Tradycyjnie ostrzegam: zdjęć będzie niemało!
Od czego tu by zacząć...
Może od rzeczy oczywistej, czyli od Europejskich Dni Dziedzictwa.
W ramach obchodów, czy jak tam to zwał, dziś w skansenie w Maurzycach był tzw. "dzień otwarty".
Czyli wszystkie kursy, chałupy i atrakcje za free!
Czekałyśmy na ten dzień razem z Anią już od hohohoho, a może i dłużej ;-D
I się doczekałyśmy!
Okazją do takich dość hucznych obchodów była promocja książki-albumu: "Skansen w Maurzycach".
Oczywiście MAMY JĄ!! ;-DD
Jakby inaczej :-)
"Łobiedwie" ostrzyłyśmy sobie ząbale na różnorakie warsztaty, których dziś było od metra!
Ja czekałam przede wszystkim na gręplowanie i tkactwo. Jakoś tak koniecznie musiałam zobaczyć, spróbować i powąchać....
Ania
również ekscytowała się gręplowaniem, ale tkactwo traktowała niechętnie
i z góry, bo już próbowała i stwierdziła, że to NUDA i UPIERDLIWOŚĆ!!!
Ale podniecały ją warsztaty kaligraficzne, bo jak twierdzi:
- To mi się przyda...
Fakt! Anna bazgrze, jak kura pazurem!!
A więc chronologicznie.
Najsamprzód szkoła...
A w niej wspomniana kaligrafia.
Pisałyśmy gęsimi piórami!
Oj niełatwo było małej opanować lotkę gąski ;-)
Ale dała radę i alfabet pojawił się skrzypiąc i zgrzytając zaostrzonym piórkiem ptaszęcia ;-)
Jej mamuśka, czyli mła, bawiła się przednio, paprząc tuszem okrutnie własne paluchy:
Te cienkie literki pisane są "gęsiną", a te grubasy to patyk.
Bazgrając tak sobie beztrosko, udzieliłyśmy obie, kolejnych w naszych życiach, wywiadów do radia. Tym razem Radio Łódź ;-)
Ot - celebryckie życie mamy wszystkie trzy w genach!
Tyle, że Chuda przede wszystkim na TV napada ;-D
Kiedy tak sobie pisałam patyczkiem, doznałam nagle olśnienia:
-
Przecież ja tak pisałam w podstawówce!! Na plastyce! Patykiem! I
piórem!! A dojczlandzie, przez dwa lata, miałam obowiązkową kaligrafię
zwaną tam "Schreiben"!
Wiecie, co z niej miałam?
Jedynkę! :-D.
Ale hola-hola!
Nie śmiać się!
Tam jest odwrotnie - jedynka to nasza szóstka moje miłe Panie!! :-PP
Ania oglądała się do mnie nerwowo i zerkając na mój papier, mamrotała:
- JAK SZYBKO! I JAK ŁADNIE!!
Oj tam! Wcale nie jest ładnie! Mózg wprawdzie łapie przypomniał, ale szóstki to już za to postawić się nie da :-DD
A patykiem nie pisze się tak łatwo jak "gęsiną" ;-)
Pan
od warsztatów kaligraficznych bardzo się zmartwił, że obie mieszkamy
dokładnie 104 km od Maurzyc, bo chciał nas koniecznie widzieć na swoich
warsztatach plastycznych w Łowiczu...
No cóż.
Taki lajf. Też żałowałam.
Nie pierwszy, jak się okazało, raz.
Po uzyskaniu "certyfikatu" (czyli ślicznych zakładek łowickich), powędrowałyśmy na te inne warsztaty...
Czesanie wełny:
I gręplowanie.
Ania stwierdziła, że gręplowanie trochę przypomina czesanie jej włosów ;-)
Prawie
robi różnicę - nie używam grzebieni, którymi utłuczono patrona
włókniarzy, czyli św. Błażeja, chociaż Ania czuje się z nim w pewien
sposób powiązana, bo matka jej własna, często-gęsto dość brutalnie
szarpie jej kudły przy czesaniu warcząc coś na temat ostrych nożyczek
pod ręką... ;-D
Następnym punktem programu było przędzenie:
I już wiem, że kołowrotek nie dla mnie! O NIE!!
