Ostrzeżenie: będzie okropnie długo!!
No to wróciłam. Tak więcej na amen. Nie przewiduję już na ten rok żadnych wyjazdów.
Niby powinnam opisać najpierw pobyt na Helu, żeby trzymać się chronologii, ale po co? ;-)
Zacznę od końca.
Czyli Krynica Zdrój

Poprzednim razem byłam tam 13 lat temu.
O Ani wróble nawet nie ćwierkały, a Aś była uroczym dziewczęciem u progu kariery szkolnej.
Wtedy mieszkaliśmy w Żegiestowie. Teraz w Krynicy Dolnej.
Oba wyjazdy łączy jedno - powódź.
A właściwie popowodziowe krajobrazy.
Ale po kolei!
Tym razem obowiązkowy zestaw wyjazdowy składał się z: Ani, mojego małża i mnie. Rabarbara była jeszcze na Helu.
Podróż zaczęliśmy 0 5:00. Jestem zwolenniczką obłędnie wczesnych wyjazdów, bo dzięki temu nie spędza się całego dnia w podróży. Ale i tak jechaliśmy 7 i pół godziny!
Właśnie przez ten koszmarny potop. A właściwie zniszczenia, które poczynił.
Wiecie co? Co innego jest oglądać zdjęcia w necie, a co innego zobaczyć na żywo...
Zdewastowane drogi, osuwiska...
W jednym miejscu jezdni nie ma. W innym asfalt wypuczony na wysokość dorosłego człowieka słusznej postury. Pozrywane mosty...
A gdzieś tam na dole ciurka sobie takie małe, płytkie coś. Niewiarygodne, że taki bełcik o głębokości 20-30cm może zamienić się w ryczący niepohamowany żywioł. Porywający wszystko, co mu stanie na drodze.

Kamienna pustynia? Nie. To Poprad. A dokładnie tzw Polska Łopata.
Po drugiej stronie Słowacja i taki oto widok:

W tym przypadku można chyba mówić o dużym szczęściu właściciela tego letniaka...
No dobra!
Dość smutków!
Czas na więcej szczegółów.
Dzień pierwszyNiedziela 08.08Ogólne rozeznanie terenu pod tytułem: gdzie tu do cholery można zjeść obiad???
Można. W Muszynie na przykład ;-)
Fajny "Bar Kinga u Hutka"
Pstrąg i placek po góralsku będą mi się jeszcze długo śnić, budząc we mnie pożądanie wręcz fizyczne ;-)
Dzień drugiPoniedziałek 09.08Góra Parkowa.
Oczywiście do góry wjeżdżamy kolejką

A na górze: Eldorado dla małolaty

czyli zjeżdżalnie grawitacyjne.

Jak zjeżdżała w tej rurze, to od razu wiedziałam, że moje dziecię nadciąga z góry. Jakby nie było matka rozróżni kwilenie noworodka spośród innych, a co dopiero mówić o wrzasku dziewięciolatki ;-)
Później rozochocona Ania odkryła zjeżdżalnię pontonową
I oczywiście też musiała ją przetestować:

Śmignęła mi w takim tempie, że zdążyłam cyknąć jedynie tył oddalającej się panny warkoczykowej.
Następnie do głosu doszłam JA!
Zażądałam stanowczo marszu do źródełka miłości.
Dotarliśmy, a jakże. Nieważne, że było ostro w dół (później trza się było mozolnie gramolić pod górę).
Warto było:

Jak głosi legenda, kto napije się wody z tego źródełka będzie mieć szczęście w miłości forever.
Czyli męski trup ma się słać gęsto u mych stóp.
No nie wiem...
Jedyne trupy, które padają za moją sprawą to nieśmiertelne w tym sezonie komary...
Męskie zezwłoki jakoś się nie poniewierają.
Mężu też chłepnął tej cudownej mikstury. Ale nie tak nachalnie jak jego żona, nie mówiąc już o młodszej córce, którą prawie siłą musieliśmy odciągać od tego eliksiru miłości.
Opiła się tej wody do wypęku. A później stwierdziła z zadowoleniem:
-No! To teraz Mateusz NA PEWNO się we mnie zakocha!
Ponieważ ambitnym człekiem jestem, od razu na początku wyprawy oznajmiłam, że z Góry Parkowej schodzę, a nie zjeżdżam niczym emerytka!
I dzięki temu doszliśmy do kolejnego źródełka. Tym razem Bociana

Symbolem czego jest bocian nie muszę pisać.
Tak więc stanowczo i zdecydowanie odmówiłam zanurzenia w nim choćby czubka najmniejszego palca w TEJ wodzie!
Mój ślubny wypił. Ale dla porządku przypomniałam mu uprzejmie, że po pierwsze normę dzieciową odwaliłam, a po drugie warsztat pracy dawno temu wyniosłam na strych i niech spada!
Ania natomiast poleciała do tego zbiornika z H2O niczym spragniony wędrowiec na pustyni!
-Czyś ty oszalała?? - zakrzyknęłam przerażona i zbulwersowana wizją gromady wnucząt.
-No co? Ja chcę mieć dzieci!
-TERAZ???
-No nieeee... Za jakiś czas. Później trochę.
Ulżyło mi ;-)
Kolejnym etapem było Muzeum Zabawek.
O raju! Jak w raju!!
Jedno tylko zdjęcie będzie z tego pobytu, chociaż obfociłam wszystkie gabloty.

Ta przepiękna lalka wielkości mniej więcej dwulatka ma buzię z porcelany, ruchome oczy i ręce, prawdziwe włosy.
Wyposażona jest w skórzany(!) kufer podróżny zamieniający się w szafę pełną ciuszków do przebrania.
Posiada również własne, eleganckie łóżko.
Lala wraz z rzeczami widocznymi na zdjęciu została znaleziona w tym roku pod podłogą starego domu gdzieś w Sudetach. Dokładnego miejsca znaleziska nie podano. I słusznie!
Znając wścibską naturę Polaków (w tym i swoją własną) 3/4 starych domów zostało by rozebranych do ostatniego gwoździa ;-)
Ania była zachwycona tak jak i ja :-)

Na koniec wpis pamiątkowy w księdze:

"Ania G.... z mamął - jakoś tak z francuska - stwierdziła moja sis, jak jej powiedziałam ;-D
Dzień trzeciWtorek 10.08Ania z tatą wyruszają na prawdziwą wycieczkę w góry. 11 km do przejścia.
Ja nie byłam nawet brana pod uwagę w tej wyprawie.
Tzn. byłam - jako człek do podwiezienia ekipy na start i późniejszego odebrania na mecie.
Kiedy część mojej najbliższej rodziny mozolnie zdobywała szczyty, ja beztrosko szwendałam się po deptaku i przyległościach Krynicy.
Odwiedziłam między innymi muzeum Nikifora.
Warto! Jeśli któraś z Was dziewczyny zabłądzi w tamte okolice, to polecam odwiedziny w willi "Romanówka".
Zdjęć nie mam, bo aparat powędrował z Anią, a mnie się nie chciało ciągnąc ciężkiego sprzęcicha Aśki.
Następnie po raz pierwszy w życiu zjadłam oscypka na gorąco z żurawiną.
PYCHA!!!
Sam się w paszczy rozpływa!
A później...
Echhh...
Łakomstwo mnie zgubiło...
Skusiłam się na czekoladę z bitą śmietana.
Wnioski:
Oscypek zdecydowanie tak, czekoladzie w płynie mówimy stanowcze nie!
Cokolwiek zmaltretowana nadmiarem słodkości pojechałam na zad do domu.
I dokładnie w chwili kiedy wjechałam do garażu zadzwonił mój mąż z prośbą o odebranie ich z Powroźnika, czyli mety.
Pojechałam po wędrowców, zastanawiając się po drodze w jakimż to stanie odnajdę dwie padliny...
Nic z tych rzeczy!
Rześcy byli i energiczni. Zwłaszcza Ania, bo małż od razu poskarżył mi się, że go mała brutalnie poganiała pokrzykując:
-No tato! Rusz się! Szybko! Szczyt przed nami do zdobycia!

