Miotły też się przydadzą. Zwłaszcza do latania, bo jak drogowców zgodnie z tradycją zima zaskoczy, to łatwiej będzie przemieszczać się na takim sprzęcie, niż na tradycyjnych 4 kółkach.
Ja mam taką miotłę w bagażniku. Jeszcze na niej nie latałam, ale kto wie?
Swoją drogą - nawet taka miotła ma swoją historię.
Było to w 1995 roku. W tym że roku pańskim zmieniliśmy z mężem nasz pierwszy samochód na nasz drugi ;-)
Konkretnie Skodę na Skodę. Na wredną Felicję , o której pisałam wcześniej.
W poprzednim samochodzie szczotka oczywiście była. Ale niekompletnie owłosiona. Więc do nowiutkiego samochodu wypadało zanabyć nowiutki sprzęt zamiatający.
Pojechaliśmy z małżem i mocno nieletnią wtedy Joanną po zakup szczoty.
-Poproszę szczotkę z długim uchwytem i miękkim wlosiem - taką do odśnieżania samochodu - zadysponował grzecznie mój mąż.
Pani sprzedawczyni, osoba starsza, obrzuciła mojego chłopa i przy okazji jego dwie kobiety fachowym spojrzeniem, skinęła przyzwalająco głową i położyła na ladzie 3 szczotki.
Krótkie.
Takie zwykłe zmiotki, jakie każda z nas posiada choćby pod zlewozmywakiem w kuchni...
-Ale ja prosiłam o taką z długim uchwytem! O taką jak tamta - mężu pokazał sprzęt na półce.
-A po co?? Do "malucha: taka wystarczy! Wysoki pan jest, to sięgnie na cały dach - powiedziała autorytatywnie pani starsza.
Męża mi zatkało!
-Eeeeaaaoooyuuyuuy... - i patrzy zdumiony, bezradny, zaskoczony i zrozpaczony to na mnie, to na fachowca za ladą.
Dostałam normalnie ataku śmiechu!
-A skąd pani przyszło do głowy, że to do "malucha"?
Pani wzruszyła ramionami i z wyższością wygłosiła kwestię:
-Młodzi są, to jakim cudem na lepszy samochód ich stać?
-Stać, stać. Chce pani dowód rejestracyjny do wglądu przed sprzedażą miotły?
Nie chciała. Szczotę sprzedała, aczkolwiek mamrotała coś pod nosem o smarkaterii, której się we łbach przewróciło.
To już rozbawiło nas oboje, bo ani ja, ani tym bardziej mój mąż starszy ode mnie, już dawno nie kwalifikowaliśmy się do rangi smarkaterii i małolatów.
Felicji już dawno nie ma. Opisaną miotłą macham do tej pory pod pracą, jak śniegiem sypnie.
I chyba jestem jedyną osobą wśród mojego zmotoryzowanego koleżeństwa, która odkopuje swoje jeździdło uśmiechem na paszczy. Bo ile razy wyjmuję miotłę z bagażnika, tyle razy przypomina mi się tamta pani.
Ot taki psycholog-amator ;-)
Ponieważ śniegu unikam jak diabeł święconej wody, siedziałam sobie w ciepłym domku i nosa za drzwi nie wychylałam.
Za to się wyżywałam twórczo.
Na pierwszy ognień poszły króliki. Były już uszyte czas jakiś temu. Trzeba je było "tylko" ubrać. No to już się ubrały:


Był o jeden więcej, ale niestety...
Pisałam już, że jestem człowiek demolka.
I tenże człek znowu ze mnie wylazł...
Napy nabijam takim specjalnym urządzeniem przypominającym szczypce. Więc aby oszczędzić sobie pracy wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł, że zamiast mnie, ściskać te szczypce może imadło.
Wsio było ok. Do czasu...
Ostatni igielnik został do dokończenia...
Niestety - trochę się zamyśliłam, ścisnęłam imadłem tak, że niechcący uniosłam stół, do którego jest przymocowane...
Nie przeczuwając niczego złego, zluzowałam imadło, wyjęłam szczypce i igielnik...
I oto co ukazało się mym oczom:

DZIURSKO!!!
Nap znalazłam wbity w szczypce wraz z brakującym fragmentem materiału...
Prace przy kominie Aniu postępują cyklicznie i metodycznie:

W międzyczasie zaczęłam robić sobie taki fajny szal z włoczi tasiemkowej o wdziecznej nazwie SALSA.

Po raz pierwszy zobaczyłam takie coś na blogu u Gosi. No i mój Miecio oszalał...
Nie było bata i znowu musiałam mu ulec ;-)
A na zakończenie, też dzisiesze twory:
misie uszyły mi się ;-)

Polarkowe przytulaski :-)
Małe nie są na sprzedaż, ale duże (ok 20 cm) jak najbardziej, więc jak ktoś ma chrapkę na niedźwiadka, to zapraszam na maila :-)