Natomiast wrzeciono... Hmmmm... Taaaaa....
Ojjjj... To chyba tygryski lubią najbardziej i chcą się naumieć...
I już wiedzą, że się NAUMIĄ!!
Zdjęcia "wrzecionowego" nie mam, bo popadłam w zachwyt, zrozumienie i zamyślenie... ;-D
Po przędzeniu czas na tkanie.
Po raz pierwszy w życiu siedziałam przy prawdziwym krośnie i już wiem, że JA TO KOCHAM!!!
Jakoś tak od razu łyknęłam, kiedy która noga, gdzie łapa i jak to w ogóle się bierze i je!
Ania takoż!
Chociaż jak wspomniałam wyżej, nie chciała.
Jednak
takie prawdziwe krosna nawet do uparciucha przemówiły ludzkim głosem i
kolejny instruktor żałował, że nie jesteśmy z Łowicza :-DD
Mam się ewakuować z miasta stołecznego?? ;-))
Eeee... Chyba jednak zostanę tu, gdzie jestem. ;-D
A później nasze drogi (znaczy młodszej mej córki i moje) się rozdzieliły.
Ja niechcący odkryłam warsztaty kwiatów z bibułki, a Ania zabawek ekologicznych.
Na początek może egoistycznie, polansuję się ja ;-)
Pani, która pokazywała, jak pokonać bibułkę, była super nauczycielką i gawędziarką.
Pogadywałyśmy
sobie luźno i sympatycznie i... I tak jakoś, od niechcenia pod jej
okiem, bez pomocy ręcznej, czyli ABSOLUTNIE SAMODZIELNIE przez niecałą
godzinkę machnęłam takie ło pierwsze w mym życiorysie róże:
Oj fajne są! Podobują mi się! Bystre oko wychwyci, która była pierwsza ;-)
Te małe to "pierogowe" (wyjaśnienie tytułu, jak coś)
I znowu padło pytanie:
- A gdzie pani mieszka?
- W Warszawie. Dokładnie 104 km stąd.
-
Oj szkoda... Bo ja z Lipiec Reymontowskich jestem. Myślałam, że może
gdzieś blizej pani mieszka, bo bym chętnie pani pokazała inne rzeczy i
nauczyła panią...
No kurcze!! Też żałuję!!
Ale chyba jednak zostanę na zawsze Moniką z Warszawy, a nie Jagną z "Chłopów" ;-D
Ania w tym czasie zajęta była wytwórstwem zabawek z czasów prehistorycznych, dinozaurowych, czyli jej mamusi ;-)
Kto pamięta i kocha te piłeczki odpustowe na gumce??? I proste laleczki??
JA!!! JA!!! JA!!! ;-DDD
Ania jest z nich ogromnie dumna i ma zamiar zrobić sobie kolejne, bo w domu jej rodzinnym materiałów do produkcji w bród! ;-D
To teraz fotki zadowolonych rękodzielniczek:
I ja, z włosem sponiewieranym przez hulający dziś huragan ;-D
Był też pokaz wyplatania z wikliny.
I na nim się wkurzyłam... Zresztą nie tylko ja. Przyszła sobie tam taka paniusia i oznajmiła swej córce:
- Phi! To proste: raz przekładasz patyk z przodu, a raz z tyłu. Łatwizna!
I se poszły...
Moje dziecko się wzdrygnęło nerwowo i zapytało mnie:
- Co to było?
- Wszechwiedząca. Najgorszy gatunek osobnika zwanego homo sapiens. Ta akurat była tylko homo, sapiens to dla niej komplement.
Czemu ludzie obok się śmieli? Nie rozumiem... ;-D
I na koniec krwawa kołyska...
Taaa...
W pewnej chałupie była sobie młoda koza (w wieku mojej Chudej) i jej tata.
Jakoś
tak z niezrozumiałych dla mnie powodów, bardzo szybko złapaliśmy
wspólny język, wątek, czy tam inną nić porozumienia i usłyszałam
opowieść mrożącą krew w żyłach...
- Kołyskę znalazłem przypadkiem.
To zabytek z pierwszej połowy XIX wieku. Płozy miała zniszczone i
wyrobione, a dna nie miała. Płozy się pokleiło i doprawiło, a dno
zrobiłem z drzwi starej szafy. Miejsca w mieszkaniu mieliśmy mało, to i
kołyska stała u teściów. Się dzieciaka (to tak wspomniana koza) w
ciuszki ładne ubrało, włożyło do kołyski, fotkę cyknęło i znajmomym się
mówiło, że dziecko w kołysce wychowane.... Kołyska została u teściów.
Po pewnym czasie, teść wybił sobie na niej cztery palce od stopy. Wpadł
na nią po ciemku. I musiałem się jej pozbyć. Akurat znajoma urodziła
dziecko i chętnie tę kołyskę wzięła... Po kilku tygodniach jej ojciec
złamał sobie na niej nogę... Też wpadł na nią po ciemku.
- O
matko!!! Kołyska killer!! Facetów nie lubi! - mimo nieszczęść, jakie
sprowadzało huśtane wyrko, nie mogłam powstrzymać się od śmiechu ;-DDD
- No! Stoi sobie w skansenie.
- I nikogo nie krzywdzi?
- Nie! :-DD
Oto ona, kołyska męski usuwacz:
To skan zdjęcia ze wspomnianej na wstępie publikacji.
Opowieści, którymi obdarzano mnie chętnie i bez przymusu mam więcej.
I
jeszcze jeden wywiad do radia. Tym razem na temat podpłomyków i "Smaków
dzieciństwa", ale to już raczej Wam oszczędzę, bo post byłby potrójnie,
a może i "popiątnie" długi ;-)
Mamy pamiątki, wspomnienia i rozmarzenie...
Rozmarzenie zapachami, smakami, widokami.
Opowieściami snutymi tylko dla nas - to nie zarozumialstwo - to fakt. Jakoś obie tak mamy (albo i trzy, jak jesteśmy razem).
Nie wiem, czemu. Może ludzie czują w nas tzw. "POKRĘTNE DUSZE" (nie mylić z pokrewnymi).
Ale dobrze nam z tym :-))
To była sobota.
Jutro niedziela i kolejne "niesiedzenie" w domu...
Może będą fotki. Na pewno będą wspomnienia, ale już baaardzo i do bólu współczesne i nowoczesne.
Może coś napiszę i pokażę.
Może.
O ile nikt nie pacnął nosem w klawiszony z nudów po dzisiejszym wpisie :-)
Przyjemnie się czytało
OdpowiedzUsuńJaneczko - dziękuję :-) O to mi chodziło :-))
OdpowiedzUsuńSuper, też bym sobie chętnie pooglądała :-)
OdpowiedzUsuńDorotko - tam nawet macać można było! Jak my to lubimy!! :-))
UsuńAta... u Ciebie nie da się zasnąć podczas czytania :D:D Pisz, pisz jak najwięcej :D
OdpowiedzUsuńReniutek - dziękuję bardzo :-)))
UsuńOchyda! Jesteście obrzydliwe. Rzygać mi się chce, jak was ogladam.A ty ciagle w tych samych szmatach na każdym zdjęciu od lat. Żebraczki i prostaczki. Jak ci nie wstyd pokazywać sie z tym swoim paskudnym bachorem?
OdpowiedzUsuńPo pierwsze: ohyda piszemy przez samo "h". Po drugie: nie zaglądaj tu, skoro masz od naszego widoku niestrawność (wizyta u gastrologa wskazana).
UsuńPo trzecie: jestem abnegatką (sprawdź słowniku to trudne słowo).
Po czwarte: moje dziecko nie jest dla ciebie bachorem, tylko ideałem, którego nigdy nie dościgniesz.
Czy wyraziłam się dość jasno?