Oprócz zdobywania szczytów zbierali też prawdziwki. Ale zaskoczył mnie totalnie widok ich obuwia...
Oto adidasy Ani:

Dżinsy się doprały dzięki tzw "różowej sile".
Na adidasy mam jeden pomysł: WYWALIĆ!!
Ponieważ rodzina była pełna zapału i werwy zawiozłam ich do Żegiestowa.
Ot - taka podróż sentymentalna ;-)
Zdjęcia z Żegiestowa to te "powodziowe, prezentowane na początku tego posta.
Więc teraz tylko jedno:

W tym domu mieszkaliśmy 13 lat temu. W zasadzie prawie się nie zmienił. Ma tylko wymienione balustrady i zrobione nowe ogrodzenie.
Dzień czwartyŚroda 11.08Spływ Dunajcem.
Oj zapału do tej wycieczki to ja nie miałam...
Czemu?
Bo ja się boję wody!
A tu perspektywa płynięcia chybotliwą tratwą po rwącej rzece...
Głupio sądziłam, że jakoś te pół godziny wytrzymam.
Hehehe! Skąd ja wytrzasnęłam teki, a nie inny czas płynięcia?
Nie wiem!
Już na parkingu spytałam panią pobierającą haracz za postój ile to trwa i usłyszałam wiadomość, która mnie poraziła swoją prostotą:
-Oj niedługo! Jakieś 2 godziny.
2 GODZINY???? RANY BOSKIE!!! Toż to wieczność!!
Nadzieją natchnęła mnie niekończąca się kolejka po bilety na spływ.
Takiego ogonka, to ja już lata całe nie widziałam.
Tak na moje oko co najmniej 2 godziny stania!
Pomyślałam, że może te dwa potwory się zrażą i ze spływu wyjdą nici.
Za dobrze by było!
Małż gdzieś się stlenił zostawiając żonę i córkę na szarym końcu kolejki.
Wrócił po jakiś 15 minutach.
Z biletami!
Nie wiem jak tego dokonał.
Pytałam czy udawał inwalidę wojennego w zaawansowanej ciąży, czy wzorem Janosika odebrał je komuś bogatemu w celu wykorzystania ich przez biedotę, czyli nas.
Skwitował krótkim, acz wiele mówiącym:
-Eeee!
Nie było wyjścia.
Wsiadłam na to coś chybotliwe ze złączonych ze sobą 5 maleńkich skorupek i w myślach żegnałam się już z życiem...

Od razu po wyruszeniu dowiedziałam się, że do upragnionego stałego lądu muszę poczekać 18 km. Z czego kilometr będzie przez Słowację.
I tak oto spędzając wakacje w kraju, niespodzianie znaleźliśmy się za granicą ;-)
Po kilkunastu minutach jakoś lekko wyluzowałam i było mi całkiem fajnie :-)
Flisacy, którzy sterowali tą łupinką w sam raz dla pana Maluśkiewicza byli bardzo rozmowni i sympatyczni.
Jeden z nich dopuścił moją Anię do tyczki (czy jak to się tam nazywa). Ba! Nawet oddał jej część swojej garderoby ;-D

W tle za dzielną flisaczką widać fragment Trzech Koron.
A tu proszę państwa widzimy skały zwane siedmioma śpiącymi mnichami.

