Opiszę Wam mój dzisiejszy poranek przed pójściem do pracy.
W poniedziałki uczęszczam do arbeitu na 10:00. Wstaję jednak normalnie,
o 6:30, bo lubię mieć czas na rozruch, a poza tym sporo zdążę
zrobić na niwie kuchenno-gospodarczej.
Mała idzie do szkoły na 8:55, a Aśka na 9:50.
Młoda kazała się obudzić o 7:30. Zamówiła również śniadanie do
łóżka w ilości trzech kanapeczek z wędlinką i pomidorek + herbatka.
A więc najpierw zjadłam śniadanie, wypiłam kawę (piję w pracownie, bo
od razu wypalam małe co nieco ;-)) i polazłam ponownie do kuchni
w celu przygotowania śniadań dla córzydeł (mała je zupki mleczne).
Punktualnie o 7:30 wkroczyłam do chlewika młodej ze słowami:
-Room servis! Wake up! Wpół do ósmej!
Wstała, a jakże... Niechętnie powlokła się do drugiego pokoju w celu
sprawdzenia temperatury na dworze.
-O jesssu! Ale cholerne zimno!
Faktycznie +6 nie napawa optymizmem.
Potem wróciła do siebie. Co robiła, nie wiem, bo wywlekałam małą z
wyrka, szykowałam jej ubranie, a potem czesałam i dałam jedzonko.
Aś szwendał się jak zaspany wyrzut sumienia kichając zwyczajowo po
kilkanaście razy pod rząd (że też jej paszczy nie urwie!!).
Autobus miała o 8:27, więc powiedziała już wczoraj, że jedzie ze mną,
jak będę odwoziła Ankę do szkoły.
Miałyśmy wyjść o 8:20.
W międzyczasie kiedy Ania jadła, ja zapakowałam pierdoły do wysłania w
koperty, zaadresowałam, wyjęłam z pralki wcześniej nastawione pranie,
poszłam je powiesić, nastawiłam następne, nakarmiłam królika, koty,
pozmywałam jakieś drobiazgi, zrobiłam małej kanapkę do szkoły,
bo zagroziła mi śmiercią z wycieńczenia (bo obiad jej nie starcza),
naszykowałam im jabłka (też element niezbędny dla obu pań w szkołach),
zapakowałam zmywarkę, przebrałam się za człowieka (znaczy tak mi się wydaje ;-)),
dałam Ani lekarstwo, zrobiłam listę zakupów...
W między czasie spaliłam ze dwie fajki ;-).
Zbliża się godzina "zero"... Jak wspomniałam: Aśkę miałam podrzucić
na przystanek w drodze do szkoły z Anią.
Po odstawieniu małej miałam zahaczyć o pocztę, sklep i warzywniak,
wrócić do domu, wrzucić na wyleniałe rzęsy jakieś czarne mazidło i
pojechać do pracy...
Tjaaa...
Tak koło 8:15 Asia ukazała się mym oczom w stroju jak następuje:
góra - T-shirt w którym śpi
dół - nie powiem, w miarę kompletny tyle że bez obuwia - w mojej
spódnicy. Ma mały feler - suwak się zacina... Zwłaszcza jak się szybko
chce go zapiąć.
-Pomóż - stęknęła.
Nie dało się, za chwil parę zdejmowała spódnicę zgrzytając zębami.
Rajstopy też ściągnęła...
-A te spodnie co ci dałam wczoraj do prania, to jeszcze tam leżą?
-Nie. Właśnie pralkę włączyłam.
-O szlag!
-Idę po samochód.
-Idź!
Nawet długo na nią nie czekałyśmy. Zmieniła spódnicę (na swoją).
I ponownie włożyła rajstopy!
Ruszam i słyszę:
-No tak! Okularów przeciwsłonecznych nie wzięłam! Będę ślepa cały
dzień! I cierpieć będę! I późno już jest! I rajstopy mam kurna jakieś
do dupy! I rozstępy na kolanie!!
O Chryste! No ma rozstępy! Faktycznie :-D
Dojeżdżamy do przystanku, a tam pusto... Autobusik już wziął i
pojechał w siną dal...
Zostawiłam ciągle marudzące dziecko na przystanku.
Odstawiłam małą do szkoły i szłam do samochodu. Zadzwonił telefon.
Młoda...
-Mamo! Gdzie jesteś?? Kiedy wracasz?
-A co już tęsknisz?
