament - niech się spadkobiercy za łby biorą - przynajmniej po tej drugiej stronie nie będzie mi się nudzić, obserwując ich zmagania :-D

      Usuń
  3. Gdybym kiedyś nie przechodziła podobnej akcji z sierściuchem perskim z paradontozą to najpewniej popłakałabym się ze śmiechu. Ale jak sobie przypomnę ból pogryzionej prawie na wylot mięśniowej poduszki, co to poniżej kciuka, to zdecydowanie odechciewa mi się śmiać :)
    Pozdrawiam serdecznie i podziwiam lekkość pióra (a w zasadzie to klawiatury ;-))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Majeczko - ano własnie - kto nie przezył pokąsania przez kota, to w sumie nie wie, co to ból!

      Usuń
  4. O matko! Mnie wczoraj Gryzelda podrapała w rękę i też boli. A później przyszła się przytulać. Trzymaj się, dbaj o siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Daisy - drapią, gryzą, ale kochają bezwarunkowo - to jest właśnie w kotach najfajniejsze :-)

      Usuń
  5. Biedny Lucek, tyle się wycierpiał :(
    Pomeziaj go ode mnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mirosku - Lucuś wygłaskany, wypieszczony i prawie już uzdrowiony :-) Temperatura już normalna, apetyt mu wrócił więc jest ok :-)))

      Usuń
  6. ,, Ale dlaczego dajesz się tak gryźć,, ;-) Na szczęście ja mam psa ! A do weterynarza z psiną chodzi mąż B-) Kuruj rączkę.
    Pozdrawiam,
    J

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Asiu - może to jest jakieś wyjście? Do weta chłopa wypychać. Oby tylko się dało! :-D

      Usuń
  7. Lubię zwierzęta ...bardzo mam psiaka ..ale nawet gdy robione miał gorsze rzeczy nigdy nie ugryzł ..czyli koty to złośliwe bestie....życzę szybkiego gojenia- bo po psach paskudnie się papra ..Sorki wiem kocisko kochasz ..no ale....po co dajesz się tak gryżć???hihi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ridos - koty nie są złośliwe. To był stres. A Lucek już naprawdę bardzo dużo przeszedł w swoim króciutkim życiu. Po prostu się bronił :-)

      Usuń
    2. Lucuś pewnie już nieżle rozrabia a pańcia się wygoiła?? Asiu niektóre uwierz są bardzo złosliwe moja mama miała kiedyś takiego sierściucha,że jak czegoś nie dostał szedł narobić gdzieś głęboko za meblami coś cięższego...cioci kocinka(cudowny wielki rudy)siusiała do butów gosci którzy usiedli na jego miejscu...,

      Usuń
  8. Witaj Atko :) Nie wiem komu bardziej współczuć... Jednak chyba Tobie, bo nasze kociki mają tyle żyć, że dadzą sobie radę, a poza tym bardzo szybko reagują na leczenie (o ile jest w porę). Nie zazdroszczę, kilka razy i mnie Mufka dziabnęła, ale tylko jednym zębem i tylko po to, aby mi pokazać gdzie moje miejsce. A dziura przy paznokciu przecież boli jak jasny gwint!!! Kuruj się, dmucham na Twoje paluszki, żeby szybciej się goiły :). Kasia.
    PS. Jednakowoż wtykanie tego czegoś pod ogon jest nieprzystojne i nie ma co się dziwić, że generuje atak :). Pa. Zdrówka dla Ciebie i Lucka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kasiu - Lucek już jedno życie zmarnował ;-) Dziurę mam niestety pod paznokciem :-/
      No i ja mu się też nie dziwię, że tak zareagował na termometr - wszak nikt go o zgodę nie pytał, czy sobie życzy pomiaru temperatury :-D

      Usuń
  9. Atunia! Tulę z całego serca! Mnie się właśnie dogaja po akcji Frogiego.
    Koty wprost uwielbiaja mirzenie temperatury.
    Mam nadzieje, że z Luckiem już OK. Oby ręka się szybko i bez powikłań zagioła.
    Uściski

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Asiu - kupiłam już tę maść, którą mi poleciłaś. Na mnie goi się szybko, więc myślę, że za kilka dni nie będzie śladu :-) Dzięki jeszcze raz!
      Buziol!