Podobno mają się obudzić, gdy obok będzie przepływać żona, która nigdy nie zdradziła swojego męża.
Oczywiście śpią nadal ;-)
Ale ja mam na to swoją własną teorię.
Otóż mnisi to faceci jakby nie było. Tak więc pewnie obudzą się ze zdziwienia, jak obok nich będzie przepływał mąż, który nie zdradził swojej żony.
No ale cóż! Twórca legendy był zapewne facetem i zadziałała tu tzw solidarność plemników ;-)
Po szczęśliwym wylądowaniu na stałym lądzie poszliśmy coś zjeść.
I w menu przeczytałam nazwę potrawy, której kompletnie nie znałam. Tzn nie znałam, dopóki nie przeczytałam na głos. Otóż "stało" tam jak wół:
Kebap.
Ot takie małe zdumienie lingwistyczne ;-)
Dzień piątyCzwartek 12.08Rano mąż rzucił hasło:
-Jedziemy na basen!
-Szlag! Znowu woda!
Wcale mi się tam nie podobało! Dwa basen: jeden brodzik do kostek, drugi 1,2m.
Jeden za płytki, drugi za głęboki jak dla mnie. Ja nie wchodzę do wody powyżej pępka!
Siedziałam nabzdyczona jak zła kwoka i odliczałam czas od wyjścia.
Ania natomiast była zachwycona. Mężu też ;-)
Ale za to później pojechaliśmy na Jaworzynę Krynicką w celu zdobycia szczytu za pomocą kolejki gondolowej

Pierwszy raz jechaliśmy tam oczywiście 13 lat temu. I to dzień po otwarciu.
Wagoniki ciągle są te same, tylko na szczycie Jaworzyny przybyło kilka zajazdów i restauracji:

Za to widoki są takie same jak były. Czyli zapierające dech w piersi :-)


Poszliśmy też na lekki spacerek do schroniska PTTK. Tablica informowała, że idzie się do niej 7 minut.
No ja nie wiem kto i jak to mierzył?
Galopem chyba!
Bo my szliśmy ok 20 minut!
Przy wspomnianym schronisku przeżyłam kolejne zdumienie. Tym razem, że tak powiem natury infrastrukturalnej ;-)
Otóż ponad 1000 m n.p.m. mają tam kanalizację! Tak, tak!
Pierwsza rzecz jaka mi się rzuciła w oczy to właśnie studzienka kanalizacyjna!
A ja?? Niby mieszkam w Warszawie - "stolycy" jakby nie patrzeć, a o kanalizacji to se możemy jedynie poczytać ;-)
Dzień szóstyPiątek 13.08Do południa lało. A później przestało ;-)
Więc pojechaliśmy do Muszyny i wspięliśmy się do ruin zamku biskupów z XIV wieku.
Ruiny jak ruiny - kupa starych kamieni, a obok archeolodzy z upodobaniem grzebiący w kolejnych warstwach ziemi.
Ale za to widoki...


Przez lornetkę widać lepiej ;-)

Później trzeba było zejść nie łamiąc sobie niczego, co było niebywałym wyczynem zważywszy na stan drogi po deszczu i do tego rozjeżdżonej przez ciężki sprzęt archeologów :-/
Jakoś się udało.
A więc nadeszła kolej na następną wyprawę.
ZAGRANICZNĄ! A jakże! :-D

Oto dowód rzeczowo-osobowy, że tam byliśmy:

No cóż... Nie była to wyprawa na miarę tej Kolumba. Nie ma co kryć;-)
Dokładnie 70 m za granicę :-D
A skąd to wiem?
A bo przed mostem, po słowackiej stronie stała tablica z napisem:
"Rzeczpospolita Polska 70m"
Powiedziałam mojemu mężowi, że wcale mi się takie przekraczanie granicy nie podoba!
Co to za przyjemność??
Gdzie celnicy? Gdzie WOPiści?? Gdzie te kolejki i niepewność: wpuszczą, czy przeczeszą?
Ponieważ dzień był jeszcze młody pojechaliśmy na dalszą wycieczkę. Młoda z ojcem pomknęli w las, a ja stanowczo odmówiłam dalszych spacerów i oflagowałam się na zwalonym pniu świerka czy też innego modrzewia. Poczekałam sobie na nich spokojnie esemesując ze starszym dziecięciem.
Ania, dobrze dziecko zrobiła zdjęcia z tej krótkiej wyprawy i wtedy przypomniałam sobie, że tam też byliśmy z Asią 13 lat temu:

Ładnie, prawda? :-)
Dzień siódmySobota 14.08Dzień powrotu.
No cóż się może w taki dzień wydarzyć - spyta ktoś. No fakt! Normalnym ludziom poza dopakowaniem do bagażu kilku rzeczy zapewne nic...
Normalnym...
Ale nie mnie!
Budzik zdołał obudzić mnie o 4:10, chociaż nastawiony był o 10 min wcześniej ;-)
Postanowiłam jeszcze chwilkę poleżeć i pogapić się za okno na błyskawice.
Nagle usłyszałam huk i coś spadło na podłogę w pokoju.
I cisza...
Pomyślałam, że może mężu gruchnął na glebę przez sen, ale przecież zacząłby się zaraz gramolić z powrotem.
I nagle:
WZZZZZIIUUUUU!!!!!!!! Coś śmignęło mi nad głową!
Co?
Nietoperz!
Wpadł biedak przez uchylone okno. Widać po imprezie do domu wracał i po pijaku lokale pomylił, bo obok był cerkiew, w której nietoperze miały swoją ostoję (prawem chronioną!)
Co było robić? Wygramoliłam się z pościeli, otworzyłam drzwi balkonowe na oścież i stanęłam sobie grzecznie z boczku, patrząc czy ogłupiały nocek w końcu zdecyduje się na powrót na dzwonnicę ;-)
Śmigał po pokoju jak torpeda - w tę i na zad! Tak mi przemknęło przez głowę, że chyba już na zawsze tam zostaniemy, bo on się wcale nie wybierał na dwór!
W końcu jednak śmignął przez okno.
Ulga niewątpliwie była obopólna - moja i jego ;-)
A co w tym czasie robił mój mąż???
Czy bronił swoich dwóch kobiet przed atakiem mini wampira? Czy stawił mu dzielnie czoła??
Jakby to powiedzieć...
Skrył czoło...
Pod kołdrą. Własną. I tylko czasem dobiegało mnie zduszone:
-No już??? No zrób coś!!!
Pojechaliśmy do domu. Tym razem mężu siedział całą drogę za kierownicą.
Nie bardzo rozumiałam czemu.
W tamtą stronę jechałam od startu do mety ja, ale w drodze powrotnej mieliśmy się zmienić.
A tu nic...
Dopiero w domu mnie olśniło!
-Ty gadzie! - wykrzyknęłam pod adresem męża, kiedy to wysiadłam z samochodu w charakterze ciekłej glutoplazmy.
-Ty gadzie! Ja już wiem, dlaczego w tamtą stronę ja prowadziłam, a w tą ty! W tamtą słońce smażyło kierowcę, czyli mnie! A w tę - pasażera - czyli znowu mnie!! Hipokryto! A ojcu memu szlochałeś w słuchawkę, że cię żona nie dopuszcza do kierownicy!!
Komentarz męża?
-Hehehehe!
Nie wiem, jak to interpretować? ;-)))
Było świetnie. Dużo chodzenia i zwiedzania. Sporo wspomnień i trochę zdjęć.
Starałam się opisać pobyt w miarę zwięźle. Raczej mi nie wyszło. Ale i tak pominęłam sporo śmiesznostek jak np. krem ze ślimaków, książka, która leczy WSZYSTKO itp, itd ;-)
Ale to może już "inną razą"
Dotarł ktoś do końca tego posta???