-Nie, ale rajstopy mam dupy, nic nie widzę, bo nie mam okularów i brzuch
mnie boli...
I rozstępy na kolanie (chciałam dodać), ale zmilczałam.
-Na pocztę się wybieram i po zakupy, ale ok, zaraz podjadę po ciebie lebiego.
Podjechałam, zabrałam i ruszyłam do sklepu. A ta mi stęka, że mogę
przecież później, jak ją będę na przystanek odwoziła!
Bezczelna!
Powiedziałam zimno, że spieprzyła mi cały plan poranka, niech nie liczy, że
będą ją wozić w te i na zad, bo ja też muszę iść do pracy i swoje
zamierzenia zrealizować! Zostawiłam nadętą kozę w samochodzie. Kupiłam owoce,
warzywa i poszłam do spożywczaka.
Ale kolejka była stanowczo za długa jak na moje nerwy i zrobiłam jedynie
elegancki zwrot na pięcie i wróciłam do skruszonej córki z
rozstępami...
-Nie zrobiłaś jednak zakupów?
-Nie. Za dużo ludzi. Może jednak cię podwiozę. Ile ci to zajmie?
-10 minut! Najwyżej!
Faktycznie - po 5 minutach była już ready (ledwo warzywka wypakowałam).
Wcześniej zastrzegłam, że jedynie do sklepu ją podwiozę, a na
przystanek poleci sama. I obiecałam, że za tydzień pobudka o 7:15
(ostatecznie może być i ze śniadankiem do łóżka ;-)).
Potulnie się zgodziła...
Pocieszyłam ją, że za parę godzin będzie się sama śmiała z tych
pożal się Boże przygód. Stwierdziła, ze w zasadzie to już ją to śmieszy,
ale boi się myśleć co będzie dalej, bo dzień się dopiero zaczął.
Złośliwie zauważyłam i że i tydzień też jakby...
Podjeżdżamy pod sklep i mówię do dziecka:
-No to siema, nara, pa!
-Paa?? - robi dziwny skłon, macha łapami jak pingwin i wybałusza oczy
gdzieś przed się.
Oglądam się, żeby zobaczyć co ją tak zszokowało...
Autobus...
Jej... heheheh!! Znikający punkt!
Szybki zwrot, do samochodu, i w długą w pościg za Solarisem :-D
Dopadłam dwa przystanki dalej...
Dziecko jeszcze pod drodze powiedziało:
-Dzięki ci dobra kobieto! Niech cię pan Bóg w dzieciach wynagrodzi!
-Ty cholero! Zaraz kopa w tyłek dam i będziesz kurcgalopkiem zapieprzać
na przystanek - może zdążysz (autobus miałam już za plecami ;-))
Radośnie zarżała i zapowiedziała się na 16:00 na obiadku ;-)
Ehhh te bachory!! ;-)
Wróciłam do spożywczaka (po raz trzeci tegoż poranka!).
Pan właściciel na mój widok wykrzyknął:
-No nareszcie pani do mnie dotarła! Bo byłem ciekaw, czy w końcu jednak
pani wejdzie!
-Hehehehe. A co?
-No bo najpierw weszła pani, powiedziała "dzień dobry",
zrobiła w tył zwrot i tyle...Potem podjeżdża pani z młodą,
robicie dziwne skłony i machanie rękami i tyle was widzę!
Obśmiałam się i opowiedziałam z grubsza dlaczego tak
dziwnie się zachowywałam.
Swoją drogą - takie "wiejskie" sklepiki mają swój klimat
i chętnie się w nich kupuje.
Przeca jak wejdę do hipermarketu i powiem grzecznie "dzień dobry",
to popatrzą na mnie jak na świruskę ;-)
Po powrocie do domu, zrobiłam porządek z tym czymś,
co się u normalnych ludzi rzęsami nazywa i pojechałam.
Na pocztę. Zdążyłam! W pracy byłam 10 minut przed czasem.
A po południu?
Nie miała baba kłopotu, to se kupiła paprykę i śliwki!
W ilościach dość sporych ;-)
Nie powiem - dziewczyny moje obie pomogły mi bardzo.
Aś siekała paprykę do słoików (wespół w zespół ze mną).
Potem drylowała dzielnie śliweczki.
Ania natomiast śliwki podjadała, ale potem nadziewała je goździkami
(ja resztą) i pakowała je do słoików.
Dzięki moim córzydłom wsio się pięknie udało i mogę Wam zaprezentować:
Papryczka z przepisu Peli
W rzeczywistości jest czerwona, ale fotka z fleszem, więc i
kolory coś jakby z kosmosu.
