No więc...
W dzisiejszym wpisie uświadomię nieuświadomionych, jak nie należy robić zakupów.
Było to jakieś trzy, może cztery tygodnie temu.
Świt blady. Bardzo blady, czyli jakby przed szóstą rano.
Sturlałam się na dół, po spionizowaniu dziecka młodszego i siebie. Bardzo bez zapału, rzecz jasna. Zwłaszcza, że był to najgorszy dzień tygodnia, czyli poniedziałek.
W kuchni był już mój małż, zdecydowanie bardziej ożywiony niż żona własna. Pałaszował śniadanko i płonął chęcią rozmowy.
- Pojedziesz do Lidla?
- Kiedyś na pewno... - burknęła grzecznie żona
- A dziś? - Zgłębiał temat małż.
- NIE! - warknęła słabo ożywiona do życia żona, szykująca strawę do palcówek oświatowych sobie i najmłodszej progeniturze.
- Szkoda... - Rozczarowanie męża zawisło dość zawieście i wymownie w powietrzu
- Bo co? - żona dobra w sumie jest i dialog usiłowała podtrzymać, chociaż powieki same jej opadały na okładane wędliną i warzywem wszelakim buły orkiszowe.
- Bo wiesz, jakbyś była, to byś kupiła..............
- Ok. Kupię. Ale nie dziś, bo się nie wyrobię. - Odparła żona średnio obudzona w poniedziałkowy poranek.
Małżowina się ucieszyła, zapewniła, że zakup absolutnie nie musi być akurat tegoż dnia, byle by był.
Spoko!
No i się tak jakoś porobiło, że żona małża jednak dała radę i wylądowała w Lidlu.
A jadąc do rzeczonego rozmyślała przez całą drogę:
- Co ja do cholery obiecałam kupić??? Za boga ojca nie pamiętam!
W myślach przelatywała ta żona, czyli ja, po półkach i regałach i nic... Najmniejszego przebłysku pamięci...
- Dobra! Zadzwonię i się dowiem.
Zadzwoniłam. Się nie dowiedziałam, bo mężu nie odebrał.
- Trudno! Taki lajf. Popaczam co jest w promocji i pewnie mnie olśni. - Pocieszyłam się beztrosko.
- Hmmmmm... Kiełbasa żywiecka! To może być TO! Biorę.
- O! Masło! To chyba jest bardziej niż żywiecka. Jassssny gwint! Co ja obiecałam kupić?! Ni huhu nie pamiętam! Pomroczność jasna!
Łaziłam po sklepie dość długo, licząc na to, że nagle spłynie na mnie olśnienie...
Nie słynęło...
Polazłam do kasy w poczuciu niespełnienia, zapłaciłam, powlokłam wózek do samochodu, spakowałam graty do bagażnika i wtedy oddzwonił mój ślubny.
- Dzwoniłaś. - Bardziej stwierdził, niż zapytał.
- No! Bo wiesz? Jednak dałam radę i dotarłam do Lidla. I za diabła nie pamiętam, co chciałeś. Wzięłam żywiecką i masło, bo w promocji były.
W telefonie zapadła głucha cisza. Jakże wymowna...
- Ekhem... Tego... Trafiłam? Chyba nie? To co to ja miałam kupić?
- Wkłady do zniczy...
Kurtyna!
Wrocilas i kupilas??? Bo jak nie, to ja jutro do Lidla jade :)
OdpowiedzUsuńNie wróciłam i nie kupiłam. Mąż zadbał o wkłady sam. Jakoś wolał nie angażować ponownie własnej żony. Chyba się bał, co znowu nakupi :-D
OdpowiedzUsuńNapisałaś bardzo fajną, zabawną historyjkę.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia :)
Hanna - to życie ją napisało. Ja ją tylko spisałam ;-)
Usuńojtam, ojtam, dobrze, że nie chciał jakiejś maszyny odkurzającej, czy śrubokrętów najpiękniejszych, znicze za moment kupi przed własną furtką. A to już się znicze kupuje????
OdpowiedzUsuńAniu - maszynę czy śrubokręty zapamiętałabym mimo wściekle wczesnej godziny :-D
UsuńA znicze? Byłam wczoraj w tesco. Na jednym regale panoszyły się znicze, a vis a vis bombki, łańcuchy i mikołaje...
buahahahaha
OdpowiedzUsuńSekutnico - no tak bywa, jak człek w trzech czwartych rano jeszcze śpi, chociaż łazi ;-)
Usuń