      Usuń
  10. Współczuję, bo też mam to często - ostatnio u weterynarza miałam podrapaną twarz.
    A takie rany od podrapania czy ugryzienia "kotka - niecnotka" leczą się długo.
    A czy przynajmniej z Lucusiem już wszystko w porządku? Bo jeśli czekają Cię kolejne wizyty, to rzeczywiście potrzebny jest koci kaftanik, oczywiście dla kotka!
    Serdecznie pozdrawiam i szybkiego gojenia ran życzę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Małgosiu - to ja chyba jednak wolę pogryzione paluchy niż pooraną paszczę! Dziś byliśmy na przedostatniej wizycie - uzbroiłam się w rękawice spawalnicze - ręce i reszta ciała ocalała :-D

      Usuń
  11. Atuś- bardzo Ci współczuję ale upłakałam się rzetelnie:)) Ściskma serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Edi-bk - bo to w sumie do płaczu nie było ;-)

      Usuń
  12. Dość niedawno Songo miał pobieraną krew, ale nasz wet ma w celu przytrzymywania delikwenta wielką grubą rękawicę, więc obyło się bez ofiar :)
    Ja tez podziwiam (nieustannie!) Twoją umiejętność dowcipnego opisu sytuacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ninka - mój też ma, ale Lucuś zawsze był grzeczny i nie potrzeba było, aż takich zabezpieczeń :-)

      Usuń
  13. Ata! Ja nie mogę..:) Jakie Ty masz ciekawe życie...mimo powtórek:) Pozdrawiam i zdrówka życzę Tobie i Lucjuszowi:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nuta - wiesz? Jest takie żydowskie przekleństwo: OBYŚ MIAŁ CIEKAWE ŻYCIE! :-D

      Usuń
  14. Bardzo współczuję. Też miałam te przyjemości pogryzienia (chyba jak każdy właściciel kota). Co do szczepienia wet miał rację trzeba się zaszczepić bo choć to nie zardzewiały gwóźdź to w paszczy stwora takiego jest mnóstwo bakterii i niestety po pogryzieniu szybciej dochodzi do zakażenia niż po podrapaniu. Miałam zakażenie jak ugryzł mnie kot kiedy ratowałam go jak zawisł na karniszu i firance. Mało przyjemne ale szczerze mówiąc było też niezbyt bolesne - może ze strachu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gośka - oj tam, oj tam! Złego diabli nie biorą ;-)

      Usuń
  15. Ata, mam nadzieję, że jednak zakażenie Cię ominęło a i Lucjuszowe nerwy podreperowane są. A, w ogóle, to może on się tak "nagrzał" z nerwów, że go porzuciłaś? Nasza potworna bestyja zwykła odchorowywać nasze urlopy, czyli załatwiała sobie wizyty u weta z powodu idiopatycznego zapalenia pęcherza. Ostatnio zastosowaliśmy wtykany do kontaktu środek z kocimi feromonami i odbyło się bez wyjazdowych powikłań. Są też w sprayu. Może coś takiego na rozpacz Lucka by pomogło? Co na to Wasz wet?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sprayu są też te feromony, oczywiście, a nie powikłania ;)

      Usuń
    2. Marta - on chyba już jest przyzwyczajony, że pani wychodzi i wraca. To była taka trzydniówka - czasem zdarza się u kotów, tak jak u dzieci. Ale o tych feromonach będę pamiętać, w razie, gdybym gdzieś na dłużej wyjeżdżała :-)

      Usuń
  16. Odpowiedzi
    1. Kasiu - oj tam oj tam! Do wesela się zagoi :-)

      Usuń
  17. No to biednaś. Kota to trudno utrzymać, na mój gust.Mam nadzieję, że dobrze wydezynfekowałaś te rany po kocich kłach, bo jednak psie i kocie mordki są pełne paskudnych bakterii.A co właściwie Luckowi było? A mój pies jakoś nie protestował gdy mu mierzyłam temperaturę, bo całą swą energię wykorzystywał by w tym czasie nie zlecieć mi z biodra- brałam gada na biodro, łeb miał z tyłu, a ja go trzymałam pod swoją lewą pachą. Strasznie się tego biedak bał.
    Miłego, ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że chcesz pozostawić po sobie ślad :-)