Gdyby któraś z Was chciała zrobić, to podana przez Pelę
proporcja zalewy wystarcza na 3kg papryki.
A to śliweczki, jeszcze przed pasteryzacją:
Przepis z bloga Bei Chyba marnie je upychałyśmy z Anią
w słoikach, bo musiałam dorabiać drugą porcję zalewy.
Smacznego!
poniedziałek, 14 września 2009
Historia jednego poranka...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
To jest dopiero Armagedon!!!
OdpowiedzUsuńChciałam powiedzieć -jak fajnie nie mieć dzieci!
I przypomniał mi bachor , że mam :-)))
i nawet żadnej nieobecności [dzisiaj:D] nie mam.:D
OdpowiedzUsuńSiostro - bo dzieci to fajny wynalazek. Pod warunkiem, że śpi!
OdpowiedzUsuńNikonowa - a spóźnienia nie miałaś??
nie miałam :D
OdpowiedzUsuńJogibabu! Brawo Jasiu!! ;-D
OdpowiedzUsuńJeszcze nie zaczęłam czytać, poszłam po colę i czipsy, a co!
OdpowiedzUsuńTy jesteś jakiś robot wieloczynnościowy :-) Mój Młody do szkoły wychodzi po cichutku coby mnie nie budzić, kanapeczki robi sobie sam. Za to odpłaca w ciągu dnia uporczywymi telefonami typu, umów mnie do dentysty, kiedy będziesz? gdzie jesteś? Chyba mu się nudzi...
OdpowiedzUsuńOj to sie u Ciebie z rana dzieje!
OdpowiedzUsuńAle mimo tylu przeszkód załatwiłas masę spraw.
Pazdrawiam
bo jak się ma więcej spraw to człowiek potrafi się lepiej zorganizować, wystarczy powiedzieć sobie spokojnie, mam jeszcze dużo czasu, a wszystko się rozłazi :))))
OdpowiedzUsuńAta, to kara zo to śniadanie do łóżka, jak tak można ?!!!
Dobrze, że żaden mój tu nie zajrzy, jeszcze też by se zażądali.
Moja Ty droga Matko Polko ! Mrówka to przy Tobie okropny leń. Pozdrawiam ciepło:))))
OdpowiedzUsuńNie ma to jak na miły początek dnia wyświetlić Twój blog :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
O jak dobrze, że moje dzieci nie czytaja blogów (mam nadzieję)! :) Zaraz by się utwierdziły w przekonaniu, że jednak na serio najgorsza matka na świecie jestem :) Kurde, chyba jestem faktycznie - ja moich za próg kuchni z jedzeniem nie wypuszczam, a tu proszę... :) Moi średnio raz w tygodniu chcą się wyprowadzać, to już wiem, gdzie by najchętniej się udali, gdyby się dowiedzieli, jaki tutaj u Ciebie raj! :)
OdpowiedzUsuńA z Ciebie to strasznie pracowita kobieta. Aż zazdroszczę.
Kurcze, bylam pewna, ze juz pisalam tutaj komentarz... :(
OdpowiedzUsuńNo nic to, pisze jeszcze raz : ciesze sie, ze mialas ochote wyprobowac przepis i mam nadzieje, ze sliwki beda smakowac :)
A poranek niesamowity ;)
Pozdrawiam!
Dziewczyny! Nie myślcie, że ja taka dobra śniadaniowo mama na co dzień jestem. O nie!
OdpowiedzUsuńTak się zdarza tylko jak Rabarbara ładnie poprosi dzień wcześniej, a ja podejmę decyzję na tak ;-)
Zwykle sama sobie dziobie kanapki, a jeśli ja nie idę do pracy, to podobnie jak syn Lilki wstaje po cichu (nie licząc kichania) i stosuje samoobsługę :-)
A już myślałam, że tylko ja jestem zdolna zrobić takie zamieszanie.
OdpowiedzUsuńJedno mnie w Twoim poście przeraża - 6.30 rano z własnej woli (jakby nie patrzeć)...
Zwykle budzik dzwoni mi o 6:15, ale wstaję kapkę później, bo nie umiem tak od razu po "gwizdku" na baczność stanąć. Ale lubię rano zacząć dzień, bo wtedy mam więcej czasu :-)
OdpowiedzUsuńAta wręczam Ci medal za cierpliwość :-)
OdpowiedzUsuń