Święta były i się skończyły. Zaczął się zwykły tydzień. Trochę niezwykle...
Zawlokłam starszą córkę na pobranie krwi... Zadowolona to ona nie była! O nie!! Wręcz przeciwnie! Zapakowała się do samochodu wściekła na cały świat (ja!) i okolice (ja!) z trzech ważnych powodów:
1: ferie, a ja brutalnie wkroczyłam o 8:00 świeżutka jak skowronek i kazałam wstawać
2: bez śniadania - wszak wszyscy wiedzą, że jak Polak głodny, to zły (moje dziecko jest wybitnie polskie ;-) )
3: na horyzoncie widać już było oczami duszy te straszne igły, strzykawy i w ogóle!!
Powarkując na mnie, dziecko wkroczyło do gabinetu. Od progu oznajmiła, że ona chce zalegnąć na leżance, bo jak nie to kipnie!
-Proszę bardzo - powiedziała pani pielęgniarka.
Pyk, pyk - chwilka i po ptakach - jucha utoczona.
Aś poleżał jeszcze chwilę i zabrał zwłoki na korytarz, bo jak rzekła pani wampirzyca:
- Posiedź sobie trochę, bo może być tzw spóźniona reakcja.
No i była... Chwilę tylko posiedziała i musiałam wzywać siły fachowe ;-)
Profesjonalnie machnęły ją na opuszczoną przed chwilą leżankę, porobiły jakieś wygibasy z jej nogami i głową i dziecko po chwili pyszczyło już całkiem normalnie.
Zabrałam wygłodzoną i odchudzoną o kilka mililitrów dziecinę do domu.
Ba! Nawet śniadanko jej zrobiłam! Miała naiwnie nadzieję, że tak już mi zostanie, ale stwierdziłam, że dzień dobroci kończy się dziś o 9:00 - była 8:40...
Później wydałam wojnę chwastom obrastającym w sposób bezczelny rododendrony i azalie.
Miałam rzecz jasna pomocnicę - młodszą latorośl chętnie babrzącą się w glebie.
Wywaliłam też spod różaneczników kopiastą taczkę starej, "przegryzionej" już ziemi i sypnęłam nowym torfem. W czasie tychże prac wykopaliskowych zdewastowałyśmy z Anią dom mrówom. W ramach zemsty zostałyśmy pogryzione przez bezdomne czarne mrówki z czerwonymi mózgami (określenie małej).
A potem, kiedy zabrakło nam już kwaśnej ziemi z czystym sumieniem usiadłam sobie na huśtawce i dokończyłam "Zakonnicę na schodach"
Dlaczego tak go nazwałam? Bo jak widać naszyjnik jest czarno-biały i w trakcie dziergania przypomniał mi się taki stary dowcip:
"Co to jest? Czarne, białe, czarne, białe, czarne, białe. BĘC!!
Zakonnica spadająca ze schodów."
A jutro marsz do arbeitu - dochodzę do wniosku, że jednak najlepiej czuję się w roli kury domowej, czy jak kto woli menadżera ogniska domowego ;-)
Jakaś zmowa wampirza chyba szaleje po blogowisku, bo ja młodego torturowałam przed Świętami. Nie był by to facet, żeby łzą serdeczną fotela nie zrosił.
OdpowiedzUsuńA zwrot "menadżer ogniska domowego" szalenie mi się spodobał i życzę sobie od dziś być tak tytułowana przez moją 3-kę facetów.
Ach te męskie łzy... Hihihi!!
OdpowiedzUsuńno żeby mnie tak zjechać. pf. :}
OdpowiedzUsuńHehehe! Córuniu! Sama się prosiłaś! Poza tym - powiedziałam Ci, że dostarczasz mi materiału na bloga :-P
OdpowiedzUsuńzamknę się w sobie, jak boga kocham. najpierw chodzisz po domu i mnie straszysz a teraz mieszasz z błotem prawieże!
OdpowiedzUsuńOj nie histeryzuj! Jakie tam mieszam! Zwyczajnie i obiektywnie sobie piszę :-P
OdpowiedzUsuńA co do straszenia - widać masz nieczyste sumienie, skoro boisz się tak łagodnej osoby jak ja!
"Menadżerze ogniska domowego" -fajna nazwa, masz lekki styl pisania, tworzysz fantastyczną biżuterię frywolitkową, a ja mam coraz większą ochotę poznać mieszkankę stolicy. Ja jestem z Żoliborza. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń