sobota, 23 kwietnia 2016

Hartowanie gimbazy

Dawno, dawno temu...
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami...
Ej! No! Zdecydowanie przesadziłam.
Dawno to było, ale zdecydowanie bliżej. We własnym już ogrodzie. W ogrodzie mojej Babci.
Rosły tam lilie. Tak zwane smolinosy. Uwielbiałam je jako dziecko małe.
Jakaż to była frajda, kiedy wtykałam w nie swój nos i udając, że się zaciągam po pępek zapachem, paćkałam sobie pyłkiem całą buzię, nie tylko nos.
A potem zmykałam przed Babcią i Mamą goniące  mnie z gąbką i okrzykami:
- Monisiu! Buzię trzeba umyć! Cała w pyłku jesteś!
Obie Kobiety bardziej udawały, że mnie gonią, a ja udawałam, że uciekam...
Ot, taka tradycja ogrodowa :-D

Minęło wiele lat... Bardzo wiele...
Smolinosy z ogrodu gdzieś zaginęły i nie było ich bardzo długo.
Asia, czyli moje  starsze dziecko zasmakowało paćkania się ich pyłkiem u mojej ciotki. W ogrodzie swoim, jako się rzekło, nie było rzeczonych. Ale w czym rzecz - zdołała popróbować:-)
Maratony gąbkowo-okrzykowe również zaliczyła.

Natomiast Anna, poważna gimnazjalistka...
No cóż. Niekoniecznie...

Szukałam smolinosów przez wiele lat, bo ze zrozumiałych powodów miałam do nich niekłamany sentyment.

Chyba, podświadomie, miałam nadzieję, że dzięki nim wróci tamten beztroski czas dzieciństwa, tamto bezpieczeństwo i te Kobiety biegające za mną ze śmiechem po ogrodzie...

W sklepie ogrodniczym stały takie pomarańczowe smolinosy. ale jakieś taki mikre.
Pani sprzedawczyni, na moje pytanie, czy nie bywają wyższe, odpowiedziała ze zdziwieniem, że nie. Że taki ich wzrost i uroda. Że nie ma dużo wyższych. Owszem, są lilie tygrysie, ale ona ich nie ma. A poza tym - to już nie będą smolinosy.

Nie powiem - poczułam się zniesmaczona. 
No bo jak to? Takie konusy? Przecież doskonale pamiętam, że nie musiałam się do nich głęboko schylać, żeby wtrynić w nie nos. A teraz trzeba by się było  nieźle poskładać w chińskie osiem, żeby się upaćkać pyłkiem.

Dopiero po dłuższych przemyśleniach dotarło do mnie, że to nie one są niziutkie, tylko że to JA osobiście WTEDY byłam kurduplem i nie musiałam za bardzo się schylać do "wąchania". 
To mnie się zmieniła perspektywa postrzegania świata i własnego ogrodu.
To co kiedyś było dla mnie końcem świata, teraz ma zaledwie kilkadziesiąt metrów długości.
Trawy morskie wcale nie tworzą dżungli amazońskiej, tylko sięgają maksymalnie do bioder.
Leszczyny nie są potomkami Puszczy Kampinowskiej, lecz zaledwie krzakami ciut ponad 4 metry.
A cały ogród można przemierzyć od początku do końca, "na obkoło" cirka ebałt w pięć do sześciu minut.
Ot - perspektywa się skurczyła ;-)
No i tak też było z liliami.

Ale sentyment do nich mi nie minął.

I bezwzględnie postanowiłam mieć. 
Bo tak!

No i w tym tygodniu się mi trafiły.
O dziwo nie nazywają się smolinosy, tylko lilie azjatyckie.
Kupiłam dwie.
Jedną identyczną (pomarańczową) zapamiętaną z dzieciństwa, a drugą w kolorze jakby różowym (?), amarantowym (?). 
I posadziłam na kwietniku.

Ale nie miałam delikwenta do wąchania.
A przynajmniej tak mi się wydawało do dziś.

Anna...

Ha!

O smolinosach może i słyszała, ale nie kojarzyła z tym, co matka w kwietnik upchnęła.

- Aniu! Widziałaś, jak pięknie kwitną te lilie, co je wsadziłam ostatnio? - Zapytałam niewinnie.
- A nie!
- To idź podziwiaj i powąchaj. WARTO!
-Ok.
Dziecko pogalopowało i na szczęście nie usłyszało, że tata za nią zawołał:
- Uważaj! To są smoli...
- CICHO BĄDŹ! - zasyczała żona - Ona o tym nie wie!
- No co ty? Hehehehe! - odparł spacyfikowany mąż.
Anna wróciła po chwili. Na buzi miała rozczarowanie zamiast pyłku.
- Co ty mówisz. Wcale nie pachną.
- Bo za mało się wgłębiłaś - rzekłam z kamienną twarzą. - Musisz bardziej nos w nie wsadzić.
- Ale wtedy pręciki mnie będą łaskotać!
- Trudno. Zapach wydziela słupek. Warto się poświęcić... Idź jeszcze raz.

Dziecko narzekając poszło grzecznie na zad do kwietnika.
A ja, wredna mać, powiedziałam do małżowiny:
- No paczaj! Prawie piętnaście wiosen ma na karku, a tak się daje w konia robić!
- No! Hehehehe!