Ata, to miałyście wspaniały dzień, przyznam się,że Wam zazdroszczę.Tkanie na warsztacie tkackim to sama frajda.Róże Ci wyszły wspaniale.Patykiem to ja pisywałam na lekcjach plastyki, ale nie przepadałam za tą rozrywką.
OdpowiedzUsuńCzekam teraz na reportaż z jutrzejszego dnia. Jak widzę masz fankę, szkoda,że kryje się za anonimem.
Miłego, ;)
Aniu - tkanie faktycznie jest super! Szkoda, że z róznych powodów nieosiągalne dla mnie. Reportaż z dzisiejszego dnia już jest. A "fanka" to chyba na szczęście taki jednorazowy wyskok frustratki ;-)
UsuńSuper wycieczka :) A moze zdradzisz nam kiedys jak sie robi takie bibulkowe cuda? chetnie bym sie "naumiala" ;)
OdpowiedzUsuńSelene - alez tu nie ma żadnych tajemnic :-D
UsuńKursów w necie i w książkach jest od metra, więc raczej nie będę ich powielać. Tym bardziej, że ja dopiero mam pierwsze kwiatki za sobą. Więc zarozumiałością z mojej strony byłoby uczenie kogokolwiek!:-)
u Ciebie nie można się nudzić!!!!!super impreza to to i wspominki będą super,tylko wszystko zapisuj!!!he he dla nas
OdpowiedzUsuńAga - kolejne wspominki (dzisiejsze) zapisane ;-)
Usuńbardzo lubię czytać Twoje relacje,mam wrażenie że podobnie postrzegamy...
OdpowiedzUsuńPisz Kobieto pisz - a ja czytać będę z przyjemnością ;)
Anette - piszę, piszę! A Ty czytaj ;-)
Usuń"Ta akurat była tylko homo, sapiens to dla niej komplement."
OdpowiedzUsuńBosko! Uwielbiam tego typu warsztaty..na krosnach by się posiedziało...
Naila - nie ukrywam, że i ja jeszcze raz (i nie raz!) bym sobie potkała co nieco... :-)
UsuńCzytałam Twój post o tej wycieczce z wypiekami na twarzy! Rewelacyjne doświadczenie! Ach, z ogromną chęcią pojechałabym tam z moją Jagną i byśmy gęsim piórem popisały i przy krosnach usiadły... chociaż usiadły;) Cudnie! Zazdroszczę Wam i pozdrawiam jednocześnie!
OdpowiedzUsuńJagodzianko - no i co ja mogę napisać? ;-DD
UsuńNa zazdrość jest jedno tylko lekarstwo: zrobić to samo, tylko lepiej :-DD
Też zazdraszczam... zwłaszcza tych krosien! Ale bardzo, bardzo wiklina mnie nęci!
OdpowiedzUsuńTy się ucz, to mnie naumiesz!
Aniu - wiklina? No nie wiem... Może papierowa. Kiedyś nawet coś tam uplotłam, ale nigdzie nie pokazywałam, bo to wstyd takie krzywulce na światło dzienne wywlekać :-D
UsuńSpaliłam w ognisku.
Poprzedniego posta nie czytałem, bo już na jego tytuł mie cofło.
OdpowiedzUsuńSwego czasu w szkole na zpt pisaliśmy piórami jak na załączonym obrazku. Teraz pewnie się tego nie robi z powodu obawy o ptasią grypę.
Fajnie, że Ania podziela Twoje zainteresowania i z upodobaniem korzysta z wycieczek organizowanych przez ATAORBIS
W planach na kolejny rok mamy następny skansen. Sporo dalej od Wawy, ale już ostrzymy sobie zęby. Obie uwielbiamy takie klimaty :-)
OdpowiedzUsuńkobieto, napisz książkę, pierwsza kupię:)
OdpowiedzUsuńcudownie opowiadasz, masz cięty i pełen humoru język i przypuszczam, ze jesteś bardzo ciepłą osóbką z odrobinę autoironii, którą w ludziach kocham:)