Na początku mojego wpisu pragnę Was ostrzec przed zjadliwym krzaczorem.
Mam go w ogrodzie od lat... Nie wiem ilu. Musiałbym sięgnąć do archiwum zdjęciowego i na tej podstawie określić czas jego przybycia do naszego ogrodu.Przyjmijmy, że jest to ok. 15 lat.
Jest wielki, rozłożysty i ekspansywny.
Im bardziej się go tnie, tym mocniej i szybciej przyrasta.
No i czasem też zarasta chwastami.
Przed wczoraj spojrzałam na niego krytycznie i wybiórczo.
Skutek tego był taki, że zobaczyłam kilka pokrzyw wychylających się z niego tu i ówdzie oraz trawska wielkie jak trzciny nad jeziorem, przerastające to wielkie płożące się jałowcowate coś.
Niby niedużo tego było, ale jednak psuło ogólną estetykę srebrnego potwora.
Tak więc wczoraj ruszyłyśmy z Anią na odsiecz potężnemu krzewowi.
Na zdjęciu poniżej widać tylko 1/4 chabazia:

I z tej niby niedużej ilości chwastów, nie wiedzieć kiedy, zrobiła nam się kopiasta taczka badziewia...
Ryłyśmy w nim w pełnym nasłonecznieniu (rośnie od południowej strony). W pewnym momencie zarządziłam przerwę i klapnęłyśmy sobie obie w cieniu, w celu złapania oddechu.
Kiedy tak sobie ramię ramię dyszałyśmy, poczułam, że strasznie mnie pieką ręce.
Tak od nadgarstków wzwyż...
- Dziwne... Patrz Ania, ależ ja mam bąble! Jeden z drugiego wyłazi normalnie! A pali mnie, jakbym w ogniu łapy trzymała!
- Pewnie od pokrzyw.
- Hmmm... Może. Siekały mnie, owszem. Ale AŻ tak??
Po chwili ruszyłyśmy dalej do walki.
Właziłyśmy pod krzewisko, podnosiłyśmy mu gałęzie, wyrywałyśmy chwasty, aż furczało.
Potem uzbrojone w sekatory, cięłyśmy go brutalnie i bez litości, bo właził w azalię i w świerk conica, skutecznie je zagłuszając.
Ania, po skończonej robocie (a więcej i zawzięciej go chlastała) nie miała ani jednego bąbla na sobie.
Zaznaczam, że obie ubrane byłyśmy tak samo: długie spodnie, krótkie rękawy i rękawice.
Tzn. tam, gdzie nie miałam rękawic.
Czyli dłonie ocalały, a reszta jakoś nie...
Ale co śmieszniejsze, na plecach też mnie wybąbliło, mimo bluzki :-D
Wprawdzie mniej niż na rękach, ale jednak.
Jak nazywa się ten potwór?
Zapamiętajcie dobrze: to jałowiec wirginijski.
Piękne bydle, szybko rosnące, w sumie okrywowe. Bez żadnych wymagań glebowych. Im więcej ma słońca, tym lepiej przyrasta.
Ale ma igiełki i bardzo silne olejki eteryczne...

Koszmarnie uczulające...
Do wczoraj zwykle cięłam go i obrabiałam nie tylko w rękawicach, ale też i w długich rękawach. Całkiem przypadkowo. Bo nie wiedziałam, z czym mam do czynienia :-DD
Wczoraj po raz pierwszy robiłam to w krótkim rękawie.
Od wczoraj już wiem, że chcąc cokolwiek przy nim zrobić, muszę być ogacona od stóp do głów :-)
Bo wprawdzie opuchlizna już mi zeszła, ale pieczenie czuję cały czas i nie jest to fajne uczucie ;-)
Ale...
To palące uczucie dotyczyło nie tylko rąk mych zdolnych i szlachetnych.
W umyśle mym też tkwiło coś palącego...
Była to potrzeba!
I konieczność.
Absolutna, PALĄCA konieczność naumienia się UKOŚNIKA :-D
Tak więc zasiadłam dziś ze stanowczym postanowieniem:
- Nie ruszę się z krzesła, dopóki nie opanuję w stopniu dostatecznym nowego ściegu! Choćby mnie siedzenie piekło od siedzenia, nie ruszę się!
Jakoś na szczęście szybciutko poszło i jakieś 20 minut później powstał mój pierwszy fragment ukośnika:

Nadmieniam, że jest to tylko kawałek ćwiczebny. Na powiększeniu fotki widać, że jest to ukośnik.
Już wiem, czym to się je, jak się to robi i że jest to proste jak drut w kieszeni :-D
Właśnie zaczęłam robić pierwszą PRAWDZIWĄ bransoletkę. Jak skończę, to się pochwalę :-)
Póki co - pokażę ostatnio udzierganą, metodą zwykłą, czyli oczkami ścisłymi:

Bransoletka jest na rączce u Ani, a wzór u Weraph :-)
A ja wracam do palącej potrzeby utrwalania umiejętności ukośnikowej :-)