Kuchennych przygód i klęsk zapewne każda kucharząca osoba ma na swoim koncie sporo.
Tylko, że przyznaje się do nich niewielki odsetek gotujących...
A ja dziś obsmaruję rodzieli mych i się osobiście.
Czyli zdradzę rodzinne tajemnice...
Lat temu... No dużo...
Mama ma jako świeżo upieczona (nomen omen) małżonka męża swego, postanowiła uraczyć rzeczonego własnoręcznie upieczonym piernikiem.
Małżonek jej (a mój rodzic) jest osobnikiem słodkożernym i słodkolubnym, więc pomysł był całkiem trafiony.
Tak więc moja Mama (jeszcze nie mama), radośnie przystąpiła do dzieła.
Z zapałem wymieszała to co trzeba i wstawiła do pieczenia.
Po
przewidzianym w przepisie czasie zajrzała do pieca (piec w on czas był
węglowy, a piekarnik wiadomo - bez szybki podglądowej).
I cóż zobaczyły Jej oczy?
Surowe ciasto!
Kompletnie!
Ba! Mało tego!
To ciasto się nie piekło - on się GOTOWAŁO!!
Bulgotało bąblami jak smoła w piekle!
Moje
biedne Matczysko najpierw się zdziwiło, a potem zmartwiło okrutnie, że
niespodzianka dla małża nie tyle spaliła na panewce, ile się na tejże
UGOTOWAŁA.
Ale na koniec spłynęło na nie olśnienie:
- NIE DODAŁAM MĄKI!!!
Tjaaa....
Piernik bez mąki? Spoko...
Mama głowy nie straciła.
Wyjęła foremkę z gotującą się bryją, wystudziła i dodała to, czego wcześniej nie dosypała.
Efekt - tata do dziś wspomina, że tak dobrego piernika nigdy przedtem, ani potem nie jadł.
Jakieś 9 -10 lat później.
Mama przebywała w szpitalu.
Więc obowiązek sprzątania, prania ( o praniu chyba już pisałam...) i gotowania spadł na mego tatę.
Mój
rodzic zawsze doskonale gotował i piekł. Te jego kotleciki schabowe,
kluchy "rozrzucane po podłodze" (nasza nazwa rodzinna, zastrzeżona!),
torciki serowe na zimno, pączusie itepe śnią mi się do dziś!
Teraz
też nikt go nie doścignie w śledzikach w oleju, w pieczonym boczusiu, w
tatrze, w nóżkach na zimno i wielu, wielu innych popisach
kulinarnych...
Mniam!
No dobra! Wracajmy do czasu, który zaczęłam opisywać.
Tak
więc tata, nie chcąc, pod nieobecność Ślubnej Połowicy, zagłodzić swej
jedynaczki (no i siebie), na jeden z obiadów zapodał kotlety mielone.
Jedynaczka (ja) zaczęła jeść...
-
I jak? Smakuje ci? - Zapytał z lekką troską w głosie. Byłam koszmarnym
niejadkiem i trafić w mój gust i smak, to był nie lada wyczyn!
- No! Bardzo dobre! I kolor mają taki fajny! - niejadek wciągał mielonego zagryzając ziemniakami, aż uszy powiewały na wietrze.
- Aha... To fajnie...
Pożarłam mielonego, po cichu dziwiąc się, że mają taki inny smak, niż te robione przez Mamę, czy Babcię...
Jak już zjadałam całość obiadu, tata wyznał mi co w nich było innego...
Otóż,
jak każdy facet lubi rzeczy ostre, więc postanowił, że doda do mięcha
mielonej papryki - ot tak, dla poprawienia i lekkiej zmiany smaku.
Tylko, że się zagapił i pomylił pojemniki panoszące się na kuchennych półkach...
Zamiast papryki dodał... KAKAO!!
Takie uczciwe - Wedlowskie :-DD
Teraz ja...
Rok później (po mielonych).