Po chwili dziecko wróciło... Jakże kolorystycznie odmienione. Policzki, nos i broda calusieńkie w pyłku rudo-brązowym :-D
I co najlepsze - wcale nie zdawało sobie z tego sprawy.
- W ogóle nie pachną! Nic nie czułam. Nos wsadziłam w słupek i nic!
- Yyyy... :-DDD Może w pierwszym roku po posadzeniu nie pachną :-DDD Ale przynajmniej wiem, że uczciwie teraz powąchałaś :-DDDD
- No uczciwie! Pręciki mnie łaskotały! Okropność!
- Hahahahahaha! Ale przeżyłaś. Jakoś! Jak zresztą widzę... :-DDD

Na horyzoncie pojawiła się starsza siostra Anny.
Aśka rzuciła okiem na młodszą sis i się zakrztusiła śmiechem:
- Wąchałaś lilie?
- No tak. A co?
- A nic :-DDDD
- No o co wam chodzi?
- O nic. Kompletnie! Idź do taty i powiedz mu, jakie jesteśmy okrrropne i się śmiejemy, że zapachu nie czujesz, chociaż wąchałaś.
Poszła do taty, rozpartego na bujanej ławce.
- No tato! No! Wąchałam przecież!
- Buhahahahahaha! WIEM!!! :-DDD - Tata nie był lepszy od kobiet na ławce statycznej.
- O co wam chodzi??? - młoda młodsza weszła na wyższe rejestry głosowe typu sopran operowy.
- O nic! - Zgodny chór matki, ojca i siostry wbił ją w jeszcze większą frustrację.
- No dobra! Fotkę ci strzelę i zrozumiesz - żal mi się zrobiło mojej progenitury.
- Aaaaaaaaaa!!! Nienawidzę was! TAK MNIE WKRĘCIĆ!!! WIEDZIELIŚCIE!
- Yessss! Yessss! Yesss! - Zakrzyknęła jej matka wredna. - Byłaś jedynym jeleniem nie znającym smolinosów, to musiałam  to wykorzystać :-DDD
- Jak mogłaaaaaś?!

Jak to, jak mogłam? Normalnie. Najpierw kupiłam, potem posadziłam, a później znalazłam żywy organizm do testów.
Krzywda Annie się nie stała, bo wszak same musicie przyznać, że doznania estetyczne miała zarąbiste:

A że litościwą matką czasem bywam, to paszczorka upaćkanego pyłkiem nie upublicznię.
Bo przecież każdy wie, jak się wygląda po wąchaniu smolinosów.
Czyż nie? ;-)
Zastanawiam się tylko nad jedną sprawą - kiedy moja Anna zadzwoni na błękitną linię i doniesie na matkę wredną... I jak ja się będę wtedy tłumaczyć. Że chciałam jej przybliżyć swoje dzieciństwo?
No nie wiem, czy to podziała.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że Ania jest mocno impregnowana na pomysły wszelakie matki swej.
Bo lilie to tylko czubeczek góry lodowej mojej inwencji tówrczej. Taki lajtowy w sumie...
A niech się gimbaza hartuje!
O!

6 komentarzy:

  1. Nich się hartuje:) Ale zaraz- moje smolinosy dopiero mają 10 centymetrów, a kwitną w czerwcu.Są mocno pomarańczowe, na sztywnych łodygach. Ty masz naprawdę lilie azjatyckie, a nie smolinosy. Niemniej Twoje są piękne i jeżeli rzeczywiście paćkają nosy, to można im spokojnie użyczyć nazwy .

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te pewnie też w przyszłym roku zakwitną po bożemu w czerwcu. Po prostu kupiłam je w pełni rozkwitu i cieszą oczy już teraz. Lila tygrysia póki co jest mniej więcej ich wzrostu, a dorośnie do czerwca/lipca na 175 cm :-)

      Usuń
    2. No fakt, wyrosły w donicach, to i większe. Ładne, grunt, że cieszą. Nie mam tygrysiej, ale mam tygrysówkę. Smolinosów myszy nie tkną, wszystkie inne zeżarły

      Usuń
  2. Taaa... Jak jest gimbaza, to trzeba ją hartować :) Ale też mam takie wrażenie, że te lilie jakieś takie mało rosłe...

    OdpowiedzUsuń
  3. Smolinosami nazywane są liliowce, ale pospolicie wszystkie lilie smolą nos.
    Te, które wspominasz, pomarańczowe u nas nazywano liliami Św. Józefa, a białe Św. Marii. Teraz białe są nazwane liliami Św. Józefa. Bądź mądry i pisz wiersze. Moje cudne lilie wykarczowały ....pip..... karczowniki.
    Kocham pachnące lilie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. :))))))))))))
    Pamiętam ze swego dzieciństwa owe smolinosy i pamiętam, że też wąchaliśmy je, by ubrudzić buźki, nawet wtedy, gdy już poznaliśmy sekret pręcików.
    Są jeszcze inne kwiaty - floksy, których zapach zawsze przywołuje u mnie wspomnienie pobytu u Babci i wujka - księdza. Ogród na plebanii otoczony był tymi kwiatami, a ich intensywny zapach przenikał przez otwarte okna do środka domu. Dlatego posadziłam je pod balkonem, by od czasu do czasu przywoływać te piękne wspomnienia z dzieciństwa:))
    Serdecznie pozdrawiam:))

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że chcesz pozostawić po sobie ślad :-)