W
genach odziedziczyłam po moim tacie różne rzeczy - między innymi
uwielbienie słodyczy. A najprostszą drogą na posiadanie słodkiego jest
stworzenie ich sobie samemu, dość wcześnie nauczyłam się piec ciasta.
Mając
lat 11 uważałam, że jak się ma na koncie niepoliczalną ilość kruchych
ciastek (przez maszynkę), ciast ucieranych, biszkoptów - ba! nawet
naleśników i paru innych odmian obiadowych, to się już jest mistrzem
patelni i blachy.
Tak więc postanowiłam usmażyć pączki!
Wzięłam sobie stareńką książkę kucharską i otworzyłam na odpowiedniej stronie i przeczytałam co następuje:
"Zrobić zaczyn."
- Zaczyn? Znaczy, że mam ZAcząć? ZAkasać rękawy i ZAłozyć fartuch...
Tak też uczyniłam
Wymieszałam
wszystkie składniki, polepiłam kulki z ciasta (małe, bo przepis coś
wspominał, że urosną), w środek wepchnęłam odrobinę dżemu i przystąpiłam
do smażenia.
Cokolwiek mnie deprymowało, że one w tym tłuszczu nie rosną...
- Oj tam! Pewnie za małe polepiłam Trudno - będzie więcej...
Posypałam
cukrem-pudrem i poczekałam, aż wystygną. Po czym z dumą i ze smakiem
zanurzyłam zęby w pierwszy samodzielnie usmażony pączek...
Zanurzam i nic!
No to wbijam. I też nic!
Desperackie próby ukąszenia pączka z którejkolwiek strony spełzły na niczym...
Pączki były idealne...
Tyle, że do wybijania szyb!!
Od tamtej pory nigdy nie smażyłam pączków - wolałam zdać się na tatę, albo na profesjonalnych cukierników...
Kilka lat później postanowiłam zmierzyć się z ciastem francuskim.
Tym
razem wnikliwie i dokładnie przeczytałam przepis, wyrobiłam ciasto jak
należy i przystąpiłam do niekończącego się wałkowania z masłem...
Daruję Wam opis szczegółowy...
Dość
tylko powiedzieć, że kierunki składania i wałkowania ciasta mi się
pomyliły i po upieczeniu ciasto było lepsze niż pączki - nadawało się
idealnie do kruszenia Chińskiego Muru!!
A teraz poniedziałek, czyli przedwczoraj.
Chodziły za mną oponki.
Więc,
żeby przerwać to ich dreptanie, wyrobiłam w niedzielę po południu
ciasto, wyniosłam do chłodnego pomieszczenia, jak przepis nakazuje, a w
poniedziałkowe przedpołudnie przystąpiłam do działania.
Ciasta było bardzo dużo - 1 kg sera, 1kg mąki i reszta składników...
Wałkując i wycinając oponki pozwoliłam moim myślom szybować luźno i beztrosko...
Kiedy
w misie z ciastem zostało mi tak mniej więcej 1/4, myśli me poszybowały
w kierunku patelni i zaczęłam sobie wyobrażać, jak to już za chwil
kilka będę mogła podziwiać puchnące od gorąca oponki...
- I tak sobie będą rosły, i rosły, potem odsączę je na bibule, machnę na pólmiski posypię cukrem-pudrem i będę je jeśśśśśćććć!!
I nagle błyskawica mi śmignęła przed oczami, zwalając mnie z nóg:
- ROSNĄĆ BĘDĄ??? A NA CZYM??? Przecież nie dodałam proszku do pieczenia!!
Cóż było robić?
Rozwiązania było jedno.
Proste,
acz bolesne - to, co pracowicie wycinałam przez 45 minut, zagniotłam z
powrotem wraz z tą 1/4. Dodając proszek. Do pieczenia, nie do prania!

Oponki powstały jak widać na fotce powyżej.
A jutro będę smażyć faworki. Bardzo dużo faworków!
Bez przygód!